czwartek, 29 stycznia 2009

Kostaryka - Liberia + Playa del Coco

Umeczylam sie tym jezdzeniem i dzis zafundowalam sobie pol dnia na plazy.
Pobudka o 4.45, by zlapac jakis autobus do granicy z Kostaryka, ktory na mo intuicje powinien byc o 6 rano. Nie wiele sie pomyllam a Aniol Stroz po prostu nei zawodzi. Po pierwsze pani gospodyni miala mi zostawic klucze na stole, by jej rano nie budzic a po wyjsciu zatrzasnac drzwi ale zapomniala... wiec mialam juz opcje, ze nie wyjde, bo nei wiem, gdzie ona spi wraz z mezem. Na chybil trafil zastukalam do jednego pokoju i wyszedl z niego pan gospodarz troche zaspany.. ale jak zobacyzl moj plecak i to, ze ide z tym na dworzec autobusowy, to stwierdzil, ze nie mam szans na taxi i sie szybko ubral i mnie zawiozl samochodem. Bylismy na dworu o 5.40 a autobus odjezdzal o 5.45. Czyli jak zwykel totalnei na czas. Jechalm do rivas i sie zastaawialam jak z przesiadka do Pena Blancas, gdzie jest granica..... a tu w pewnym momencie pan bileter krzyczy ze przesiadka do autobusu do Pena Blancas jak ktos chce, bo autobus wlasnie czeka.. to doslownie dzialos ie na srodku ulicy w szczerym polu - po prostu chyba sie dwie firmy umowily, by sobie wzajemnie pasazerow przerzucac. No itym sposobem o 9.00 bylam jzu na granicy. A ze bagaz mi sie powiekszyl strasznie i oprocz 2 plecakow mam jeszcze jedna torbe i sie zastanawialam, jak sobei poradze, bo tu trzeba z 1km isc na piechote..... Ale nagle pojawil sie chlopak - myslalam, ze miejscowy, bo tak wygladal.... a to sie okzalo, ze jest z Izraela i jak przystalo na faceta pomogl mi niesc te moje pakunki a ja za to odwdzieczylam mu sie tym, ze pomoglam na granicy, bo on nie znal hiszpanskiego.
O 10tej z granicy byl autobus do miejscowosci Liberia, gdzie sobei zrobilam over stop na 2h a potem pojechalam do Playa del Coco, by sie odprezyc. Ale z tym to ciezko, bo znow panowie namolni jak w Hondurasie a jak sie okazuje, ze mowie po hiszpansku to umarl w butach. Musze przyjac wiec taktyke udawania, zi nie znam hiszpanskiego.
Ale pewne plusy tego sa, bo sie cokolwiek dowiedzialam o Kostaryce. W skrocie wiec:
- wiekoszosc zyje tu osob bez slubu i czesto zmieniaja sobie partnerow - po prostu taki kogiel mogile chyba jak w serialu Dynastia
- kazdy narzeka, iz wszystko drogie - potwierdzam, tu jest 3 razy drozej niz w Nikaragui
- srednia pensja ro okolo 300 USD ale co z tego keidy dom kosztuje ok 10tys USD taki najmarniejszy
- nadal mozna tu zjesc gallo pinto.

Co do skladu spoleczenstwa, to jest coraz wiecej osob bialych z mala domieszka indianska, ludnosc czarna jest sporadyczna. Przy tym jak sie opalilam to od Granady moge uchodzic jzu za miejscowa tylkoz dradza mnie plecak i troche ueropejskei ubranie... no mzoe gdyby, wziela wiecej ubran w postaci bluzek z deokldami to byloby mi sie latwiej wtopic w ludnosc miejscowa.

Rzecz najgorsza - zaczely sie komary!!

Jutro o 4 rano ruszam do stolicy Kostaryki - San Jose.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz