czwartek, 6 grudnia 2012

Alice Springs - Kiama sb 17.11.2012

Pobudka wcześnie rano, by spakować wszystkie nasze graty na samolot. Sniadanie niestety ale trzeba było zrobić sobie samemu z rzecyz, które były zostawione w kuchni. Zalapalam się na ostatnei 3 jajka, wiec była jajecznica. Nareszcie od dluzszego czasu cos innego niż kanapki. Były również i tosty. Może jak tak dalej pojdzie to się do nich przyzwyczaimy i trzeba będzie w Polsce kupic toster:-)
Mielismy czas do 11tej, bo samolot jest 12.40. Najpierw pojechaliśmy zobaczyć rzecz dla nas najwazniejsza – Zwrotnik Koziorozca, bo obydwoje jesteśmy spod tego znaku zodiaku. Od Alice Springs jest to może gora 30km.
Jest on bardzo dobrze oznaczony oraz dodatkowo uamietnione, kto zasponsorowal taki „pomnik” zwrotnika. A na parkingu obok – dwa samochdoyz backpacker’sami, którzy tu nocowali. Na ogrodzeniu zas suszace się pranie. Bardzo klimatycznie:-) Wyprawa do naszego zwrotnika nie trwala tak długo jak myslelismy, wiec mogliśmy pojechać do tzw Emily Gap, które jest po drugiej stronie Alice Springs. Tu znajduje się taka mala jaskinia z malowidłami Aborygenow.
Zgodnie z tablica informacyjna rysunki przedstawiają, ze jakiś ich bohater upolowal 3 dzydzownice, upiekl je i zjadł. Malowidlo ejst wiec raczje symboliczne. Ciekawostka – farby powstawaly ze zmieszanych barwnikow z tłuszczem zwierzęcym. Teraz pojechalsimy jzu bezpośrednio na lotnisko, bo musimy jeszcze zdac samochod. W punkcie Hertza nie było nikogo – jedynie zostawiony na ladzie aparat telefoniczny oraz obok informacja, do kogo dzownic na komorke. Wiekszosc Polakow wykonalaby wtedy chyba wszystkie rozmowy zagraniczne poki nikt tego nie widzi. Wykrecilsimy podany numer, by się upewnić, gdzie mamy zostawić samochod. Okazalo się, ze na parkingu a kluczyki wrzucić do pudelka. Pelne zaufanie do Klienta choć z drugiej storny maja 80AUD w depozycie na wypadek zdeomolowania samochodu przez osobe wynajmujaca. Wszystko sprawnie zalatwilismy a przy zdawaniu bagażu – nawet nikt nie sprawdzil naszych paszportow. Wsytarczylo podac imie i nazwisko. Co wiecej – można na pokald wejsc z woda zakupiona poza lotniskiem a w Europie wszystko trzeba wypic bądź wyrzucić i kupować kolejna wode (dwa razy drozsza) w strefie bezclowej. Natrafilam tez na wycieczke aborygeńskich dzieci, która spotkaliśmy w Sydney w czasie lunchu z Malwina. Alez swiat maly.
W czasie lotu probowalam nadrobić zaleglosci w blogu pisząc ostatnie dni w wordzie i przebierając zdjęcia do opublikowania. Maz oddal się lekturze książki oraz robieniu zdjęć, bo siedział przy oknie. Byslimy w Sydney ok 17tej. Zaczelsimy od Hertza, gdzie mielismy zamówiony samochod. Tym razem jednak Toyota Yaris, wiec maly bagażnik, w którym miesci się jedynie mój plecak. Probowalismy zglosci tez kolejne zarysowania ale pani obslugujaca je zakwestionowala mowiac, ze to sa sbyt male, by były wskazywane. Mamy nadzieje, ze jak wrócimy to nie dostaniemy zadnego maila z informacja, ze nam dopisują szkody jakies. Postanowilismy dziś jak najdalej odjechać z Sydney i zmierzać w kierunku Melbourne. Po drodze zawitalsimy do supermarketu. Nocujemy ciagle w miejscach, gdzie jest kuchnia, wiec możemy sami sobie gotowac obiadokolacje. Po raz kolejny przerażenie mnie ogarnelo – same chleby tostowe i nie można znaleźć nawet normalnej bagietki czy kajzerki. Nabieram coraz większego tostowstretu. Wybor innych towarów jest oszalamiajacy – sama liczba roznych odmiand ryzu czy tez polproduktow i konserw do kuchni tajskiej. To wszystko efekt bardzo zróżnicowanego społeczeństwa, które ma korzenie z roznych państw i rozne typy kuchni. Nie rozumiem tylko czmeu ejst tu tak dużo serow zoltych oraz dzemow z Niemiec. Dodatkowo na etykietach jest informacja w jakim % jest on z australijskich produktów oraz pozostalcyh importowanych. W przypadku warzyw i owcow – informacja z którego stanu Australii bądź której części swiata sa one. Produkty roślinne przechodzą tu kwarantannę nawet jak sa przewozone pomiędzy stanami. Nawet pojedyncza osoba jest zobligowana przy przekraczaniu granic stanowych pozbyć się na nich owocow do specjalnie ustawionych smietnikow. Absurdlane czy po prostu stan jakiejs psychozy? Ok 20tej zaczelismy szukac noclegu ale niestety wszędzie nie było miejsc. Przy 3 miejscowosci byliśmy już powoli zaniepokojeni – bo na 10 obdzownionych miejsc noclegowych – nikt nie miał nic wolnego. Uzmyslowilsimy sobie, ze to przecież weekend, wiec Sydney wyjechalo do pobliskich miejscowosci nadmorskich. Mielismy już przed sobą wizje spania w samochodzie obok latarnii morskiej – co zapewne grozilo nam madatem, bo to nie miejsce przeznaczone do czegos takiego. Przy okazji odkrylsimy tutjeszy fenomen – napis hotel nie zawsze oznacza tu miejsce do spania. Jest to często obejście, by moc sprzedawac alkohol. Z reguly wiec sa to odpowiedniki naszych pubow, które dziś były pelne po przegi ludzi. W jednymz takich „hotel” była mila pani kelnerka – dala nam ksiazke adresowa i pomagala znaleźć nocleg. Neistety tu tez wszystko było zajęte. Ostatecznie GPS wskazal nam kemping i o dziwo o 22.30 ktos jeszcze tam był. To chyba była mala zemsta namiotu i karmiat, które chciały być wykorzystane i mieć swoje 5 min. O 23ciej byliśmy juz w namiocie i mogliśmy spac.

Kings Canyon – Alice Springs pt 16.11.2012

Pobudka rano – by jak najwcześniej zacząć wspinaczke w Kins Canyon. Pani w recepcji uczulala, ze to bardzo trudna trasa – najgorszy jest poaczatek, gdzie sa schody.
Dla nas to był po prostu spacer. Az strach pomyslec, jakei przerażenie ogarneloby Australijczyka, gdy musiałby wejść na Giewont, gdzie jest odcinek po lancuchach. Tu pierwszy etap – rzeczywiście schody ale to sa kamienia posklejane betonem i idzie się bardzo bezpiecznie. Trasa była cala na 4h – my zrobiliśmy ja o cala 1h szybciej. Byloby może i krócej, gdyby nie zamilowanie Meza do fotografowania:-)
Weszlismy na sama gore kanionu i trzeba było ja obejść – schodząc drugim jego zboczem. Troche jak na patelni bylo – na szczęście niebo dziś zachmurzone i temperatura ok 36C.
Momentami było bardzo spadziście i nie nalezalo podchodzić do krawędzi – grozilo bowiem spadkiem w przepasc. Mimo wszystko zycie w takim kanionie się toczy – jest dużo drzew (niestety nie rosna takie duże – krzew wielkości sporego bzu rosnie az…. 400lat!!!), niestety trzeba uwazac na ziemie.
Nam się udało spotkać jaszczurke – kolorem bardzo się wkomponowywala w rudo-czerwone glazy kanionu. Wszedzie również był spiew ptakow tylko niestety turyści potrafią go często zagluszyc. Najgorsze jednak same muchy – wszędzie i co gorsze – najchętniej weszlyby do oczu. Mozna się namachac rekami a one i tak niewzruszenie siedza i nic sobie z tego nie robia. Zaczelam się zastanawiać, czy muchy tu były zawsze, czy tez jest to kolejny prezent „białych osadnikow”. Obstaje raczej przy tym drugim. Choc pszczoly musiały tu byc i wcześniej, wiec może i muchy tez? Trzeba będzie to koniecznie sprawdzić. Widze, ze rosnie mi liczba pytan i problemów, które trzeba będzie zweryfikować. Byliśmy ok 9.30 znow w naszym hotelu – jedynie po to, by zatankować oraz wziąć prysznic. Spocilismy się bowiem trochę w tym sloncu a przed nami jeszcze dziś droga az do Alice Springs. Po drodze znwo zatrzymaliśmy się w Erldunda – znow rodzinna „zagroda” po srodku pustyni. Tu jednak chyba jest bardziej turystycznie, bo stacja benzynowa pod dachem a nie jedynie dwa dystrybutory na otwartej przestrzeni. Jest tez bar fast food’owy oraz restaruacja, w której znajdowala się bardzo ciekawa informacja
Co wiecej – sami widzieliśmy osobe keirujace, które zakupują piwo i jada dalej. Natknelismy się tez tu na 8-osobowe wycieczke z Rosji. Krzys podejrzewa, ze jedna z pan jest bita przez meza, bo maila strasznie poobijana twarz. Moim zdaniem – miała wypadek i teraz wszystko się jej goi. My kupiliśmy jedynei frytki, aby cokolwiek przegryzc, bo przy takich upałach jesc się bardzo nie chce a jedynie rozsadek nakazuje. A i Maz oczywiście kawe, która okresilabym jako cukier z kawa:-)
Poobserwowalismy tez miejscowych. Jak zwykle potrafią wyjść na bosaka z samochodu i pojsc tak do sklepu. Na stacje podjechal tez jedne samochod, który chyba nie miał klimatyzacji, wiec pasazerowie wystawili sobie nogi na zawnatrz przez okno. Totalna beztroska. Poza tym akcent pracujących tu osob jest inny niż do tej spory słyszeliśmy i trzeba się bardzo wsluchiwac w to, co mowia. Zaczelam się zastanawiać jak dzieci z takich odludzi chodza do szkoły. Krzys jak zwykle na wszystko miał odpowiedz – nauka radiowa a teraz pewnie online przez internet. No tylko, czy tu jest dostep do internetu? – nie sprawdziliśmy tego. I gdzie potem te dzieci jak dorosną poznają swoje drugie polowki?
Dotarlismy wreszcie do Alice Springs. Pierwsze wrazenie – czy to była jakas wojna? Duzo budynkow bowiem ma ogormne ogrodzenia i często z takiej pofałdowanej blachy. Wszedzie sucho – nawet biegnaca przez srodek miasta rzeka jest wyschnieta. Przy drzewach często stoja baniaki z woda, by zasilac drzewa a ja początkowo myslalam, ze to smietnki:-) Zaczelismy od znalezenia lokum do spania. Podjechalsimy do jednego hsotelu – ale tam było spanie w przyczepie kempingowej i ze slaba klimatyzacja. Podjechalsimy do motelu, który wskazywala nam nawigacja. I tu było lepiej – udało się nam nawet wytargować cene, mieć darmowy dostep do internetu oraz jutro sniadanie w cenie noclegu. Mamy tez kuchnie – ale przy tym upale naprawde nie chce się za bardzo jesc zwłaszcza cieple rzeczy. Milismy naprawde szczęście – to był ostatni wolny pokoj. Okazalo się również, ze pan wlasciciel jest Hindusem ale urodzil się w Nowej Zelandii. Ma jednak nadal rodzine w Indiach i często tam jeździ – wiec mielismy wspólny temat do rozmowy i podstawe do negocjacji ceny:-)
Rozpakowalismy się i ruszyliśmy w miasto. Najpierw supermarket i zakupy, gdzie można było kupic konsery pdo marka Spam, co się bardzo spodobalo Krzysiowi. W sklepie widać jzu sezon przedswiateczny – zielone lancuchy, czerwone bombki i Mikolaj na saniach, a na zewnątrz przecież upal. Taki dysonans, do którego jest mi ciężko się przyzwyczaić, bo nie ma sniegu a Swiety Mikolaj jest, wiec jak przyjechal skoro ma sanie??:-) Przeszlismy tez kolo poczty – gdzie w zyciu nie widziałam tylko skrzynek poste restante.
Na ulicach kreci się tez dużo Aborygenow – w większości sa otyli (zapewne dużo jedza a mało pracują). Mieszkaja w budynkach komunalnych, które wybudowalo państwo australijskie. Musze powiedzieć, ze komfort naprawde jest niezły, bo jest nawet klimatyzacja i wszytsko wygląda na nowozbudowane. Jak dojezdzalismy do centrum to widać było, ze w niektórych dzielnicach sa wręcz oznaczone osiedla aborygeńskie. Samo Alice Springs sprawia wrazenie, ze biali odgradzają się od Aborygenow, bo się ich boja a z drugiej strony, nie mogą ich stad wyrzucić. Strach wynika z tego,z e oni strasznie pija, cpaja narkotyki i potem sa nieobliczalni. Potrafia ponoc zdemolować z zewnątrz czyjs dom bądź chcieć się pobic z kims. Musi cos w tym być, bo bardzo czeszto jeźdza po ulicach samochody policyjne.
Nam bardzo podobaly się malunki na starcyh zniszczonych budynkach. Dzieki nim miasto wygląda bardziej kolorowo a brzydkie i szkaradne budynki – zakryte. To graffiti jest celowo robione i zawsze opowiada jakas historie – nie sa to jakies „mazgroly” nastolatkow jak to często jest w Polsce.
Trudno było zrobić zdjęciem Aborygenom. Krzys nie miał smialosci. Rozumiem to doskonale – bo to jakby ktoś chciał zrobić zdjecie mi, gdy stoje pod rotunda w W-wie. Slonce jzu zachodizlo, wiec wrocilsimy do hotelu, zwazywszy ze po 19tej jest zamykana brama i trzeba wklepywać jakies kod

Uluru –Kings Canyon czw 15.11.2012

Wczorajsze przebywanie w sloncu troche dalo nam w kosc – ale najwazniejsze, ze nie potrzebuje tak bardzo lazienki, wiec mozemy dalej zwiedzac. Rano zaczepil nas w pokoju nasz dziwny Chinczyk – zachciało mu się trochę opowiedzieć o sobie. Rozmowa utwierdzila mnie w przekonaniu, ze jednak cos z nim nie jest tak albo raczej to kwestia, ze chyba jesteśmy z dwóch roznych swiatow i innych pokoleń. Spakowalismy nasze plecaki i poszlismy zrobić sobie sniadanie na dworzu obok kuchni hostelowej. I okazało się, ze pryz stoliku obok siedza Polacy – malzenstwo z kilkunastomiesieczna corka Jagoda z Bielsko Białej. Podziwiam ich – bo spia pod namiotem, gdyż obsluga hotelu nei zgodzila się na umieszczenie ich w wieloosbowym pokoju a za dwojke nie chcieli placic az takiej astronomicznej kwoty. Jak przystalo na rodakow – dużo narzekania zwłaszcza na Uluru i tutjesze ceny. No dużo w tym prawdy jest. Jeszcze przed 10ta rano siedzieliśmy w samochodzie i jechaliśmy do Olgas – czyli po aborygensku Kata Tjuta. To jest kolejny kompleks skal znajdujących się na pustyni.
W drodze napotkala nas mala burza piaskowa – trudno było zobaczyć niebieskie niebo poprzez wszędzie znajdujący się rudy piasek. Kierowal Krzys, którego podziwiam za odnajdywanie się w każdych warunkach atmosferycznych i temperaturowych.
Z daleka Kata Tjuta jest również imponujaca i trzeba pamietac, ze temperatura dziś siegala powyzje 40C, wiec niektóre szlaki sa otwarte tylko do 11tej rano i dopóki temperaturya nei siega wiecje niż 36C. My byliśmy zbyt pozno, by zrobić Doline Wiatrow, wiec zrobilsimy jakiś pośredni. Dobrze, ze miałam czapke, bo było naprawde nie do wytrzymania. Wykazalam się tez mala roztropnoscia – wybrałam się w klapkach, bo sadzilam, ze trasa będzie wylozonym chodnikiem jak było to w Uluru. Niestety tu trzeba brac absolutnie adidasy albo inne buty sportowe.
Mi się tez bardziej podobalo Kata Tjuta – bo, nie jest to jedna skala tylko grupa kilku skla i można wejść pomiędzy nie. Jak zwykle wokół cale tlumy turystow i nie sposób choć 5 min być samemu na szlaku albo zrobić zdjecie, bez udziału innych turystow w nim.
Ruszylismy dalej – i caly czas widzielsimy tylko daleko beignaca droge, rudawo-czerwony piasek oraz jakies male krzaczki roslinnosci. Samochod mijaliśmy średnio jeden na 30 min.
Przy drodze zas znaki drogwe, których raczej w Polsce nie spotkamy: uwaga wielbłąd czy tez uwaga kangury – często dotyczące obszaru po 5km czy 10km.
Po ok 80km dotarliśmy do Curtin Springs – to pierwszy jakikolwiek dom od Uluru!. Jest tu tez motel, stacja benzynowa oraz restauracja. Zatankowalismy i trochę pokręciliśmy się po tej zagrodzie (nie wiem bowiem, jak to nazwac). Calosc ma wiecej nzi 1mln akrów pierwszy osadnik nazwal swoja siedzibę Stalin Springs z racji swych socjalistycznych pogladow ale sotatecznie zmienil na Curtin (nazwiskojakiegos australijskiego polityka). Podziwiam, ze z jakies 100 lat temu, tkors na takim pustkowiu zlaozyl sobie farme bydla. Co wiecej – zyla tu cala rodzina. Taki dom musial być w zupelnosci samowystarczalny, bo do najbliższego sąsiada było pewnie ze 100km. Po prostu kolejny dowod na to, jak specyficzni ludzie przyjezdzali do Australii, wiec wspolczesni po kims te geny przecież maja i dlatego sa takimi indywidualnościami.
Odleglosci do najbliższy miejscowości – a raczej osad z 1 gospodarstwem sa drastyczne i trzeba mieć zapas benzyny oraz wody, by nie ugrzeznac na jakims pustkowiu, bo dojście po paliwo może zabrać z 2 dni.
W naszym przypadku – to 132km – zgodnie z znakiem przy drodze. I naprawde nie ma sensu zastanawiać się nad cenami benzyny – choć jest o dorby 1 AUD drozsza niż w dyzych aglomeracjach, tylko zawsze mieć min pol baku i nie schodzić poniżej. Na tym odcinku nic nie spotkaliśmy orpocz jakichś zabitych kangurow na poboczu, wielu porzuconych popsutych opon samochodowych oraz kilku samochodow. Bylko 42C na zewnątrz – tak wskazywal samochod – wiec nawet nie chciało się nam zatrzymywać na jakims parkingu, by rozprostować nogi. Kings Creek, gdzie ostatecznie dotarliśmy – to bardoz ciekawa historia. Malzenstwo osiedlilo się na pustyni w latach 80tych i można powiedzieć, ze pierwsze lata to jak dawni osadnicy – mieszkanie w namiocie, bez bieżącej wody i elektryczności. Wychowali 2 dzieci. W dostępnej informacji o tym miejscu obydwoje szszycili się aborygeńskimi korzeniami. Zastanawiam się jedynie na ile jest to chwyt reklamowy a na ile w rzeczywistości sa dumnie z tego, ze może w 20% posiadaja krew Aborygenow. Na zdjęciu – jakso nie było widać rysow charakterystycznych dla człowieka aborygeńskiego. Prowadza farme wielbladow ale obecnei chyba bardziej zyja z tego, ze turyści zatrzymują się po drodze do Kings Canyon, by cos zjeść i odpocząć bądź przenocować. Jest tez kilka osob zatrudnionych – glownie skośnookie panie na kuchni. Wlasciciele założyli tez fundacje, która zbiera pieniądze, by dzieci z okolicznych wiosek Aborygenow wysylac do szkoły do Adelaide. Jestm bowiem problem z ludnoscia miejscowa – nie czuja potrzeby edukacji, tylko zyja w zamkniętych swych wioskach. Trudno mi samej się opowiedzieć, czy to jest dobre czy zle? W długim okresie czasu może wszyscy Aborygeni zaczna uciekać do miasta i totalnie zatracac swa tozsamosc. Z drugiej strony jednak – edukacja pozwoli im wlaczyc o swoje prawa, by po raz kolejny „biali” nie wykorzystali ich. Tak jak to w zyciu jest – prawda po srodku. Zjdelismy tu tez cos na cieplo. Wyszly nam najdroższe hamburgery w Australii – po 15 AUD za sztuke!
Jadac z Kings Creek dalej – natknelismy się na cale stado dzikich koni. Po prostu przeszly sobie przez nasza pusta droge. Wcale nie były wychudle a wręcz w doskonalej formie i maily pieknia lsniaca sierść. Wcale nie baly się aparatu i mogliśmy je uwiecznić.
Dojezdzajac do Kings Canyon zaczyna się pasmo gor George Gill – po prostu zaczyan się robic ciut bardziej zielono i na widnokręgu bardzo długie i plaskie góry. W Kings Canyon znow monopol rzadowy – czyli jeden ośrodek z pokojami od apartamentow po pokoje wieloosobowe. Rozpietosci cenowe – astronomiczne. Dostalismy pokoj 5 osobowy – czyli 3 lozka pojedyncze i loze malzenskie, które zajelismy. Dopisalo nam szczęście, bo nikt inny nie został nam dokwaterowany, wiec mielismy calosc dla siebie. Była lodowka ale po tym upale w drodze nie za wiele rzeczy nadawalo się do wstawienia. Maslo było w formie płynnej jak i czekolda, która na szczęście dalo rade schlodzic. Krzys najbardziej był zadowolony z posiadaengo w lodowce pokojowej mleka. Czasami smieje się, ze jest mlekopijca oraz cukrozerca. Niestety w naszym mega ogormny pokoju nie dzialala klimatyzacja i musieliśmy wrocic na recepcje. Pani obiecala przyslac nam pana zlota raczke do naprawy. I rzeczywiście po gora 15min pojawil się u nas typowy Australijczyk. Akcent miał „z buszu” – jak to okresil Maz. Szybko nam naprawil – po prostu trzeba było odsunąć odpowiednio nawiew i cos zrobić na zewnątrz. Nie wypuscilsimy go jednak szybko, bo z checia odpowiadal na nasze pytania. Widziane przez nas konie – sa rzeczywiście dzikie i jest ich wiele w buszu. Kiedys uciekly człowiekowi białemu i teraz zyja sobie na wolności. Był tez bardzo dyplomatyczny w kwestii Aborygenow. Z jednej strony wszyscy placa na ich utrzymanie, bo rząd im buduje domy, daje samochody w ramach zadośćuczynienia za przeszlosc. Ponieważ nie zapracowali na to własnymi silami, to nie szanują tego. Stad wiele porzuconych wrakow na bezdrożach. On sam był dwa razy w przeciągu ostatnich 2 lat w wiosce Aborygenow – tylko i wyłącznie dlatego,ze został zaproszony przez osobe z niej. Normalnie – by pojechać do takiej wioski, to trzeba mieć pozwolenie rzadowe. Wyjatek to wlasnie jak zaprasza Aborygen. Jak oni zyja? Maja to samo jak w każdym miasteczku „białych” – domy. Czasy zycia w buszu już się skonczyly. Ponoc ostatnia para zyjaca w ten sposób „osiedlila się” w latach 70tych. Rzad naprawde ma problem z Aborygenami – dużo im daja a oni nic nie robia. Caly czas jest to forma „wynagradzania” za przeszlosc. Sama nie wiem, co zrobić, by wyjść z tej sytuacji tak patowej. A na koniec dnia – znow Krzys był na recepcji – zatrzasnal klucze wejściowe do pokoju a poszedł kapac się z samochodwymi:-)

czwartek, 22 listopada 2012

Sydeny - Uluru sr 14.11.2012

Pobudka o niebotycznej 5 rano, bo o 6.20 podjezdza po nas busik, by zabrać nas na lotnisko. Mamy wylot o 9.45 i dobre 3h lotu. Ponieważ meilsimy wydrukowane jzu karty pokładowe – to bagaż zdaje się samemu. Należy gopolozyc na wadze – nastepuje sprawdzenie, czy miesci się w normach, potem podkłada się pod czytnik karte pokladowa i automat drukuje kwity do naklejenia na bagaż. W Europie tego jeszcze nie widzieliśmy – ale to kwestia czasu, bo coraz bardziej nastepuje outsorcing wielu rzeczy na podrozujacyh, by zmniejszyć koszty ich obsługi. Tym razem lecelismy Qantasem – wiec posiłek i picie w cenie. Tylko zaserwowana kanapka znow z chlebem tostowym i niestety zabrakło dla nas miejscowych jabłek. Może i dobrze – bo sa tu wszystkie bardzo blyszczace, czyli nawoskowane, a to przecież nie jest zbyt zdrowe.
Lecielismy nad prawdziwa pustynia – wszystko rude a od czasu do czastu koryta wyschniętych rzek. Pustkowie totalne. Mezowi udało się sfotografować jezioro Erie (mamy nadzieje, ze dobrze myslimy). W Ayers Rock – nazwa angielska,Uluru - aborygenska – przywital nas ogormny upal (40C?). Odberalismy od razu na lotnisku samochod. Zaryzykowalismy i bez ubezpieczenia pelnego. Mamy nadzieje, ze żadne stworzenie nam nie wpadnie pod samochod ani w nic nie wiedziemy. Dostalismy tez wyzsza klase pojazdu niż rezerwowaliśmy – mamy Toyote Corolle zamiast Yaris. Jest nowa i niebieska! Ma trochę zarysowan, które panu zareklamowaliśmy, żeby potem nie było na nas. Pan nawet nie raczyl podejść i cih sprawdzić – tylko podpisal nasz papierek z uśmiechem na twarzy. Prosto z lotniska ruszyliśmy do Ayers Rock Resort – jedyne miejsce na tym pustkowiu, gdzie można znaleźć jakiś nocleg. Wybralismy najtansz a opcje – Pioneers’ Hostel. Za 2 lozka w pokoju wieloosobowym na 1 noc zaplacilismy 92AUD. Normalnie tyle kosztuje pokoj w motelu, gdzie ma się kuchnie i lazienke do wlasniej dyzpozycji. No coz – takie sa prawa monopolu tutejszego. Rekord cenowy bije tu jednak woda – 1l kosztuje 6AUD, podczas gdy w Sydney można kupic 1,5l za ok 1,5AUD. Najgorsze jest to, ze Ayers Rock Resort stanowią 2 czy 3 hotele oraz kilka sklepow – wszystko rzadowe należące do parku narodowego. Wszystko to zostało wybudowane na ziemi należącej do Aborygenow – do plemienia Anangu. Co to jest Uluru? Najkrocej – ogromna skala pośrodku pustyni. Kiedys zyli tu Aborygeni (mieszkając dosłownie w małych wgłębieniach tej skaly). To była ich ziemia ale w 1770r Australie odkryl kapitan James Cook, zas w 1788r zalozono tu brytyjska kolonie karna nazywając ja Sydney. Od tej ppry zaczęto powoli zabierać Aborygenom ich ziemie i spychając ich coraz bardziej w glab kontynentu o ile przezyli wielka epidemie ospy, która zdziesiatkowala miejscowa ludność. Aborygeni dziela się na wiele plemion i kazde z nich ma swój wlasny jezyk – tu leglo moje pojecie, ze zycja tylko na pustyni i w buszu, Czlowiek cale zycie się uczy:-) Miejscowa ludność była traktowana przez kolonizatorow jako tania sila robocza a z drugiej strony byli tez bardziej okradani z swych ziem, bo niali potrzebowali coraz wiecej do upraw i hodowli bydla. Dopiero w 1967r Aborygenom – w ich własnym kraju od wiekow – przyznano obywatelstwo australijskie! Zas po protestach w latach 70tych oraz wielu procesom sadowym w 1992r pierwsze plemie Aborygenow dostalo zwrot swej ziemi. Od tego momentu pozostale plemiona zaczely się domgac zwrotow swych terytoriów. Efektem jest to, ze na mapie Australii prawie caly srodek jest zaznacozny jako „terytorium aborygeńskie” i de facto żaden bialy bez pozwolenia rzadowego bądź zaproszenia Aborygena nie powinien tam wchodzić. Z drugiej strony na ziemiach „odzyskanych” znajduje się wiele zabytkow (jak Uluru na przykład) oraz zloz naturalnych. Rzad Australii bez zgody Aborygenow nie może nic zrobić na ich terenach ale „biali” jak zawsze interes potrafią zrobić. Plemie Anangu ma swoja ziemie – ale warunkiem jej zwrotu była dzierzawa Uluru na 99 lat przez rząd ausutralijski. Efektem jest powstanie miasteczka turystycznego Ayers Rock obok Uluru. Za wszystko trzeba placic wysoko – nawet za bilety wstępu, które na szczęście sa az na 3 dni, Czesc dochodow przeznaczana jest dla plemienia Anangu, które niestety ale prawnie odpowiada za każdego przebywającego tu turyste. W 2010r jedna osoba zginela wspinając się na szczyt Uluru – i oczywiście odszkodowanie musieli wyplacic Aborygeni, choć gro dochodu czerpie rząd. Z mego punktu widzenia – to bardzo niesprawiedliwe. Jest i druga strona medalu całej tej sytuacji – Aborygeni zaczeli się bardzo bogacic, co widać chociażby po tym jak sa otyli. Po prostu plemie dostaje pieniądze a nikt nie pracuje. Dodatkowo rząd wspiera ich pomagając przy budowach domu (zgodnie z tym, co wcześniej pisałam państwo każdemu obywatelowi musi dac jakiś dach nad glowa), dostają samochody. Nagle swiat się im odwrocil po latach upokorzenia. Ale to nie prowadzi do niczego dobrego – sa strasznie rozpici. To chyba wynika z braku sensu zycia – czyli jakiejs pracy, która mieliby zrobić – i tego,ze maja pieniądze za nic nie robienie. Naprawde sytuacja patowa powstala – i sama nie mam pomysłu, jak wyjść z tego tak, by wilk był syty i owca cala. Chyba Aborygeni byliby najszczęśliwsi, gdyby ich James Cook nie odkryl, bo cywilizacja białych zniszczyla ich tozsamosc całkowicie. Zrobila się jakas ogromna dygresja – ale może dzięki temu latwiej będzie zrozumieć czytającym osobom jak tu naprawde jest. Po ulokowaniu się w hotelu – ruszyliśmy do centrum handlowego, gdzie jest spożywczy, 2 knajpki, poczta i jeszcze gora 4 sklepy. Musialam kupic sobie jakies nakrycie na glowe, bo niestety zapomniałam zabrać z Polski. No i znow zaczely się problemy z pęcherzem moczowym – to chyba na zmiane temperatury na az 40C. W przeciągu godziny bylam chyba z 10 razy – Maz na szczęście wszystko cierpliwie znosi, choć do upalu musi się trochę przyzwyczaić. Za duza roznica temperatur bowiem.
O 16tej był pokaz tancow aborygeńskich – zostaliśmy wiec, bo nas to zaciekawilo. Było naprawde interesujące. Tańczyli panowie. Przed każdym tancem był wstep o nim. Akompaniament stanowilo stukanie dwóch bumerangow. Panowie zas tańczyli i spiewali jednocześnie. Jak to wygląda? Sa to proste układy, które wszyscy powtarzają jednocześnie, bądź momentami każdy robi swa wlasna sekwencje podobna do reszty. Jest dużo nawiazan do ruchow zwierzat, czyli z czym mieli oni na co dzień kiedys do czynienia.
A potem nastapil glowny punkt programu – czyli dotarcie do Uluru. Trzeba przejechać kilka kilometrow, zaplacic za 3 dniowy bilet i dotknąć skaly. Sa wyznaczone trasy zwiedzania – szlaki. Wybralismy niestety najkrótszy,bo było już pozno i do zmierzchu nie udaloby się nam obejść ego momumentu – to jest dobre 3 do 4h. Był tez upal, do którego się jeszcze nie przyzwyczailiśmy plus moja czesta potrzeba toalety. Kiedys można było się wspinac na wierzchołek – obecnie jest to zabronione, bo z jednej strony – jak pisałam wyżej miejscowi Aborygeni nie zycza sobie tego z powdow religijnych, zas z drugiej – jest to bardzo niebezpieczne. Skala jest bowiem bardzo gladka i dodatkowo ciagle skwar.
Choc z daleka skala wygląda na jednolita – de facto ma wiele dziur w sobie. Poza tym jej struktura to wiele małych rydych kamyków skleionych twarda masa skladajacac się jakby z rudego piasku. Erozja spowodowala, ze jest w niej wiele dużych wglebien, gdzie mieszkali Aborygeni. Mezczyni mieli swoja jaskinie, panie były oddzielnie w swojej (tu było dużo wglebien swiadczacych, iż były to prymitywne zarna), nastoletni chłopcy – obok jaskini wojownikow, zas pod jedna skala w zagłębieniu – starszyzna. Na samym końcu szlaku zas było zagłębienie, gdzie zbierala się woda. Wszystko wiec było bardzo przemyślane: panowie polowali, panie zbieraly owoce i rosliny oraz gotowaly. W niektoeych miejscach były również slady dymu oraz malowidla.
Turystow zas cale tlumy – przegląd globu w jednym miejscu. Mi pozostaje tylko wierzyc, ze nie bedepokazywana na filmie instruktazowym pt „Czego nie wolno robic”, gdzy musiałam w jednym miejscu zrobci siusiu, schodząc z wyznaczonego szlaku a potem doczytałam się informacji, ze to miejsce jest pod nadzorem kamer.
Na zachod slonca podjechaliśmy w miejsce skad widać zarówno Uluru jak i Kata Tjuta, do którego cchemy się wybrać jutro. To kolejne miejsce religijne Aborygenow. Upal się tak nam dal we znaki, ze kompletnie nie byliśmy glodni – spozywalismy tylko ciagle wode, bo tak duże slonce było. A w naszym 4 osobowymm pokoju sa dwa pietrowe lozka – i mamy po przeciwnej stronei przemila Ormianke, która urodzila się już w USA. Do towarzystwa zas bardzo dziwny Chinczyk z Hong Kongu, który caly dzień spal ze swym telefonem i aparatem w lozku a wieczorem zostawil na nim totalny bałagan i zniknal na jakas impreze. Pozostaje nam tylko mieć nadzieje, ze jutro będzie mniejszy upal – ale to chyba watpliwa sprawa.

Sydeny – wt 13.11.2012

Robienie sniadania we własnym zakresie zabralo trochę czasu. Ale za to widoki z okna – bezcenne. Jestesmy na 5 tym piętrze (okno zablokowane przed otwieraniem – zakręcone na sruby!) i widać budynek opery oraz sławetny most Harbour. Jak zamykałam drzwi do naszego pokoju to wlaczyl się alarm przeciwpożarowy. Bylam swiecie przekonana, ze to ja cos narozrabiałam. Co wiecej na dole przy recpecji juz straz pozarna była. Na szczęście - to z racji nagrzewania się dachu uruchomily się czujniki.
W drodze do National Sydney Museum minaleismy wiele knajp – mnie robawil jedne z szyldow – „sałatki+gigantyczne hamburgery”. To salatka to chyba dodatek do hamburgera, żeby nie miec wyrzutow sumienia. Analogicznie jak w USA – frytki, hamburger w wersji XXL a do tego „diet coke” a przecież przy tej liczbie kalorii z hamburgera ta cola nic juz nie pomoze.
Australijczycy musza sporo pic – w wiekszsci sklepow ceny za piwo podane sa kilka sztuk. Zreszta tu jest ogormna fobia z alkoholem – nie wolno pic na ulicy, wiec wszyscy maja butelki w papierowych torebkach. Miejsca, gdzie można spozywac trunki procentowe – sa oznaczone i wydzielone. Z papierosami jest jeszcze bardziej restrykcyjnie. Wszystkie opakowania sa w czarnym kolorze z zdjęciami raka pluc i innych uezkodzonych przez dym narzadow ludzkich. Co wiecej – w każdym sklepie polka z nimi jest przy kasie i jest zamknieta – tak, ze nie wiadomo jakie marki sa sprzedawane i w jakiej cenie. Trzeba się o to pytac psrzedawce. Skrzetnie jest tez sprawdzany wiek osob, które chcą kupic papierosy bądź alkohol. Wracajac jednak do przebiegu dnia – wizyta w muzeum zabrala nam trochę czasu ale przynajmniej doszkolilismy się o Australii: - 20 sposrod jadowitych wezy zyje w Australii i jest wiele jadowitych pajakow - kangury sa w przynajmniej 3 rozmiarach – największe sa mniej wiecej wielkości człowieka, te namniejsze - do mego kolana. - sa tu najmniejsze pingiwny na swiecie – np. na Philips Island - największy krokodyl na swiecie również tu wystepuje - emu nie sa tak duże, jak myslalam – wielkości wysokiego człowieka - mis koala spi 20h na 24h – od dziś stwierdziłam, ze na Meza będą mowic Koala, bo potrafi tyle samo spac:-) - było kilka sal o Aborygenach – ale ja miałam wrazenie, ze to raczej z poprawności politycznej, bo wszędzie było raczej czuc chwalenie jak dużo zrobili tu przybyli biali ludzie. Wielkim plusem muzeum było darmowe podlaczenie do Wi-Fi, wiec mogłam uaktualnić bloga. Ale ogolnie tak wysoko rozwinięty kraj a wszędzie dopłaty do internetu. W samej Warszawie jest wiele knajpek w hot-spot’em a w hotelach – darmowy dostep. Chyba tu ma miejsce obdzieranie turystow z każdego grosza, bo raczej przyjechali raz i nie wroca, wiec trzeba jak najwiecje na nich zarobić. Wykanczaja mnie tez dopłaty 1% czy 2% za platnosc karta – i o dziwo to naliczają wlasnie tylko w miejscach związanych z turystuka – hotele, wynajecie samochodu, etc.. a w zwykłym psozywczym czy w muzeum – już nie!
Przeszlismy się do pobliskiego parku. Akurat pora lunchowa i dużo osob siedzących na trwie. No u nas w Polsce nie do pomyślenia. W Lazienkach zabronione całkowicie zas w innych parkach – zbyt duże ryzyko natkniecia się na psie kupki. A przecież parki winny wlasnie być do odpoczywania a trawa do siedzenia.
Kwitly tez pięknie a fioletowo – wg Krzysia na niebiesko:-) - jakies drzewa. Jest ich wszędzie w Sydney pelno i dla mnie staly się pierwszym skojarzeniem z Sydney, bo nigdy wcześniej ich nie widziałam. Przeszlismy się do samego centrum, gdzie sa sklepy najlepszych siwatowych marek – Gucci, /miuMiu, Prada, Boss.. etc. W każdym się ktoś kreci a nie jak w sklepie z torbami Furla w warszawskiej Galerii Mokotow: torby i samotna pani ekspendietka. Czuc goraczke zakupow – a na wystawach Swiety Mikolaj i choinki a wszyscy w letnich ubraniach.
Trafilismy również na sklep Apple – takiego oblezenia to ja nie widziałam nigdzie wcześniej a sklep jest az na 3 pirtrach! A konkurnecji nigdzie nie widziałam – chyba Apple jest tu monopolista.
Niestety – taka liczba znanych marek i sledzenie swiatowych trendow na nic się tu zdaja. Styl australijski jest bardzo bezgustowny. O ile panowie jeszcze w tlumie jakos wygladaja – sponie+koszula albo T-shirt, to kazda pani stanowi szczególny przypadek. Ciagle nie rozumiem, jak bedac ksztaltow rubensowskich można zalozyc naprawde krótkie mini i do tego szpilki o dwa rozmairy za duże, które klapia jak się idzie, a wtedy przecież nie da rady isc jakos zgrabnie tylko wygląda to z boku jak jakies inwalidztwo.
Typowy australijski macho to przede wszystkim tatuaże i do tego często jeszcze kilka kolczyków w uszach. Egzemplarze ekstremalne maja nawet rozepchane uszy takimi kolkami, co nazwac mzona miejscem na zawieszenie klodki. Styl raczej luzacki – czyli wersja sportowa. Bardzo często jeszcze trochę grubszy brzuszek – zapewne od ilości pozywanego piwa.
W Sydney znajduje się tez kolejka magnetyczna, która jeździ wysoko nad ulicami. Dzieki temu nie stoi w korkach. Miejscowi nazywają ja „monorail” i jeździ w kolko po tej samej trasie. Koszt przejazdu – 5 AUD – bez względu na to, czy jeden przystanek czy tez plena petla. Oczywiście się na przejechaliśmy, bo chcieliśmy dotrzeć do portu, by poplynac na jakas okoliczna plaze. Ale szyld „National Opal Museum” zawiodl nas jeszcze do miejsca, gdzie się dowiedzieliśmy wiele o opalach. Jest „narodowy: kamien Australii – to tak jak bursztyn dla Polski. Sam opal to nic takiego jak skamieniale stare zwierzęta – np. zab mamuta, czy kawalek ślimaka. Powstaly dzięki temu, ze te skamienialosci weszly w reakcje z subtacja o nazwie „silica” – nie mam pojecja, co to znaczy po polsku. Będę musiala sprawdzić. Dzieki temu zaczely być one bardziej przezroczyste i szkliste. Kolorow opali jest wiele – w Polsce najbardziej jest popularny bialy – a tymczasem sa nawet niebieskie czy tez zielone. Trafilismy akurat jak odplywal prom do Manly – wbiegliśmy jako ostatni pasażerowie. Wiekszosc osob na promie wracala z pracy do domu. Każdy okupowal swoje krzesło i zajmowal się swoja komorka – sluchajac muzyki bądź bawiąc się aplikacjami na niej dostępnymi. Widac tez mode na e-booki, które sa juz bardzie popularne niż papierowe wersje. Rozmow miedzy podrozujacymi – brak! Przerazilo mnie to strasznie i stwierdzam, ze Polska idzie w tym samym kierunku. A kiedyś jak jezdzilam do liceum codziennie pociągiem z Sulejowka, to slychac było rozmowy bądź ktoś czytal książkę albo prase.
Maz zakotiwczyl się na tyle statku, by moc robic zdjęcia panoramy Sydney, ja zas wolalam jednak w pomieszczeniu zamkniętym, bo strasznie wialo. Plynelismy może 20 min a znaleźliśmy się w calkiem innym swiecie. Manly to dzielnica Sydney ale ma mniejsza zabudowę, dużo zielni i ogromna plaze. Porownalabym to do warszawskiej Saskiej Kepy. Wiele osob z naszego promu miało zostawione w porcie rowery a niektórzy nawet hulajnogi. Wyglada to trochę komicznie – pan w garniturze i z teczka jadący na hulajnodze. Poza tym na przystani jest punkt chińskiego masazu: dwóch Chinczykow i dwa lozka, naktorych leza masowane osoby. I panowie nie sa wcale bezrobotni – stoi kolejak osob do nich. Panowie, by dodac sobie powagi – sa w fartuchach lekarskich:-) Zrobilismy sobie zakupy w pobliskim sklepie Aldi – tak tu ta marka tez jest obecna! Udalo mi się prawie wszystko upchnąć do mego plecaka a Krzys nie wierzyl, ze da rade. Dotralismy na plaze a tam mimo zimna osoby w piankach i probujace surf’owac. Fale naprawde spore były. Nas zastanowialo najbardziej 5 panow, którzy wodowali lodke, plyneli kawalek pod fale, znow wychodzili na brzeg i od początku wchodizli w wode. Mysle, ze trenowali do jakiś zawodow i to sam start. Krzys był tylko oburzony, bo jeden pan miał meskie stringi:-)
Na jednej z uliczek natknelismy się na cudo natury – chyba jakiś gad. Nie mamy pojęcia, czy był niebezpieczny, bo nie przypominaliśmy sobie jego z wystawy z dzisiaj odwiedzonego muzeum. Slonce już zachodzilo – wiec trzeba było wracac do hotelu. Znow zalapalismy się w ostatniej chwili – nawet przez to nie sprawdzono nam biletow, bo pomost był już częściowo zlozony. Na promie jest dostępne Wi-Fi, wiec udało mi się dokonczyc zaczęte rzeczy na internecie.
Sydney wieczorem wygląda bardzo pięknie – a zwłaszcza opera, jak jest oswietlona. Zeszlo nam się jeszcze dobre 30 min nim dotarliśmy do hotelu. Nogi jakos dotrwaly – ale jutro moze być im ciężko, bo w te dwa ni mam wrazenie, ze zrobiliśmy wiecej niż 20km pieszo.

Christchurch – Sydney pn 12.11.2012

Pobudka o niebotycznej 5 rano i o ile Maz był super wyspany – to ja nie. W nocy padal deszcz i wial straszny wiatr, wiec nasze drzwi wejściowe wydawaly odgłosy, jakby ktoś wchodzil. Budzilam się kilka razy. Dodatkowo Krzys o 2 w nocy zarzadzil wstawanie, żeby zdazyc na samolot – oczywiście wszystko robiąc w snie. Przeszedl tez samego siebie, bo potem snilo mu się, ze wysiada z samochodu, wiec wstal z lozka i zaczal cos mowic o zatrzaskiwaniu drzwi od samochodu. Rano, gdy mu to opowiadałam, nic nie pamietal a jedynie się dopytywal jak mocno zamykal drzwi samochodowe i czy było to slychac:-) Samochod zgodnie z instrukcja zostawiliśmy w oznaczonym miejscu i z kluczykami w skrytce. Mam nadzieje, ze nikt nie bedzie zglaszal reklamacji. Samolot mielismy dopiero o 8.30 – wiec udało się nam polaczyc via Skype z moja Mama Lot mielismy trochę skomplikowany – bo najpierw Brisbane a dopiero stad do Sydney. W Brisbane mielismy kontrole paszportowa oraz „sanitarna”. W przypadku tej drugiej kontorli, pan nas skrzętnie przepytal. O ile z czekoladami nie bylo problemu jak i ciastkami oraz pieczywem.. to skrzętnej kontroli ustnej podlegly muszelki oraz szyszka z Nowej Zelandii. Szyszka została skonfiskowana zas dzięki temu, iż przytaknęliśmy, ze muszelki zostaly wymyte w cieplej wodzie to przeszly. Oczywiście tego nie zrobiliśmy ale to była jedyna szansa na ich uratowanie. O dziwo namiot nie był przeglądany. No i nareszcie jesteśmy w kraju, gdzie angielski jest bardziej zrozumialy – nie trzeba się domyslac, co ktoś do nas mowi. Potem musieliśmy się udac z lotniska międzynarodowego na krajowe – jeździ specjalny autobus a duzy bagaż zdalismy w punkcie Virgin Airlines zaraz po kontroli sanitarnej. A w autobusie pan kierowca przywital wszystkich w iscie australisjkim stylu” G’morning. Don’t worries” i przy każdym postoju informowal kto ma teraz wysiadać i znow glosno wital nowych pasazerow. Na lotaklnym lotnisku musieliśmy poczekać 2h, by znow leciec w kolejnym samolocie – tym razem już do Sydney. Przy przelotak lokalnych w Australii trzeba bardzo uwazac, bo tu sa strefy czasowe - czasami nawet 0,5h roznicy. Sydney to chaos wielkiej cywilizacji. W samym miescie mieszka tyle samo osob, co w całej Nowej Zelandii i choć chce ono być metropolia swiatowa – to samo wydostanie się z lotniska może doprowadzić do obledu – totalny bałagan komunikacyjny i brak informacji dla turystow. Ostatecznie skorzystaliśmy z pomocy pana concierge – kupiliśmy bilety do busika, który zawozi bezpośrednio do hotelu. Probowalismy zanlezc cos via internet – jaksi wolny hotel czy hostel ale wszystko było zajęte. Na szczęście pan concierge i tu zaradzil lokujac nas w hotelu Fomula 1. Zaraismy wiec bagaże i znaleźliśmy się na postoju busikow. Tu trzeba było się jednak wykazac mega cierpliwoscia, bo nikt nic nie wiedział tylko kazano nam czekac. W końcu podjechal mikrobus z logo KST i kazano nam wsiadać. Pan kierowca zabral od każdego kwitek ale za żadne skarby nie mogl przyjąć do wiadomosci, ze jedna para zaplacila online i ma jedynie wersje elektroniczna. Po 10min dyskusji, dzwonienia do biura –okazalo się, ze ta para może jednak jechać. Wtedy pan kierowca usadzil ich jeszcze raz w samochodzie a do wszystkich pasazerow skierowal przywitanie w stylu: „Dzien dobry! Nazywam się Jack i witam Was w swej taksówce. Zycze udanej podrozy”. Wygladalo to bardzo komicznie z racji wcześniejszej wymiany zdan oraz tego, ze pan nie miał kilku zebow z przodu i mowil z dziwnym akcentem, bo był imigrantem.
No i zaczela się nasza podróż - od przedmiesci do centrum. Oczywiście szofer rozwiozl nas cale 10 osob po roznych adresach – ale bez jakiejkolwiek optymalizacji, żeby droga była krotsza. A my przy okazji mielismy zwiedzanie miasta za darmo. Zaczely się korki, nerwowe jezdzenie. Na ulicy wszystko w wersji gigantycznej. Na ulicach ludzie ubrani bardzo sportowo i typowe twarze jak z filmu „Slub Muriel”. Sam nasz hotel to królewskie podwojne lozka oraz drugie lozko pietrowe, które robi nam za szafe, bo nie przewidziano tu zadnych polek w 4-osobowym pokoju! Szybko się przebraliśmy i ruszyliśmy w miasto zwazywszy, ze o 17tej umowilam się z Malwina – kolezanka z pracy, która z 2 miesiace temu wyemigrowala na studia do Sydney. Mialam dla niej dostawe czekolad Milka z Polski. Spotkalysmy się przy Town Hall, gdzie obok stoi ogromny pominik nikogo innego jak Krolowej Wiktorii
Kolejne państwo, które ma komples a z drugiej strony podziw Wielkiej Brytanii. Niby jest demokracja, odleglosc w tysiącach kilometrow od Anglii a przeciętny turysta może odnieść wrazenie, ze jest w jakism angielskim miescie. Nawet architektura i styl budowli nawiazuja do epoki wiktoriańskie a wspolczesne maja taki angielski gust. Ponieważ Malwina się spozniala to Krzys poszedł do pobliskiego supermarketu, gdzie można kupic bagietek za 3AUD zas maslo – 250g za 1 AUD. Kompletny absurd jak dla nas, ze pieczywo jest az tak drogie – oczywiście chodiz o normalne zjadliwe a nie tostowe, również tu krolujace. Ciagle stalam i czekałam na Malwine przygladajac się pobliskiemu skrzyżowaniu.
Udalo mi się rozgryc jego filozofie – przechodzić można przez ulcie dopiero wtedy kiedy wszystkie samochody maja czerwone swiatlo, tak wiec czesc osob idzie na skos, bo im jest wygodniej. Wyglada to naprawde w dziwny sposób – samochody stoja nieruchome a ludzie niczym mrowki poruszają się we wszystkie strony. Kwestia ubioru miejscowych to calkiem oddzielny temat – bo jest bardzo bezgustowanie i niektóre polaczenia jak dla mnie sa ciekzie do akceptacji, zwłaszcza jak pani o kształtach rubensowskich ma naprawde kuse mini na sobie. Chyba lustra sa tu bardzo drogie i nie maja okazji się przejrzeć przed wyjściem z domu. W pewnym momencie stanela obok mnie nastolatka o bardzo dużej nadwace w mini falbianiastej czarne spodniczce i podartych, kolorowych pończochach z podwiazakmi w polwoie lydki a calosc zalozona na grube rajstopy. A na twarzy dodatkowo bardzo ostry makijaż. Co wiecej – miejsce w którym stalam sciagalo jakies dziwne osoby, bo ciagle pojawial się ktoś , kto stawal i glosno cos krzyczał. Pierwsze wrazenie o Australiczykach – dziwne przpadki i indywidua. Sa tez hobbystami tatuaży oraz piercingu – bez wyraźnych roznic wiekowych oraz lubia sport – ciagle widać było gdzies jakiegoś biegacza. Przeszlismy z razem we trojek do pobilskiego centrum handlowego, gdzie czesc parteru stanowią bary i kanjpy samoobsługowe – tak jak na samej gorze w warszawskiej Galerii Mokotow. Zdecydowalismy się na kuchnie japonska – bo jakos najciekawiej wygladala. Maz postawil na wolowine ja zas na na cienki makaron z sosem warzywnym. Mi smakowalo – a Krzys był myślami w Wanaka w Nowej Zelandii, bo tam według niebo było smaczniejsze. Mielismy tez pierwsza styczność z Aborygenami – siedziała bowiem cala szkolna wycieczka nastolatkow ale jakos głupio było robic im zdjęcia. W czasie konsumpcji od Malwiny dowiedzieliśmy się wielu ciekawych rzeczy: - biali i Aborygeni – zyja w swych rejonach i raczej nie wchodzą sobie w droge - państwo ma obowiązek zapewnić każdemu obywatelowi mieszkanie – i ponoc pokrywa rowneiz wydatki za elektryczność czy tez gaz. Przez to jest wiele osob, które zyja na garnuszku państwowym - wiekoszosc Australiczykow pracuje nie na caly etat tylko np. 2 czy 3 dni w tygodniu - miejscowi bardzo cenia sobie wolny czas i raczej w pracy się nie przemeczaja - poziom edukacyjny – bardzo niski. Malwina nawet stwierdzila, ze nie ma czego uczyc się do swoich egzaminow. - jest bardzo dużo emigrantow z Japonii oraz Chin – to rzeczywiście zauwazylismy na ulicach
- często na ulicach można spotkać osoby stojące w rzedzie – niczym na zbiorce na w-fie – i patrzące się na ulice. Wyglada to jak robienie jakiegoś flash moba a to tymczasem miejscowi czekaja na przystanku autobusowym w kolejce do wsiadania. Po prostu jak podjezdza autobus to w tej samej kolejności jak stoja – wsiadają. Bez klotni, przepychania się….. może udaloby się to zaprowadziz w Polsce? Potem ruszyliśmy dalej w miasto i dolaczyla do nas jeszcze Beata – kolezanka Malwiny. Chodzilismy sobie po centrum pieszo i doszliśmy nawet do zatoki, z której plywaja promy (uwaga jest to srodek miejskiej komunikacji w Sydney jak autobusy i pociągi!) oraz az do samej opery, bedacej symbolem tego miasta – niestety była jakos slabo oswietlona.
Maz mi znow utonal w fotografowaniu – a może to takie jego wyjście ewakuacyjne, bo miał 3 ciagle ze sobą gadające baby i niestety trudno się było wcisnąć w rozmowe z jakims tematem. Na sam koniec – usiedliśmy sobie w pijalni czekolady. No miejsce naprawde magiczne, bo można zobacyzc w ogromnych kotlach jak się mieszka czekolada, która potem trafi do naszego zamawianego deseru. A jako jej smakosz – musze powiedzieć, ze jest tu bardzo dobra. Podoba mi się tez obsluga w restauracji – po zamówieniu przy ladzie dostaje się stojak z numerkiem, który trzeba postawić na stole. Dzieki temu kelner wie, gdzie dostarczyć zamowieie. Jak zwykle – proste i banalne rozwiązania sa najlepsze. Z racji wczesnej dzisiejsze pobudki – powoli zaczelam przyspiac, wiec to był najwyższy czas, by się pozegnac z dzieczynami i zacząć wracac do hoelu – to będzie dobre 1h a my nie kupilismy biletow z racji mieszkania w centrum. Gdy juz lezalam na lozku dochodzila 23cia a nogi naprawde mi odpadaly. Maz byl tak kochany, ze zrobil mi jeszcze herbate na kolacje. Jutro przed anmi kolejny dzień pieszy.

niedziela, 18 listopada 2012

Kimbel - Christchurch ndz 11.11.2012

Poleglismy z rannym wstaniem – wczorajsze przebyte kilometry i pozycja siedzaca dala się we znaki. Krzys tez nie wytrzymuje, bo tutejesze lozka to podwojne materace, które gigantycznie się uginają a my jesteśmy przyzwyczajeni do bardziej twardych. Może nalezaloby schudnąć – wtedy będzie się mniej zapadać w nich? Gdy Maz wyszedł po cos do samochodu – zlapal go pan wlasciciel, który kazal zostawić klucze gdzies w naszym pokoju hotelowym, bo on wraz z malzonka wlasnie wyjezdza do kościoła. Podziwiam tutejszych ludzi, ze nie maja obaw, iż im zgnie na przykład telewizor, przecież moglibyśmy go spakować i zabrać ze sobą. Wyjechalismy ostatecznie przed 10ta i udaliśmy się do kolejnej miejscowości Fairly, bo tam ponoc jest kosciol rzymskokatolicki. Wpasowalismy się idealnie na rozejście się parafian po Mszy Sw. Gdy szliśmy do wnętrza kościoła zatrzymala nas starsza pani, wypytując się skad jesteśmy i poradzila byśmy się udali do księdza proboszcza – on na pewno nam wskaze, gdzie sa kolejne nabozenstwa. Zrobilismy jak zasugerowala – zapukaliśmy na plebanie i otworzyl nam jakiś pan, który zawolal księdza proboszcza. Ten wreczyl nam adres, gdzie znaleźć parafie w Christchurch. Chwile z nim porozmawialiśmy – i ma tu jedynie 70 osob w parafii zas w Twizel, gdzie Msze Sw sa w soboty – tylko 35 osob. Jak to wypada na tle wszędzie obecnych kosciol anglikańskich – ponoc osoby wyznania rzymskokatolickiego w większym procencie chodza do kościoła, choć jest ich mniej. W przypadku anglikanów – jedynie maly procent bierze czynny udział w zyciu swej parafii. Dzieki księdzu proboszczowi wiemy, ze musimy być na 19ta najpóźniej w Christchurch – wiec caly dzień możemy powoli zwiedzac. Jak ruszyliśmy – zaczely się znow typowe krajobrazy nowozlelandzkie – czyli laki z owcami.
Momentami Maz mi narzeka, ze czuje się jak w grze komputerowej, gdzie wszystkie owce się multiplikuja i nie sposób nadazyc je zliczać. Cos w tym jest, bo to nie jest normalny widok, do którego oczy ludzie sa przyzwyczajone. Zaczelam się zastanawiać, czy te owce sa w jakiś sposób dokarmiane, żeby szybciej rosly i dawaly welne. Na pewno sa jakies oprsykina trawe, by szybko rosla. Jeden z przydrożnych znakow zawiodl nas do Muzeum Starych Samochodow w Geraldine. Na początku myśleliśmy, ze nie będzie nam dane do niego wejść, gdyż po raz kolejny kluczyk nie chciał wyjść ze stacyjki. Jednak zrobilismy kolejne kolko i udało się. Muzeum jest w zupelnosci wlasnoscia prywatna – bilet platny wiec wyłącznie w gotowce (10 $NZ). Przy biurku pana kasjera zas siedziało z 3 starszych panow, którzy spędzali czas na plotkowaniu. Ale akcent z jakim mówili – nie do odtworzenia. Jeden z nich zaczepil nas jak tylko wchodziliśmy, by spytac się skad jesteśmy. Jak się okazało był 2 lata temu na wycieczce w Pradze czeskiej i chciał wiedzieć, czy Polska jest podobna czy tez calkiem inna. Jak przystalo na prywatne muzeum – można w nim znaleźć wszystko, co było stare w okolicy.
Zaczelismy od kolekcji samochodow jeszcze z XIXw, gdzie obok były roznego rodzaju stare narzędzia samochodowe a nawet pierwsze lampy olejne. Potem przeszliśmy do wielkiego naharu, gdzie było ponad 50 roznych traktorow. Niektóre odnowione i mogące jezdzic, ale niektóre egzemplarze wymagałyby odnowienia. Jak to wszystko jezdzilo i bardzo często bez gumowych opon? Trzeba jeszcze pamietac o stanie drog – ze to były wyboje. Trzeslo okropnie zapewne. W kolejnym budynku były juz samochody osobowe z okresu miedzywojennego i powojennego. Po drodze na zewnątrz natknelismy się na cala kolekcje urzadzen rolniczych oraz stare dystrybutory stacji benzynowej. W ramach pozegania się z Nowa Zelandia pojechaliśmy jeszcze nad sam ocean, żeby przejść się plaza. Trafilismy do typowej letniskowej miejscowości w Hakatere.
Na samym wjezdzie przywitala nas arteria skrzynek pocztowych – jak na ten kraj to zupełnie anormalne, bo z reguly staja same pojedyncze. Czyli jakies nagromadzenie się miejscowych. Przy samym zejściu na plaze – informacja o tsunami
Dzis raczej to nam nie grozi – slonce przypieka bardzo, ale nie jest to jednak temperatura na kapiel. Szkoda – chciałabym choć palca zamoczyć. Tuz obok nad plaza na skarpie znajdowaly się male domki letniskowe.
/Jak widać – o ile na codzien Nowozelandczycy sa indywidualistami i zyja w ogromnych odleglosciach od siebie, to jednak w czasie wakacji musza być stłoczeni jeden na drugim. Chyba taka bliskość i możliwość bycia obok drugiego indywidualisty ma im wystarczyc do kolejnych wakacji. Jak wszystko – robia na opak, bo w Polsce wlasnie w czasie urlopu ludzie uciekają w glusze i na odludzie.
Na samej plazy było bardzo dużo mew i innych dzikich ptakow. Jedna mewa wysiadywala chyba młode. Wokół niej było z 7 innych, które robily ogromny wrzask, gdy przechodziliśmy. Nie mniej szumu wokół nas robily ptaki podobne do dzikich gesi. Po spacerze zgłodnieliśmy, wiec porbowalismy znaleźć cokolwiek otwartego w Ashburton. Na cale miasto była jednak otwarta tylko jedna jedyna knajpa, gdzie na obiad w menu były…. hamburgery i sałatki. No niestety – jeśli mamy mowic, co jest typowym posiłkiem nowozelandzkim – to nie ma czegos takiego, co bylloby jej specjalnoscia. Jest to po prostu miks kuchni brytyjskiej i amarykanskiej – czyli jajka na bekoanie na sniadanie a na obiad hamburger. Jednak te drugie bardzo odbiegają od standardow europejskich – bo wersja tzw hawii ma w sobie trochę salaty, pomidora, hamburgera a na nim ananas i jeszcze na samej gorze sadzone jajko z bekonem. Wychodzi z tego mega porcja, której ja sama nie bylam w stanie zjeść, bo bulka jest w rozmiarze 5XL do tego. Ponieważ jest tu dużo imigrantow z Chin, Wietnamu, Tajlandii oraz Indii to bardzo czesto sa bary i restauracje z kuchnia tych państw, gdzie tlocza się miejscowi. Wpadlism ykilka razy na pizzerie i kuchnie wloska oraz grecka ale francuskiej nie trafiliśmy nigdzie jak i polskiej:-) Nisze na rynku sa – można wiec emigrować! Z racji niedzieli i całego wymarłego Ashburton skonczylismy ostatecznie w barze zajadając hamburgery, o ktoryhc tyle wyżej napisałam. Gdy tak sobie siedzieliśmy na lawce przed nim – to zajechalo kilka samochodow i z jednego wysiadł pan na bosaka. To kolejna rzecz charakterystyczna dla tego kraju. Ciagle natykaliśmy się na osoby spacerujące na bosaka na stacji benzynowej, wchodzące do sklepu, idące chodnikiem. Mi się czasami az na ten widok robilo zimno – bo ja bylam w cieplych butach i skarpetkach – zamrazlabym na bosaka. Miejscowi jak widać sa bardzo zahartowani i maja czyste ulice jak i chodniki. Na tyle czasu nie widziałam zadnego smecia czy tez szkla lezacego bezpańsko – wszystko bowiem laduje w śmietnikach. Czy cos takiego udaloby się u nas w Polsce? Raczej nie – bo uwielbiamy wurzucac smieci na ulice czy do lasu, aby tylko nie byky u nas na podworku czy tez domu.
Z pelnymi brzuchami ruszyliśmy dalej w kierunku Christchurch. Po drodze minelismy najdluzszy w Nowej Zelandii most w Rakaia. Rzeka była – taka mala waska nitka, ale ma tak duże rozlewiska, ze zajmują one chyba 10 razy wiecej powierzchni niż obecny strumyk. Wjezdzajac do Christchurch ulokowlaismy się w jednym z moteli, tak by potem mieć blisko do lotniska, bo jutro ruszamy do Australii. Trafilismy na jakiś Motor Lodge – i tym razem dostaliśmy pokoj z lozkami az dla 5 osob – bo tylko taki był wolny. Ponieważ jest to „motor” – to w pokoju by telewizor plazmowy z ogromna liczba kanalow sportowych – jak widać dostosowane do klientów, glownie panow. Zostawilismy bagaże i ruszyliśmy w miasto.
Christchurch jest wymarle – zwłaszcza w centrum. Wszystko przez trzęsienie ziemni jakie miało miejsce 22 lutego 2011r. Naprawde serce się kraje, jak widzi się tyle budynkow, w których po prostu hula wiatr a z daleka wygladaja, jakby ktoś miał wrocic, bo sa firnaki czy tez zasłonki w oknie. Wladze miasta czesc burza, bo nie nadaja się one do ponownego użytkowania, a te starsze będą pewnie odbudowywane.
Zycie cale przeniosło się wiec na przedmieścia, gdzie az takich zniszczen nie widać – może to kwestia niskiej zabudowy albo tego, ze sa to prywatne domy i ludzie odbudowali je we własnym zakresie.
Ubawil nas tez jeden parking strzeżony – na samym wjezdzie do niego stoja armaty – maja odstraszać potencjalnych złodziei? Udalo się nam punktualnie dotrzeć na Msze Sw – okazlao się ze kosciol jest kilka przecznic od naszego motelu. Znow międzynarodowo bardzo – jeden ksiądz Francuz, drugi Wloch i każdy mowiacy po angielsku ze swym akcentem i melodia swego jezyka. Dzis minal nam tydzień pobytu w Nowej Zelandii – wiec nasuwa się krótkie podsumowanie: - 2578km przejechanych - 7tys złotych wydane - 1 karta kredytowa zgubiona i dzięki Bogu nic wiecej - coraz wieksza tesknota za polskim chlebem – tu niestety ale wszędzie jest tostowy ewentualnie bagietki, które mogą być namiastka normalnego pieczywa - jedyny dluzszy kontakt z miejscowa osoba – to nasz autostopowicz. Niestety podróżowanie samochodem nie pozwala na konwersacje - na pewno brak nam będzie widoku owiec na zielonych lakach - chcielibyśmy przenieść tutjesze drogi do Polski – by można było tak prosto jezdzic oraz mieć tak super oznakowanie – nawet drogowskazy do każdego motelu, hotelu oraz B&B jak i najmniejszego punktu widokowego i atrakcji turystycznej.