czwartek, 22 listopada 2012

Sydeny – wt 13.11.2012

Robienie sniadania we własnym zakresie zabralo trochę czasu. Ale za to widoki z okna – bezcenne. Jestesmy na 5 tym piętrze (okno zablokowane przed otwieraniem – zakręcone na sruby!) i widać budynek opery oraz sławetny most Harbour. Jak zamykałam drzwi do naszego pokoju to wlaczyl się alarm przeciwpożarowy. Bylam swiecie przekonana, ze to ja cos narozrabiałam. Co wiecej na dole przy recpecji juz straz pozarna była. Na szczęście - to z racji nagrzewania się dachu uruchomily się czujniki.
W drodze do National Sydney Museum minaleismy wiele knajp – mnie robawil jedne z szyldow – „sałatki+gigantyczne hamburgery”. To salatka to chyba dodatek do hamburgera, żeby nie miec wyrzutow sumienia. Analogicznie jak w USA – frytki, hamburger w wersji XXL a do tego „diet coke” a przecież przy tej liczbie kalorii z hamburgera ta cola nic juz nie pomoze.
Australijczycy musza sporo pic – w wiekszsci sklepow ceny za piwo podane sa kilka sztuk. Zreszta tu jest ogormna fobia z alkoholem – nie wolno pic na ulicy, wiec wszyscy maja butelki w papierowych torebkach. Miejsca, gdzie można spozywac trunki procentowe – sa oznaczone i wydzielone. Z papierosami jest jeszcze bardziej restrykcyjnie. Wszystkie opakowania sa w czarnym kolorze z zdjęciami raka pluc i innych uezkodzonych przez dym narzadow ludzkich. Co wiecej – w każdym sklepie polka z nimi jest przy kasie i jest zamknieta – tak, ze nie wiadomo jakie marki sa sprzedawane i w jakiej cenie. Trzeba się o to pytac psrzedawce. Skrzetnie jest tez sprawdzany wiek osob, które chcą kupic papierosy bądź alkohol. Wracajac jednak do przebiegu dnia – wizyta w muzeum zabrala nam trochę czasu ale przynajmniej doszkolilismy się o Australii: - 20 sposrod jadowitych wezy zyje w Australii i jest wiele jadowitych pajakow - kangury sa w przynajmniej 3 rozmiarach – największe sa mniej wiecej wielkości człowieka, te namniejsze - do mego kolana. - sa tu najmniejsze pingiwny na swiecie – np. na Philips Island - największy krokodyl na swiecie również tu wystepuje - emu nie sa tak duże, jak myslalam – wielkości wysokiego człowieka - mis koala spi 20h na 24h – od dziś stwierdziłam, ze na Meza będą mowic Koala, bo potrafi tyle samo spac:-) - było kilka sal o Aborygenach – ale ja miałam wrazenie, ze to raczej z poprawności politycznej, bo wszędzie było raczej czuc chwalenie jak dużo zrobili tu przybyli biali ludzie. Wielkim plusem muzeum było darmowe podlaczenie do Wi-Fi, wiec mogłam uaktualnić bloga. Ale ogolnie tak wysoko rozwinięty kraj a wszędzie dopłaty do internetu. W samej Warszawie jest wiele knajpek w hot-spot’em a w hotelach – darmowy dostep. Chyba tu ma miejsce obdzieranie turystow z każdego grosza, bo raczej przyjechali raz i nie wroca, wiec trzeba jak najwiecje na nich zarobić. Wykanczaja mnie tez dopłaty 1% czy 2% za platnosc karta – i o dziwo to naliczają wlasnie tylko w miejscach związanych z turystuka – hotele, wynajecie samochodu, etc.. a w zwykłym psozywczym czy w muzeum – już nie!
Przeszlismy się do pobliskiego parku. Akurat pora lunchowa i dużo osob siedzących na trwie. No u nas w Polsce nie do pomyślenia. W Lazienkach zabronione całkowicie zas w innych parkach – zbyt duże ryzyko natkniecia się na psie kupki. A przecież parki winny wlasnie być do odpoczywania a trawa do siedzenia.
Kwitly tez pięknie a fioletowo – wg Krzysia na niebiesko:-) - jakies drzewa. Jest ich wszędzie w Sydney pelno i dla mnie staly się pierwszym skojarzeniem z Sydney, bo nigdy wcześniej ich nie widziałam. Przeszlismy się do samego centrum, gdzie sa sklepy najlepszych siwatowych marek – Gucci, /miuMiu, Prada, Boss.. etc. W każdym się ktoś kreci a nie jak w sklepie z torbami Furla w warszawskiej Galerii Mokotow: torby i samotna pani ekspendietka. Czuc goraczke zakupow – a na wystawach Swiety Mikolaj i choinki a wszyscy w letnich ubraniach.
Trafilismy również na sklep Apple – takiego oblezenia to ja nie widziałam nigdzie wcześniej a sklep jest az na 3 pirtrach! A konkurnecji nigdzie nie widziałam – chyba Apple jest tu monopolista.
Niestety – taka liczba znanych marek i sledzenie swiatowych trendow na nic się tu zdaja. Styl australijski jest bardzo bezgustowny. O ile panowie jeszcze w tlumie jakos wygladaja – sponie+koszula albo T-shirt, to kazda pani stanowi szczególny przypadek. Ciagle nie rozumiem, jak bedac ksztaltow rubensowskich można zalozyc naprawde krótkie mini i do tego szpilki o dwa rozmairy za duże, które klapia jak się idzie, a wtedy przecież nie da rady isc jakos zgrabnie tylko wygląda to z boku jak jakies inwalidztwo.
Typowy australijski macho to przede wszystkim tatuaże i do tego często jeszcze kilka kolczyków w uszach. Egzemplarze ekstremalne maja nawet rozepchane uszy takimi kolkami, co nazwac mzona miejscem na zawieszenie klodki. Styl raczej luzacki – czyli wersja sportowa. Bardzo często jeszcze trochę grubszy brzuszek – zapewne od ilości pozywanego piwa.
W Sydney znajduje się tez kolejka magnetyczna, która jeździ wysoko nad ulicami. Dzieki temu nie stoi w korkach. Miejscowi nazywają ja „monorail” i jeździ w kolko po tej samej trasie. Koszt przejazdu – 5 AUD – bez względu na to, czy jeden przystanek czy tez plena petla. Oczywiście się na przejechaliśmy, bo chcieliśmy dotrzeć do portu, by poplynac na jakas okoliczna plaze. Ale szyld „National Opal Museum” zawiodl nas jeszcze do miejsca, gdzie się dowiedzieliśmy wiele o opalach. Jest „narodowy: kamien Australii – to tak jak bursztyn dla Polski. Sam opal to nic takiego jak skamieniale stare zwierzęta – np. zab mamuta, czy kawalek ślimaka. Powstaly dzięki temu, ze te skamienialosci weszly w reakcje z subtacja o nazwie „silica” – nie mam pojecja, co to znaczy po polsku. Będę musiala sprawdzić. Dzieki temu zaczely być one bardziej przezroczyste i szkliste. Kolorow opali jest wiele – w Polsce najbardziej jest popularny bialy – a tymczasem sa nawet niebieskie czy tez zielone. Trafilismy akurat jak odplywal prom do Manly – wbiegliśmy jako ostatni pasażerowie. Wiekszosc osob na promie wracala z pracy do domu. Każdy okupowal swoje krzesło i zajmowal się swoja komorka – sluchajac muzyki bądź bawiąc się aplikacjami na niej dostępnymi. Widac tez mode na e-booki, które sa juz bardzie popularne niż papierowe wersje. Rozmow miedzy podrozujacymi – brak! Przerazilo mnie to strasznie i stwierdzam, ze Polska idzie w tym samym kierunku. A kiedyś jak jezdzilam do liceum codziennie pociągiem z Sulejowka, to slychac było rozmowy bądź ktoś czytal książkę albo prase.
Maz zakotiwczyl się na tyle statku, by moc robic zdjęcia panoramy Sydney, ja zas wolalam jednak w pomieszczeniu zamkniętym, bo strasznie wialo. Plynelismy może 20 min a znaleźliśmy się w calkiem innym swiecie. Manly to dzielnica Sydney ale ma mniejsza zabudowę, dużo zielni i ogromna plaze. Porownalabym to do warszawskiej Saskiej Kepy. Wiele osob z naszego promu miało zostawione w porcie rowery a niektórzy nawet hulajnogi. Wyglada to trochę komicznie – pan w garniturze i z teczka jadący na hulajnodze. Poza tym na przystani jest punkt chińskiego masazu: dwóch Chinczykow i dwa lozka, naktorych leza masowane osoby. I panowie nie sa wcale bezrobotni – stoi kolejak osob do nich. Panowie, by dodac sobie powagi – sa w fartuchach lekarskich:-) Zrobilismy sobie zakupy w pobliskim sklepie Aldi – tak tu ta marka tez jest obecna! Udalo mi się prawie wszystko upchnąć do mego plecaka a Krzys nie wierzyl, ze da rade. Dotralismy na plaze a tam mimo zimna osoby w piankach i probujace surf’owac. Fale naprawde spore były. Nas zastanowialo najbardziej 5 panow, którzy wodowali lodke, plyneli kawalek pod fale, znow wychodzili na brzeg i od początku wchodizli w wode. Mysle, ze trenowali do jakiś zawodow i to sam start. Krzys był tylko oburzony, bo jeden pan miał meskie stringi:-)
Na jednej z uliczek natknelismy się na cudo natury – chyba jakiś gad. Nie mamy pojęcia, czy był niebezpieczny, bo nie przypominaliśmy sobie jego z wystawy z dzisiaj odwiedzonego muzeum. Slonce już zachodzilo – wiec trzeba było wracac do hotelu. Znow zalapalismy się w ostatniej chwili – nawet przez to nie sprawdzono nam biletow, bo pomost był już częściowo zlozony. Na promie jest dostępne Wi-Fi, wiec udało mi się dokonczyc zaczęte rzeczy na internecie.
Sydney wieczorem wygląda bardzo pięknie – a zwłaszcza opera, jak jest oswietlona. Zeszlo nam się jeszcze dobre 30 min nim dotarliśmy do hotelu. Nogi jakos dotrwaly – ale jutro moze być im ciężko, bo w te dwa ni mam wrazenie, ze zrobiliśmy wiecej niż 20km pieszo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz