czwartek, 6 grudnia 2012

Alice Springs - Kiama sb 17.11.2012

Pobudka wcześnie rano, by spakować wszystkie nasze graty na samolot. Sniadanie niestety ale trzeba było zrobić sobie samemu z rzecyz, które były zostawione w kuchni. Zalapalam się na ostatnei 3 jajka, wiec była jajecznica. Nareszcie od dluzszego czasu cos innego niż kanapki. Były również i tosty. Może jak tak dalej pojdzie to się do nich przyzwyczaimy i trzeba będzie w Polsce kupic toster:-)
Mielismy czas do 11tej, bo samolot jest 12.40. Najpierw pojechaliśmy zobaczyć rzecz dla nas najwazniejsza – Zwrotnik Koziorozca, bo obydwoje jesteśmy spod tego znaku zodiaku. Od Alice Springs jest to może gora 30km.
Jest on bardzo dobrze oznaczony oraz dodatkowo uamietnione, kto zasponsorowal taki „pomnik” zwrotnika. A na parkingu obok – dwa samochdoyz backpacker’sami, którzy tu nocowali. Na ogrodzeniu zas suszace się pranie. Bardzo klimatycznie:-) Wyprawa do naszego zwrotnika nie trwala tak długo jak myslelismy, wiec mogliśmy pojechać do tzw Emily Gap, które jest po drugiej stronie Alice Springs. Tu znajduje się taka mala jaskinia z malowidłami Aborygenow.
Zgodnie z tablica informacyjna rysunki przedstawiają, ze jakiś ich bohater upolowal 3 dzydzownice, upiekl je i zjadł. Malowidlo ejst wiec raczje symboliczne. Ciekawostka – farby powstawaly ze zmieszanych barwnikow z tłuszczem zwierzęcym. Teraz pojechalsimy jzu bezpośrednio na lotnisko, bo musimy jeszcze zdac samochod. W punkcie Hertza nie było nikogo – jedynie zostawiony na ladzie aparat telefoniczny oraz obok informacja, do kogo dzownic na komorke. Wiekszosc Polakow wykonalaby wtedy chyba wszystkie rozmowy zagraniczne poki nikt tego nie widzi. Wykrecilsimy podany numer, by się upewnić, gdzie mamy zostawić samochod. Okazalo się, ze na parkingu a kluczyki wrzucić do pudelka. Pelne zaufanie do Klienta choć z drugiej storny maja 80AUD w depozycie na wypadek zdeomolowania samochodu przez osobe wynajmujaca. Wszystko sprawnie zalatwilismy a przy zdawaniu bagażu – nawet nikt nie sprawdzil naszych paszportow. Wsytarczylo podac imie i nazwisko. Co wiecej – można na pokald wejsc z woda zakupiona poza lotniskiem a w Europie wszystko trzeba wypic bądź wyrzucić i kupować kolejna wode (dwa razy drozsza) w strefie bezclowej. Natrafilam tez na wycieczke aborygeńskich dzieci, która spotkaliśmy w Sydney w czasie lunchu z Malwina. Alez swiat maly.
W czasie lotu probowalam nadrobić zaleglosci w blogu pisząc ostatnie dni w wordzie i przebierając zdjęcia do opublikowania. Maz oddal się lekturze książki oraz robieniu zdjęć, bo siedział przy oknie. Byslimy w Sydney ok 17tej. Zaczelsimy od Hertza, gdzie mielismy zamówiony samochod. Tym razem jednak Toyota Yaris, wiec maly bagażnik, w którym miesci się jedynie mój plecak. Probowalismy zglosci tez kolejne zarysowania ale pani obslugujaca je zakwestionowala mowiac, ze to sa sbyt male, by były wskazywane. Mamy nadzieje, ze jak wrócimy to nie dostaniemy zadnego maila z informacja, ze nam dopisują szkody jakies. Postanowilismy dziś jak najdalej odjechać z Sydney i zmierzać w kierunku Melbourne. Po drodze zawitalsimy do supermarketu. Nocujemy ciagle w miejscach, gdzie jest kuchnia, wiec możemy sami sobie gotowac obiadokolacje. Po raz kolejny przerażenie mnie ogarnelo – same chleby tostowe i nie można znaleźć nawet normalnej bagietki czy kajzerki. Nabieram coraz większego tostowstretu. Wybor innych towarów jest oszalamiajacy – sama liczba roznych odmiand ryzu czy tez polproduktow i konserw do kuchni tajskiej. To wszystko efekt bardzo zróżnicowanego społeczeństwa, które ma korzenie z roznych państw i rozne typy kuchni. Nie rozumiem tylko czmeu ejst tu tak dużo serow zoltych oraz dzemow z Niemiec. Dodatkowo na etykietach jest informacja w jakim % jest on z australijskich produktów oraz pozostalcyh importowanych. W przypadku warzyw i owcow – informacja z którego stanu Australii bądź której części swiata sa one. Produkty roślinne przechodzą tu kwarantannę nawet jak sa przewozone pomiędzy stanami. Nawet pojedyncza osoba jest zobligowana przy przekraczaniu granic stanowych pozbyć się na nich owocow do specjalnie ustawionych smietnikow. Absurdlane czy po prostu stan jakiejs psychozy? Ok 20tej zaczelismy szukac noclegu ale niestety wszędzie nie było miejsc. Przy 3 miejscowosci byliśmy już powoli zaniepokojeni – bo na 10 obdzownionych miejsc noclegowych – nikt nie miał nic wolnego. Uzmyslowilsimy sobie, ze to przecież weekend, wiec Sydney wyjechalo do pobliskich miejscowosci nadmorskich. Mielismy już przed sobą wizje spania w samochodzie obok latarnii morskiej – co zapewne grozilo nam madatem, bo to nie miejsce przeznaczone do czegos takiego. Przy okazji odkrylsimy tutjeszy fenomen – napis hotel nie zawsze oznacza tu miejsce do spania. Jest to często obejście, by moc sprzedawac alkohol. Z reguly wiec sa to odpowiedniki naszych pubow, które dziś były pelne po przegi ludzi. W jednymz takich „hotel” była mila pani kelnerka – dala nam ksiazke adresowa i pomagala znaleźć nocleg. Neistety tu tez wszystko było zajęte. Ostatecznie GPS wskazal nam kemping i o dziwo o 22.30 ktos jeszcze tam był. To chyba była mala zemsta namiotu i karmiat, które chciały być wykorzystane i mieć swoje 5 min. O 23ciej byliśmy juz w namiocie i mogliśmy spac.

Kings Canyon – Alice Springs pt 16.11.2012

Pobudka rano – by jak najwcześniej zacząć wspinaczke w Kins Canyon. Pani w recepcji uczulala, ze to bardzo trudna trasa – najgorszy jest poaczatek, gdzie sa schody.
Dla nas to był po prostu spacer. Az strach pomyslec, jakei przerażenie ogarneloby Australijczyka, gdy musiałby wejść na Giewont, gdzie jest odcinek po lancuchach. Tu pierwszy etap – rzeczywiście schody ale to sa kamienia posklejane betonem i idzie się bardzo bezpiecznie. Trasa była cala na 4h – my zrobiliśmy ja o cala 1h szybciej. Byloby może i krócej, gdyby nie zamilowanie Meza do fotografowania:-)
Weszlismy na sama gore kanionu i trzeba było ja obejść – schodząc drugim jego zboczem. Troche jak na patelni bylo – na szczęście niebo dziś zachmurzone i temperatura ok 36C.
Momentami było bardzo spadziście i nie nalezalo podchodzić do krawędzi – grozilo bowiem spadkiem w przepasc. Mimo wszystko zycie w takim kanionie się toczy – jest dużo drzew (niestety nie rosna takie duże – krzew wielkości sporego bzu rosnie az…. 400lat!!!), niestety trzeba uwazac na ziemie.
Nam się udało spotkać jaszczurke – kolorem bardzo się wkomponowywala w rudo-czerwone glazy kanionu. Wszedzie również był spiew ptakow tylko niestety turyści potrafią go często zagluszyc. Najgorsze jednak same muchy – wszędzie i co gorsze – najchętniej weszlyby do oczu. Mozna się namachac rekami a one i tak niewzruszenie siedza i nic sobie z tego nie robia. Zaczelam się zastanawiać, czy muchy tu były zawsze, czy tez jest to kolejny prezent „białych osadnikow”. Obstaje raczej przy tym drugim. Choc pszczoly musiały tu byc i wcześniej, wiec może i muchy tez? Trzeba będzie to koniecznie sprawdzić. Widze, ze rosnie mi liczba pytan i problemów, które trzeba będzie zweryfikować. Byliśmy ok 9.30 znow w naszym hotelu – jedynie po to, by zatankować oraz wziąć prysznic. Spocilismy się bowiem trochę w tym sloncu a przed nami jeszcze dziś droga az do Alice Springs. Po drodze znwo zatrzymaliśmy się w Erldunda – znow rodzinna „zagroda” po srodku pustyni. Tu jednak chyba jest bardziej turystycznie, bo stacja benzynowa pod dachem a nie jedynie dwa dystrybutory na otwartej przestrzeni. Jest tez bar fast food’owy oraz restaruacja, w której znajdowala się bardzo ciekawa informacja
Co wiecej – sami widzieliśmy osobe keirujace, które zakupują piwo i jada dalej. Natknelismy się tez tu na 8-osobowe wycieczke z Rosji. Krzys podejrzewa, ze jedna z pan jest bita przez meza, bo maila strasznie poobijana twarz. Moim zdaniem – miała wypadek i teraz wszystko się jej goi. My kupiliśmy jedynei frytki, aby cokolwiek przegryzc, bo przy takich upałach jesc się bardzo nie chce a jedynie rozsadek nakazuje. A i Maz oczywiście kawe, która okresilabym jako cukier z kawa:-)
Poobserwowalismy tez miejscowych. Jak zwykle potrafią wyjść na bosaka z samochodu i pojsc tak do sklepu. Na stacje podjechal tez jedne samochod, który chyba nie miał klimatyzacji, wiec pasazerowie wystawili sobie nogi na zawnatrz przez okno. Totalna beztroska. Poza tym akcent pracujących tu osob jest inny niż do tej spory słyszeliśmy i trzeba się bardzo wsluchiwac w to, co mowia. Zaczelam się zastanawiać jak dzieci z takich odludzi chodza do szkoły. Krzys jak zwykle na wszystko miał odpowiedz – nauka radiowa a teraz pewnie online przez internet. No tylko, czy tu jest dostep do internetu? – nie sprawdziliśmy tego. I gdzie potem te dzieci jak dorosną poznają swoje drugie polowki?
Dotarlismy wreszcie do Alice Springs. Pierwsze wrazenie – czy to była jakas wojna? Duzo budynkow bowiem ma ogormne ogrodzenia i często z takiej pofałdowanej blachy. Wszedzie sucho – nawet biegnaca przez srodek miasta rzeka jest wyschnieta. Przy drzewach często stoja baniaki z woda, by zasilac drzewa a ja początkowo myslalam, ze to smietnki:-) Zaczelismy od znalezenia lokum do spania. Podjechalsimy do jednego hsotelu – ale tam było spanie w przyczepie kempingowej i ze slaba klimatyzacja. Podjechalsimy do motelu, który wskazywala nam nawigacja. I tu było lepiej – udało się nam nawet wytargować cene, mieć darmowy dostep do internetu oraz jutro sniadanie w cenie noclegu. Mamy tez kuchnie – ale przy tym upale naprawde nie chce się za bardzo jesc zwłaszcza cieple rzeczy. Milismy naprawde szczęście – to był ostatni wolny pokoj. Okazalo się również, ze pan wlasciciel jest Hindusem ale urodzil się w Nowej Zelandii. Ma jednak nadal rodzine w Indiach i często tam jeździ – wiec mielismy wspólny temat do rozmowy i podstawe do negocjacji ceny:-)
Rozpakowalismy się i ruszyliśmy w miasto. Najpierw supermarket i zakupy, gdzie można było kupic konsery pdo marka Spam, co się bardzo spodobalo Krzysiowi. W sklepie widać jzu sezon przedswiateczny – zielone lancuchy, czerwone bombki i Mikolaj na saniach, a na zewnątrz przecież upal. Taki dysonans, do którego jest mi ciężko się przyzwyczaić, bo nie ma sniegu a Swiety Mikolaj jest, wiec jak przyjechal skoro ma sanie??:-) Przeszlismy tez kolo poczty – gdzie w zyciu nie widziałam tylko skrzynek poste restante.
Na ulicach kreci się tez dużo Aborygenow – w większości sa otyli (zapewne dużo jedza a mało pracują). Mieszkaja w budynkach komunalnych, które wybudowalo państwo australijskie. Musze powiedzieć, ze komfort naprawde jest niezły, bo jest nawet klimatyzacja i wszytsko wygląda na nowozbudowane. Jak dojezdzalismy do centrum to widać było, ze w niektórych dzielnicach sa wręcz oznaczone osiedla aborygeńskie. Samo Alice Springs sprawia wrazenie, ze biali odgradzają się od Aborygenow, bo się ich boja a z drugiej strony, nie mogą ich stad wyrzucić. Strach wynika z tego,z e oni strasznie pija, cpaja narkotyki i potem sa nieobliczalni. Potrafia ponoc zdemolować z zewnątrz czyjs dom bądź chcieć się pobic z kims. Musi cos w tym być, bo bardzo czeszto jeźdza po ulicach samochody policyjne.
Nam bardzo podobaly się malunki na starcyh zniszczonych budynkach. Dzieki nim miasto wygląda bardziej kolorowo a brzydkie i szkaradne budynki – zakryte. To graffiti jest celowo robione i zawsze opowiada jakas historie – nie sa to jakies „mazgroly” nastolatkow jak to często jest w Polsce.
Trudno było zrobić zdjęciem Aborygenom. Krzys nie miał smialosci. Rozumiem to doskonale – bo to jakby ktoś chciał zrobić zdjecie mi, gdy stoje pod rotunda w W-wie. Slonce jzu zachodizlo, wiec wrocilsimy do hotelu, zwazywszy ze po 19tej jest zamykana brama i trzeba wklepywać jakies kod

Uluru –Kings Canyon czw 15.11.2012

Wczorajsze przebywanie w sloncu troche dalo nam w kosc – ale najwazniejsze, ze nie potrzebuje tak bardzo lazienki, wiec mozemy dalej zwiedzac. Rano zaczepil nas w pokoju nasz dziwny Chinczyk – zachciało mu się trochę opowiedzieć o sobie. Rozmowa utwierdzila mnie w przekonaniu, ze jednak cos z nim nie jest tak albo raczej to kwestia, ze chyba jesteśmy z dwóch roznych swiatow i innych pokoleń. Spakowalismy nasze plecaki i poszlismy zrobić sobie sniadanie na dworzu obok kuchni hostelowej. I okazało się, ze pryz stoliku obok siedza Polacy – malzenstwo z kilkunastomiesieczna corka Jagoda z Bielsko Białej. Podziwiam ich – bo spia pod namiotem, gdyż obsluga hotelu nei zgodzila się na umieszczenie ich w wieloosbowym pokoju a za dwojke nie chcieli placic az takiej astronomicznej kwoty. Jak przystalo na rodakow – dużo narzekania zwłaszcza na Uluru i tutjesze ceny. No dużo w tym prawdy jest. Jeszcze przed 10ta rano siedzieliśmy w samochodzie i jechaliśmy do Olgas – czyli po aborygensku Kata Tjuta. To jest kolejny kompleks skal znajdujących się na pustyni.
W drodze napotkala nas mala burza piaskowa – trudno było zobaczyć niebieskie niebo poprzez wszędzie znajdujący się rudy piasek. Kierowal Krzys, którego podziwiam za odnajdywanie się w każdych warunkach atmosferycznych i temperaturowych.
Z daleka Kata Tjuta jest również imponujaca i trzeba pamietac, ze temperatura dziś siegala powyzje 40C, wiec niektóre szlaki sa otwarte tylko do 11tej rano i dopóki temperaturya nei siega wiecje niż 36C. My byliśmy zbyt pozno, by zrobić Doline Wiatrow, wiec zrobilsimy jakiś pośredni. Dobrze, ze miałam czapke, bo było naprawde nie do wytrzymania. Wykazalam się tez mala roztropnoscia – wybrałam się w klapkach, bo sadzilam, ze trasa będzie wylozonym chodnikiem jak było to w Uluru. Niestety tu trzeba brac absolutnie adidasy albo inne buty sportowe.
Mi się tez bardziej podobalo Kata Tjuta – bo, nie jest to jedna skala tylko grupa kilku skla i można wejść pomiędzy nie. Jak zwykle wokół cale tlumy turystow i nie sposób choć 5 min być samemu na szlaku albo zrobić zdjecie, bez udziału innych turystow w nim.
Ruszylismy dalej – i caly czas widzielsimy tylko daleko beignaca droge, rudawo-czerwony piasek oraz jakies male krzaczki roslinnosci. Samochod mijaliśmy średnio jeden na 30 min.
Przy drodze zas znaki drogwe, których raczej w Polsce nie spotkamy: uwaga wielbłąd czy tez uwaga kangury – często dotyczące obszaru po 5km czy 10km.
Po ok 80km dotarliśmy do Curtin Springs – to pierwszy jakikolwiek dom od Uluru!. Jest tu tez motel, stacja benzynowa oraz restauracja. Zatankowalismy i trochę pokręciliśmy się po tej zagrodzie (nie wiem bowiem, jak to nazwac). Calosc ma wiecej nzi 1mln akrów pierwszy osadnik nazwal swoja siedzibę Stalin Springs z racji swych socjalistycznych pogladow ale sotatecznie zmienil na Curtin (nazwiskojakiegos australijskiego polityka). Podziwiam, ze z jakies 100 lat temu, tkors na takim pustkowiu zlaozyl sobie farme bydla. Co wiecej – zyla tu cala rodzina. Taki dom musial być w zupelnosci samowystarczalny, bo do najbliższego sąsiada było pewnie ze 100km. Po prostu kolejny dowod na to, jak specyficzni ludzie przyjezdzali do Australii, wiec wspolczesni po kims te geny przecież maja i dlatego sa takimi indywidualnościami.
Odleglosci do najbliższy miejscowości – a raczej osad z 1 gospodarstwem sa drastyczne i trzeba mieć zapas benzyny oraz wody, by nie ugrzeznac na jakims pustkowiu, bo dojście po paliwo może zabrać z 2 dni.
W naszym przypadku – to 132km – zgodnie z znakiem przy drodze. I naprawde nie ma sensu zastanawiać się nad cenami benzyny – choć jest o dorby 1 AUD drozsza niż w dyzych aglomeracjach, tylko zawsze mieć min pol baku i nie schodzić poniżej. Na tym odcinku nic nie spotkaliśmy orpocz jakichś zabitych kangurow na poboczu, wielu porzuconych popsutych opon samochodowych oraz kilku samochodow. Bylko 42C na zewnątrz – tak wskazywal samochod – wiec nawet nie chciało się nam zatrzymywać na jakims parkingu, by rozprostować nogi. Kings Creek, gdzie ostatecznie dotarliśmy – to bardoz ciekawa historia. Malzenstwo osiedlilo się na pustyni w latach 80tych i można powiedzieć, ze pierwsze lata to jak dawni osadnicy – mieszkanie w namiocie, bez bieżącej wody i elektryczności. Wychowali 2 dzieci. W dostępnej informacji o tym miejscu obydwoje szszycili się aborygeńskimi korzeniami. Zastanawiam się jedynie na ile jest to chwyt reklamowy a na ile w rzeczywistości sa dumnie z tego, ze może w 20% posiadaja krew Aborygenow. Na zdjęciu – jakso nie było widać rysow charakterystycznych dla człowieka aborygeńskiego. Prowadza farme wielbladow ale obecnei chyba bardziej zyja z tego, ze turyści zatrzymują się po drodze do Kings Canyon, by cos zjeść i odpocząć bądź przenocować. Jest tez kilka osob zatrudnionych – glownie skośnookie panie na kuchni. Wlasciciele założyli tez fundacje, która zbiera pieniądze, by dzieci z okolicznych wiosek Aborygenow wysylac do szkoły do Adelaide. Jestm bowiem problem z ludnoscia miejscowa – nie czuja potrzeby edukacji, tylko zyja w zamkniętych swych wioskach. Trudno mi samej się opowiedzieć, czy to jest dobre czy zle? W długim okresie czasu może wszyscy Aborygeni zaczna uciekać do miasta i totalnie zatracac swa tozsamosc. Z drugiej strony jednak – edukacja pozwoli im wlaczyc o swoje prawa, by po raz kolejny „biali” nie wykorzystali ich. Tak jak to w zyciu jest – prawda po srodku. Zjdelismy tu tez cos na cieplo. Wyszly nam najdroższe hamburgery w Australii – po 15 AUD za sztuke!
Jadac z Kings Creek dalej – natknelismy się na cale stado dzikich koni. Po prostu przeszly sobie przez nasza pusta droge. Wcale nie były wychudle a wręcz w doskonalej formie i maily pieknia lsniaca sierść. Wcale nie baly się aparatu i mogliśmy je uwiecznić.
Dojezdzajac do Kings Canyon zaczyna się pasmo gor George Gill – po prostu zaczyan się robic ciut bardziej zielono i na widnokręgu bardzo długie i plaskie góry. W Kings Canyon znow monopol rzadowy – czyli jeden ośrodek z pokojami od apartamentow po pokoje wieloosobowe. Rozpietosci cenowe – astronomiczne. Dostalismy pokoj 5 osobowy – czyli 3 lozka pojedyncze i loze malzenskie, które zajelismy. Dopisalo nam szczęście, bo nikt inny nie został nam dokwaterowany, wiec mielismy calosc dla siebie. Była lodowka ale po tym upale w drodze nie za wiele rzeczy nadawalo się do wstawienia. Maslo było w formie płynnej jak i czekolda, która na szczęście dalo rade schlodzic. Krzys najbardziej był zadowolony z posiadaengo w lodowce pokojowej mleka. Czasami smieje się, ze jest mlekopijca oraz cukrozerca. Niestety w naszym mega ogormny pokoju nie dzialala klimatyzacja i musieliśmy wrocic na recepcje. Pani obiecala przyslac nam pana zlota raczke do naprawy. I rzeczywiście po gora 15min pojawil się u nas typowy Australijczyk. Akcent miał „z buszu” – jak to okresil Maz. Szybko nam naprawil – po prostu trzeba było odsunąć odpowiednio nawiew i cos zrobić na zewnątrz. Nie wypuscilsimy go jednak szybko, bo z checia odpowiadal na nasze pytania. Widziane przez nas konie – sa rzeczywiście dzikie i jest ich wiele w buszu. Kiedys uciekly człowiekowi białemu i teraz zyja sobie na wolności. Był tez bardzo dyplomatyczny w kwestii Aborygenow. Z jednej strony wszyscy placa na ich utrzymanie, bo rząd im buduje domy, daje samochody w ramach zadośćuczynienia za przeszlosc. Ponieważ nie zapracowali na to własnymi silami, to nie szanują tego. Stad wiele porzuconych wrakow na bezdrożach. On sam był dwa razy w przeciągu ostatnich 2 lat w wiosce Aborygenow – tylko i wyłącznie dlatego,ze został zaproszony przez osobe z niej. Normalnie – by pojechać do takiej wioski, to trzeba mieć pozwolenie rzadowe. Wyjatek to wlasnie jak zaprasza Aborygen. Jak oni zyja? Maja to samo jak w każdym miasteczku „białych” – domy. Czasy zycia w buszu już się skonczyly. Ponoc ostatnia para zyjaca w ten sposób „osiedlila się” w latach 70tych. Rzad naprawde ma problem z Aborygenami – dużo im daja a oni nic nie robia. Caly czas jest to forma „wynagradzania” za przeszlosc. Sama nie wiem, co zrobić, by wyjść z tej sytuacji tak patowej. A na koniec dnia – znow Krzys był na recepcji – zatrzasnal klucze wejściowe do pokoju a poszedł kapac się z samochodwymi:-)