piątek, 21 października 2011

Szwecja - wizyta rodzinna 21-27.07.2011

2011.07.21.
Razem z Mama wybralysmy sie w odwiedziny do naszej rodziny - czyli Cioci, ktora wyemigorwala dobre 33 lata temu.
Szwecja przywitala nas strugami deszczu - ale jak to sie zdarza ze mna - po ok 2h przestalo padac jak dotarlysmy z Malmo do Lund do Richarda - cioci syna. Lund jest typowym miastem studenckim - wszedzie budynki uczelniane. Ale nie bylabym soba, gdybym nie znalazla jakiegos watku polskiego. Musialam koniecznie zobaczyc dom, w ktorym mieszkaly dzieci Stanislawa Przybyszewskiego - Iwa i Zenon, ktorych matka byla Dagny Juel (Norweżka). Po jej smierci dzieci zostaly adoptowane przez jej siostre i zamieszkaly wlasnie tu w tej kamienicy.

Potem czekala nas podroz do Aeke, gdzie mieszka ciocia. Przez cala droge padalo ale ja i tak zapamietam wizyte w samolocie ustawionym kolo drogi, gdzie we wnetrzu znajdowal sie sklep z cukierkami i czekoladami. Och jak chcialabym miec swoj prywatny taki samolot.... a Mama musiala mnie popedzac, bo chyba nocowalabym tam.

2011.07.22
Cioci dom stoi posrodku 72ha lasu. Do najblizszego sasiada dobre 15 min piechota. Taka wlasnie jest Szwecja - przestrzen a posrodku gdzies jakis maly domek. Po prostu kraj indywidualistow. Wszytskie domki podobne do tego cioci z ta roznica, ze w kolorze brazu. Taka narodowa tradycja. Poza tym wcale nie sa duze - po prostu schludne i praktyczne. My Polacy mamy chyba ciagel aktualna dewize: postaw sie a zastaw sie.
Dzien spedzilismy czesciwowo na porannym grzybobraniu kurkow, potem pojechalismy do Varnamo - najwiekszego okolicznego miasta oraz zobaczylysmy Gnosjo, gdzie znajduje sie skansen.
Zdumiewajace, w jakich warunkach mieszkano tu na poczatku XXw - to byl naprawde biedny kraj, gdzie wiekszosc trudnila sie "roziaganiem drutu" a zona czesto byla uzywana zamiast konia w takim kieracie. Stad tak duza emigracja do USA no i ograniczenia w handlu wodka. Szewdzi bowiem topoli smutki w alkoholu, potem zaniedbywali a czasami bili zony i dzieci. Panstwo postanowilo zaradzic temu - kontrolujac sprzedaz alkoholu. No ale nie ukrywajmy, ze tu przeciez chodzi o pieniadze - bo rzad ma dochody z nalozonego podatku na alkohol.
A dzien zakonczylismy grillem w ogrodzie.

23.07.2011
Dzien w podrozy do Goteborga razem z Richardem oras Susi. Taka wyprawa rodzenstwa. Co zapamietam? Chyba obsesje rownouprawnienia w tym kraju - napis na wystawie
a do tego to, ze wszystkie toalety sa tu koedukacyjne - brak podzialu na meskie i damskie:-) Przez to panowie sa malo mescy, zas panie wyrosly na silne osobowosci. Zreszta to jest kraj wielkich indywidualistow. Do tego wszystkiego dochodzi emigracja. Rzecza normalna jest kobieta w chuscie na glowie, zdarzaja sie i calkowicie zakryte oraz panowie z dlugimi brodami. Przyjechanie do Europy wcale nie zmienilo obyczajow tych osob. Rosnie nam silne pokolenie muzulmanow i to chyba lepsza taktyka pdobicia Eurpy niz Czyngis-chan czy tez wojny z Turkami. Wszyscy mowia wokol, ze te spolecznosci trzymaja sie silnie wewnetrznie i sa malo otwarte na rodowitych Szewdow.

24.07.2011.
Niedziela - wiec wiekszosc rzeczy zamknieta na przyslowiowe 4 spusty. Przejechalismy sie nad jezioro Bolmen.
Przepiekne krajobrazy - niczym na polskich Mazurach. Jedyny wyjatek - jest tu czysto! Brak porzucanych plastikowych butelek, puszek po piwie, jak to u nas w Polsce, gdzie nikt nie dba o rzeczy wspolne. Dla mnie najwieksza atrakcja - Lopis. Z reguly w starej jakiejs szopie zebrane wszytskie niepotrzebne rzeczy z okolicy. Mozna naprawde trafic na piekne stare rzeczy za smieszne pieniadze. Ja wyszlam z calym arsenalem srebrnych widelcy i lyzeczek a Richard z lampa solna. Gdybym zostala na dluzej w Szwecji to pewnie uzaleznilabym sie od lopisow albo dorobila sie w nich karty stalego klienta:-)

25.07.2011
Po prostu Ullared - czyli dzien zgodnie z marzeniami kazdego Szweda. Ullared to miejscowy najslawniejszy supermarket. Tlok w nim straszny a Richard juz w drodze do sprawdzal, czy jest tam kolejka i jaki czas oczekiwania na kosz. Na szczescie udalo sie nam bez oczekiwania na kosz, zas moj o ile dobrze pamietam mial numer ok 5tys! Sklep sam w sobie jak kazdy Carrefour czy tez Tesco... z ta roznica, ze tu ciagna wszyscy z calej Szwecji, wiec generuje duze obroty a to oznacza niskie ceny, dla ktorych przyjezdzaja miejscowi. I tak w kolko. Ullared dorbil sie wlasnego reality show w TV - gdzie pokazywano rozne rodziny jak spedzaja czas w nim. Obok supermarketu znajduje sie wielki camping, bo niektorzy spedzaja tydzien wakacji na codziennym robieniu zakupow w tym sklepie i to na caly rok! Naprawde fenomen tutejszy a dla mnie cos w rodzaju narodowej pscyhozy. No i oczywiscie 99% rzeczy w nim made in China - tak jak na calym swiecie. Po dobrych 3h porzucilismy koszyki, by isc cos zjesc, potem do nich worcilismy, by dalej kontynuowac shopping. I tak tez robi wiekszosc miejscowych, bo wokol zlokalizowane przybytki konsumpcji.

26.07.2011
Dzien zaczla sie od wizyty na Dzikim Zachodzie - ciocia zawiozla nad do miejsca, gdzie kiedys ktos zaczla groadzic stare rzeczy zwiazane z Dzikim Zachodem. Teraz jest to ogromna przestrzen, gdzie znajduje sie cos w rodzaju wesolego miasteczka.
Miejscowi zamieniaja sie w statystow i wiekszosc emerytow dobrze sie bawi. Mozna byc szeryfem, zlodziejem itd... Jest nawet wioska Indiadn, przejazdzka lokomotywa (uwaga - jedna z dwoch jest z polskiej fabryki sprzed II wojny swiatowej!!!) do Meksyku podczas ktorej jest napad na ow pociag. Plywa statek jak na Missisipi. Dzieciaki moga kupic male pistolety oraz kapiszony i zdobywac Dziki Zachod. Naprawde rewelacja tylko szkoda, ze z racji pogody od jesieni juz zamknieta.
Kolejny punkt dnia - wizyta w najmagiczniejszym miejscu, ktore zoabczylam w Szwecji. Dawnej fabryce. Zaczela funkcjonowac ona jeszcze przez II wojna swiatowa a wlasciciel zamknal ja w 1974r, bo zaczal przegrywac z wielkimi fabrykami.
Teraz kilku miejscowych pasjonatow, ktorych ojcowie tu pracowali - postanowili przeksztalcic to w muzeum i zadbac o calosc. Wszystko dziala tu jak nalezy - na moich oczach pan zrobil zdobienia na mosieznym dzwoneczku. A sprzety maja po dobre 100lat. Chodzenie i dotykanie - bezcenne. Wydeptane schodki, prog w drzwiach na rowni prawie z podloga. I tu kiedys pracowali ludzie i wytwarzali superprecyzyjne rzeczy z zerowym bledem niedopasowania!

27.07.2011
Pobudka, dluga droga do Goteborga a po 15tej juz w W-wie... I tak minal tydzien w Szwecji:-)

sobota, 5 marca 2011

Jordania - Amman ostatni dzien (sob.05.03)

Ostatni dzien urlopu postanowilsmy spedzic bez pospiechu. Przede wszystkim - zero budzika rano. Obudzilismy sie ok 10tej, a potem przez jakas 1h ogladalismy tutejsze kanaly muzyczne.
Wniosek jest taki: nie ma w tv czy w radiu ani jednej piosenki arabskiej, w ktorej nie padloby "habibi", czyli kochanie. Jest to absolutnie wymog konieczny i bez tego piosenka sie "nie liczy". Mozna odniesc wrazenie, ze bez tego magicznego slowa piosenka nie jest wciagana na listy przebojow w TV i radiu. Jesli w piosence zlowieszczo przez dluzszy czas nie pada "habibi" albo co gorsza nie pojawia sie ostatecznie w ogole, to znaczy ze mamy do czynienia z tworczoscia offowa lub garazowa, krotko mowiac z niekomercyjnego obiegu lub innego obszaru platniczego ;););)
Liczylismy nawet ile razy sie pojawia w piosence.Szacunki mowia o 7, 9 i 11 razach.
Same teledyski to "filmy krotkometrazowe" - mamy maly wstep, potem rozpoczyna sie karkolomny spiew, a na koncu jak w filmie - lista plac: rezyser, makijazysta, scenarzysta, studio nagraniowe, cala lista firm z podziekowaniami za realizacje (salony odziezowe, firmy kosmetyczne, producenci dywanow) i ...podziekowania dla..rodzicow.
Po herbacie i kanapkach z dzemem ruszylismy w miasto, by zdobyc cytadele. Okazalo sie to dosc trudne, bo idac wg mapy LP trafilismy do starozytnego teatru na 6 tys miejsc. Znow jakas wtopa z tym Lonely. Cale szczescie przy teatrze byla informacja turystyczna, gdzie pan pokierowal nas w kierunku cytadeli. Po 5 min znow cos nam nie pasowalo - brakowalo schodow o ktorych nam mowiono. Zaczelismy pytac miejscowych i ostatecznie pomiedzy domami, waskimi sciezkami wspielismy sie na.... szczyt cytadeli zdobywajac nawet bez lin mury obronne, ktore maja 1,7km dlugosci. Informacyjnie pomogly nam najbardziej miejscowe dzieciaki, ktore pasly kozy pomiedzy starozytnymi kolumnami na terytorium cytadeli. Trudno nam znow zrozumiec - stolica i na terenie stricte zabytkowym pasace sie kozy. Ale co kraj to obyczaj. Obeszlismy calosc - naprawde powierzchnia na miare polskiego Malborku,tylko ze same ruiny. W trakcie zwiedzania okazalo sie, ze zupelnie przypadkiem twierdze obeszlismy za friko, bo przy naszym "secret way" wspinania sie weszlismy z zupelnie innej strony, gdzie nie ma zadnych kas ;) Zeszlismy ta sama droga, co weszlismy i na bazarze znalezlismy "naszostylowa" knajpe, gdzie wsunelismy obiad, po ktorym leglismy na sieste w hotelu.
Pan wlasciciel hotelu jest tak mily, ze pozwolil nam przedluzyc dobe hotelowa do...23-ciej i przy tym nie musimy za to placic :-)

A teraz w planach mamy jeszcze kolacje w naszej knajpie serwujacej kefte z bialym sosem, potem herbatka w sziszarni dwa pietra pod naszym pokojem i o 23-ciej ruszamy na lotnisko....

Jordania - tour wokol Ammanu (pt 4.03)

Na 9ta stawilismy sie pod "ohydnym" hotelem na tour. Chcielismy dotrzec do najnizszego punktu na ziemi, ktory znajduje sie w kanionie Wadi Mujib, ale po wczorajszej rozmowie z Naelem musielismy z tego zrezygnowac. Jak sie okazuje miejsce w wycieczce trzeba zarezerwowac w jordanskiej intstytucji turystycznej...tydzien wczesniej. Poza tym jest tu wpuszczane tylko 25 osob dziennie, tour po okolicy trwa 6h. Zamienilismy wiec ten punkt programu na dawna Betanie, czyli miejsce chrztu Jezusa.
Pierwsza atrakcja miala byc wg wirzaki Madaba z kosciolami posiadajacymi stare freski z VI w n.e. Prawde mowiac nic szczegolnego. Mi udalo sie dotrzec takze do kosciola rzymskokatolckiego, gdzie trwaly przygotowania do Mszy Sw i mimo pt byly tak zaawansowane jak do mszy niedzielnej. Czyzby pozamieniali dni?:-)

Tak wiec po 45min znow siedzielismy w samochodzie i pedzilsmy do Mount Nebo.
Miejsce bardzo wazne w historii - Gora, z ktorej ponoc Mojzesz patrzyl na ziemie obiecana, do ktorej prowadzil Izraelitow. Widoki piekne - widac Madabe, Morze Martwe
oraz Jerycho. To miasto lezy na Zachodnim Brzegu Jordanu, ktory jest na Terytorium Palestyny okupowanym przez Izrael. Na samym szczycie jest tez kosciol - obecnie under construction. Wszystkim zarzadza Zakon Franciszkanow. Jak tak sobie popatrzylam "mojzeszowymi" oczami, to kompletnie nie rozumiem, dlaczegoczemu tak niedostepne i gorzyste tereny mialy stac sie Ziemia Obiecana.
Popedzilismy zatem dalej do kolejnego punktu dnia - Morza Martwego. Mijalismy po drodze dosc zaskakujace rzeczy: po jednej stronie drogi piekne apartamentowce, zas po drugej namioty Beduinow i pasace sie wielbady, owce czy kozy.
Ci ludzie nadal sa tu "pasterzami". Na dobitke w TV przewazaja kanaly, gdzie wystepuja wykladajacy Koran panowie z chustami na glowie i paskudnymi brodami. Modlitwy i spiew "a capella" z klaskaniem - jak w plemionach afrykanskich - a wszyscy tak samo ubrani - biale suknie, na glowie czerwono-biale arafatki. Na niej zas podobny do czarnej aureoli "hamulec" chusty. Sa to najczesciej kanaly z Arabii Saudyjskiej, wiec jak widac pieniadze nijak nie wplywaja na ortodoksje.

Po drodze pan kierowca wirazka zaczal nam opowiadac, ze nad Morzem Martwym w "resortach" ma znajomego, dzieki ktoremu mozemy (tylko ciiiii!!!)wejsc przez "secret way" na dobra plaze z prysznicem. Musimy tylko dac w lape po 5JD od osoby, gdy standardowo jest to 15JD. Poprosilismy zatem o podwozke do resortu. Po dotarciu na miejsce okazalo sie, ze resort wyglada jak niedzielny odpust w trakcie rozbiorki, a miejsce kapieli dostepne absolutnie dla wszystkich. Tak wiec "secret way" ubawilo nas do rozpuku i kazalismy sie Panu gonic z jego 5 JD, ktore trzeba bylo zaplacic za uczestnictwo w tej tajemniczej i "niebezpiecznej" akcji przejscia do Narnii. Po jednej stronie ulicy samochody, po drugiej caly sznur straganow sprzedajacyh "resortowe" klapki, kapielowki czy herbate...
I to mialo byc to "secret way"? Wirazka chyba nie do konca zakumal, ze nie z nami te numery Bruner i chyba znienawidzi polskich turystow, bo nie mozna na nich z godnoscia stosowac przyzwoitych, tradycyjnych arabskich trikow:) Liczac na nasza naiwnosc chcial sobie po prostu dorobic czy tez odrobic za hotel 10JD. W koncu postanowil nie nalegac wiecej, podkulil ogon i ruszyl jak niepyszny... na herbate. Dojscie nad brzeg w klapach po stromym i gorzystym zboczu bylo nie lada wyczynem. Mirek zbiegal niczym kozica - ja raczej w tempie slimaczym. Z racji pt zatloczenie nad brzegiem straszne. Cale rodziny siedzace na kocach, czasami na krzeslach - wszyscy z grillowym i sziszowym osprzetem . A wszystko to w aurze walajacych sie wokol smieci. Serce mi sie krajalo jak 4 chlopakow siedzacych obok rzucalo przed siebie wszystkie zuzyte opakowania... i przez nie patrzyli na Morze Martwe.
Co prawda nie z tego powodu, ale ja nie odwazylam sie jednak na kapiel i ograniczylam sie da zanurzenia nog - czyli de facto jak Arabki, ktore siedza opatulone w szalach, hidzabach i czadorach, a panowie lataja w slipkach i zazywaja przyjemosci solnej kapieli. Samo morze ma 30% zasolenia - 6 razy wiecej niz wody oceanow. Z tego powodu nie ma szans sie tu utopic, wiec na pewno nie jest to miejsce dla...samobojcow ;). Mirek pognal do kapieli, co wiecej idac za przykladem miejscowych wysmarowal mineralnym blotem z morza. Wygladal jak ufoludek czy indianski szaman przed rozpoczeciem czarow:-)Po kilku chwilach jednak skorzystal z resortowego prysznica, tzn. poszedl sie umyc pod wolno splywajacym wodospadem.
Po tych chwilach odpoczynku ruszylismy do Betanii. Jest to miejsce nad Jordanem, gdzie Jan Chrzciciel ochrzcil Pana Jezusa. To tez miejsce, gdzie po swym zmartwychwstaniu Jezus pojawil sie dwom uczniom idacym do Betanii. Dzis totalne pustkowie. Niestety nie trafilismy na czas wycieczki, ktora jest organizowana przez tutejsze muzeum, wiec zrezygnowalismy z czekania.
Caly tour zakonczylismy ok 15tej, kiedy to dotarlismy do naszego hotelu, gdzie ucielismy sobie po malej siescie. Potem ruszylismy w miasto. O dziwo sporo rzeczy jak na pt otwartych. Obiad w naszej ulubionej jadlodajni, gdzie stoliki zastawiaja caly chodnik i trzeba czekac, az cos sie zwolni, bo miejsce tak jest oblegane przez lokalesow. Dzis byla "jordan" pizza - czyli dwa tutejsze cienkie chleby przelozone mielonym miesem z pomidorami, do tego okragla kefta i salatka. Ledwo w siebie upchnelismy calosc. Przy okazji spotkalismy 3 Rumunki, ktore przez tydzien jezdzily po Jordani. Poradzilismy im, co maja zamowic - kefte z bialym sosem, ktora wczoraj wsunelismy i jest to obecnie pozycja nr 1 z calych 2 tygodni - lepsza nawet niz
kurczak w Aleppo.

Na koniec dnia ok 21-szej znow zeszlismy 2 pietra nizej do naszej "sziszarni" na herbate... a po kwadransie sidzielismy przy stoliku z przemilym Palestynczykiem pracujacym w WHO w departamencie dotyczacym Iraku. Ciekawostka - ma siostre blizniaczke, a maja rozne lata urodzenia:-) Wyjasnienie proste - on urodzil sie 31.12a jego siostra 1.01 :-) Przegadalismy z nim chyba do 0.30. Rozmawialismy doslownie o wszystkim i jak sie okazuje, ozenek w kraju arabskim to ciezka sprawa. Pan mlody musi posiadac przed slubem ok. 20tys USD z czego 1/3 idzie na zakup zlota dla przyszlej zony. Mezczyzna musi tez miec mieszkanie, do ktorego wprowadza sie zona. Rodzina dziewczyny ewentualnie odpowiada za wyposazenie mieszkania - ale jesli nie poczuja sie do tego, wszystko jest na barkach mezczyzny. Po prostu "dajemy Ci corke" a Ty tu sam u-rzadzisz ;) Dlatego tez miejscowi pobieraja sie po 30tce, bo chlopaki glowkuja jak nagromadzic taki majatek :-)

Na koniec dnia zafundowalsmy sobie jeszcze w TV aktualne wiesci ze swiata i stwierdzamy, ze Al Jazeera to najlepszy kanal informacyjny!!! O wiele lepsza niz BBC czy CNN - krotko i rzeczowo, bez oceny - po prostu fakty.

Jordania - Z Aqaby do Ammanu przez Petre (czw 3.02)

Pobudka w srodku nocy, bo o 7 rano - kto na wakacjach tak wstaje??? Ale dzis sporo w planie - dotarcie i zwiedzanie najwiekszej atrakcji Jordanii - Petry. Jako tako sie podnieslismy, bo i za dlugo nie dali nam spac demonstranci z uliczki nieopodal. Tutejszy protest odbywa sie w typowym arabskim stylu (przynajmniej tym dotychczas, bo fala egipska ukazala inne oblicze): na ulicy i czesciowo na drzewach rozlozone jakies plotno chroniace przed sloncem,protestujacy siedza sobie na plastikowych krzeslach w koleczku i knuja, pala pyszne papieroski i szisze, graja w karty, pija herbate. Raz na godzine wzniosa harde okrzyki, a potem znow zajmuja sie "rozbijaniem atomu". Policja raczej ich pilnuje i siedzi przy samochodach takze popijajac herbate. Wszystko jest na gruncie pokojowym. Pozostali mieszkancy przychodza i robia sobie zdjecia na tle calego tego balaganiku. Dzis rano pojawily sie biale transparenty z "robakami", wiec moze cos wyknuli...Nie rozszyfrowalismy co:(
Co do jezyka arabskiego, to jest mega gardlowy i sklada sie w wiekszosci ze spolglosek i jak naliczylismy maksymalnie 4 czy 5 samoglosek. Pisane sa tylko spolgloski, a samogloski sa domyslne (to tak jak w hebrajskim). Sprawe komplikuje dodatkowo, ze inaczej pisze sie dana litere, gdy jest sama, a inaczej gdy jest na poczatku lub koncu czy tez w srodku wyrazu. W skrocie mozna rzec, ze taki Arab moze Cie zwymyslac i nigdy sie do tego nie przyzna, bo stwierdzi, ze nie powiedzial "dupa" tylko wyraznie "dipy" ...i co Pan mi zrobi;)???

Spakowalismy sie juz poprzedni wieczor, wiec zostalo nam szybkie sniadanko (ostatnia paroweczka hrabiego Barry Kenta). Szybko opuscilismy hotel i ok 8.15 bylismy juz na dworcu autobusowym, gdzie pan taksowkarz przekonywal nas do skorzystania z jego uslug. Oferowal 35 dinarow jordanskich (ok.140 PLN)za kurs do Petry. Tlumaczyl nam zywiolowo, ze on moze jechac juz, a minibus ruszy dopiero jak bedzie 25 osob wiec mozemy czekac for sure 3h na jego zapelnienie. I gdy juz bralismy bagaze w rece podjechal inny minibus i wyskoczyl z niego kierowca mowiac, ze za max 30min bedzie ruszac do Petry. Postanowilismy zaryzykowac zwazyszwszy, ze autobus to 5,5 JD za osobe. Mina pana taksowkarza - niezapomniana. Urabial nas jeszcze z 10 min zgrabnie balansujac cialem, by kierowca minibusa nie mial do nas dostepu , ale my zaladowalismy do autobusu i grzeczie czekalismy az ruszy. Wyszlo mniej niz pol godziny.Droga do Petry wiedzie przez typowy jordanski krajobraz - pustkowie z droga posrodku, od czasu do czasu jakies skaly po jednej ze stron. Z racji wczesnej pobudki wiekszosc przespalismy. Mi jeszcze sie udalo przeczytac o Petrze w Lonely Planet . Na miejsce dotarlismy przed 11-ta. Tradycyjnie po wyjsciu z autobusu dopadlo nas miejscowi biznesmeni transportowi-wszyscy chcieli zbic na nas interes zycia. W takich sytuacjach najlepsza jest strategia znana juz jako slynna rada wujka "Dobra rada": kompletnie nie zwracac uwagi. Zalala nas istna fala pytan przerywana powitaniami "welcome": do jakiego hotelu chcemy, czy moze do muzeum a kiedy wracamy itd. Mirkowi nawet puscila cierpliwosc z racji namolnosci biznesowej. Mi jest latwiej, bo jestem kobieta, a ze podrozuje z mezczyzna, to mnie sie o nic nikt nie pyta, stad wszystko spada na Mirka :-) Momentami mam nawet wrazenie, ze mam czapke niewidke, bo gdy idziemy razem ulica, to witaja i pozdrawiaja tylko jego. Zalozylismy bagaz na plecy i ruszylismy w kierunku starozytnego kompleksu w Petrze z planem wczesniejszego przycupniecia w jakiejs knajpie na sniadanie i zostawienia tam bagazy. Po 100 metrach natrafilismy na kebabownie ze stolikami na ulicy, kurczaki na roznie. Nasz klimat, bo wewnatrz sami lokalesi, a obecnosc tubylcow w knajpie z reguly gwarantuje sukces kulinarny. Jadanie w miejscach z bialasami to strata kasy i czasu. Wlasciciel bez problemu zgodzil sie na zostawienie naszych ogromnych plecakow i zdjal nam tym problem tulaczki z glowy. Zasiedlismy przy ulicznym stoliku i lada chwila wjechaly lokalne specjaly: odjazdowy szisz kebab, w ktorym mieso bylo zmieszane razem z natka, do tego jakas pyszna salatka (jak zwykle rozowa rzepa moczona w sosie z burakow). Byl to najlepszy kebab jaki jedlismy w czasie urlopu - na rowni z pieczonym kurczakiem z Aleppo. Zakupilismy jeszcze zapasy wody i udalismy sie po taxi do zabytkowej Petry. Mirka musialam juz na miejscu dlugo namawiac, by sie wybral ze mna, bo jak zobaczyl na mapie w Lonely Planet, ze w jedna strone musimy zrobic 4,5km w pelnym sloncu to stwierdzil, ze pojdzie na herbate a potem obejrzy zdjecia. Ale udalo mi sie sposobem go przekonac do zmiany zdania. Co lepsze -na mapie jaka dostalismy w muzeum skala pokazywala, ze to jest dystans 1,2 km. Cos z ta mapa w LP nie halo...
Natezenie zwiedzajacych ogromne. Bialych twarzy masa, ale trafily sie tez wycieczki z Indii i Malezji - jedni w swych lokalnych strojach, a drudzy w grubych polarach, co wygladalo naprawde zabawnie.
Bilet dla turystow to 50JD, miejscowi placa zas 1 JD.... bialy w tych stronach naprawde bywa odbierany jak bankomat:-(

Petra to dawna stolica Nabatejczykow. I pozwole sobie zacytowac tu kolege - Michala Radkiewicza: "W skalach same grobowce i wszystko glebokie na trumne. Nikt tu nie mieszkal w skalach, bo w dolinie/kanionie rozbijano namioty i tam mieszkano". Sytuacja jednak zmienila sie w okresie hellenistycznym i rzymskim, gdzie powstaly jakies budowle na przestrzeni otwartej, ale do czasow dzisiejszych.
niewiele juz z nich zostalo. Najwieksze wrazenie robi przejscie przez wysoki i dosc waski kanion, po ktorym dopiero pojawiaja sie budowle wykute w skalach. Rzeczywiscie jest to piekne - ale podobne rzeczy istnieja w perskim Persepolis i tamtejsze grobowce sa bardziej monumentalne.
Zwiedzanie jest utrudnione, bo liczba handlarzy pamiatek jest wprost proporcjonalna do rangi tego miejsca na mapie turystycznej Jordanii. Oprocz tego ze wlasnie dla nas sa zawsze zarezerwowane "good prices" ciagle ktos chce przewiezc na koniu, osle czy wielbadzie. Zrobienie zdjec tez trudne - non stop ktos wlazi w obiektyw.
Calosc obeszlismy w jakies 4h majac naprawde ekspresowe tempo. Slonce przy tym mocno dawalo czadu.
Wrocilismy taxi do centrum, zabralismy bagaze i pognalismy na dworzec. No i zaczela sie kolejna akcja namolnosci tutejszych transport- biznesmenow. Wszyscy chcieli nas zawozic, ale po takich cenach, ze lepiej oplacalo sie przenocowac w Petrze i rano jechac minibusem. Ostatecznie dogadalismy sie z jednym wirazka, ktory za 45 dinarow zawiozl nas do Ammanu.
Duza dawka tlenu i zrobione kilometry w Petrze spowodowaly, iz wiekszosc drogi znow przespalismy. Liczylismy juz na spokojna koncowke dnia - ale okazalo sie, ze wieczor niesie ze soba wiele atrakcji.
Poczatkowo rozlokowalismy sie w hotelu zaproponowanym przez taksiarza wirazke- koszt za pokoj dla 2 osob 20JD/noc, a warunki chyba najgorsze jakie do tej pory mielismy. Nie bywamy wybredni, ale stwierdzilismy, ze juz dawno skonczylismy jezdzic na kolonie ;) Ruszylismy w miasto, by przejrzec baze hotelowa i doslownie 100m od naszej "ohydy" trafilismy na perelke, gdzie za 2 noce chciano od nas tylko 24 JD. Pokoj i lazienka czysciutkie a do tego TV z satelita. Postanowilismy sie przeniesc, ale czekala nas jeszcze przeprawa z wczesniejszym hotelem. I tu rozpoczela sie jatka, nazywana przez niektorych walka o klienta. Na samo slowo "przeprowadzic" cena za noc poszybowala w dol o polowe plus sniadanie gratis. My jednak bylismy na tyle zdesperowani, by stamtad uciec, ze nie sluchalismy juz zadnych propozycji. To chyba najbardziej zalamalo pana kierowce wirazke, ktory z pewnoscia dostawal jakis bakszysz za przyprowadzonych klientow. Ale to w koncu nasze wakacje, a nie jego, tak wiec nie dalismy sie zbic z podjetej decyzji, a nasz Normas Hotel jest idealny :)
Przenieslismy manele, porzucilismy w pokoju i chwile potem wyladowalismy w sziszarni znajdujacej sie na 2 pietrze w tym samym budynku. Zajal sie nami Nael,wlasciciel calego budynku, z ktorym ja moglam sobie porozmawiac po hiszpansku a Mirek po francusku. Obydwoje jednak po angielsku, wiec tak zostalo. Na dodatek podczas misji zaplata uswiadomiono nas, ze zaproszono nas, wiec wara od portfeli ;);)Porzadnie po polnocy leglismy do lozek w naszym pieknym i czystym hotelu:-)Na dzien nastepny bylismy juz umowieni z wirazka na poldzienna wycieczke po okolicznych atrakcjach...

środa, 2 marca 2011

Jordania - Wadi Rum (sr 2.03)

Wczoraj padlam - wymeczylo mnie najwyrazniej siedzenie i nicnierobienie w autobusach. I gdyby nie Mirek, to spalabym pewnie do poludnia. Nastawil budzik na 7.30 i zarzadzil opuszczenie hotelu najpozniej o 8.30.

Sniadanie dzis zostalo nam zasponorowane przez samego naczelnika stacji autobusowej w Aqabie. Wyslal na szybko pracownika i dostalismy po ogromnej kanapie z falafelami i warzywami plus herbata.
Pan nie chcial slyszec o zaplacie. Wreczyl nam za to ksiazke w jezyku angielskim - "Jak zrozumiec islam". Sam zreszta wygladal na fanatyka religijnego - z paskudnym brodziskiem prawie do piersi. Ale byl przemily i nawet nalegal, bysmy go wieczorem odwiedzili w jego domu. Sam punkt kontrolny to male pomieszczenie z 3 biurkami i komputerami. Niestety zaden nie jest wlaczony, wszyscy panowie siedza na ulicy a nie za biurkami. Pan kierownik wydzwonil nam rowniez taksowkarza, ktory zabral nas do Wadi Rum - przepieknej doliny ukrytej miedzy malo dostepnymi gorami. Wszystkie stoki sa wrecz pionowe. Mieszkaja tu jedynie Beduini - tak jak za czasow Abrahama czy Mojzesza - prymitywne namioty na piachu, wokol zwierzeta: owce, wielblady, kozy, kury. Zajmuja sie glownie pasterstwem.

Oczywiscie do Wadi Rum nalezy kupic bilet... ale my zawsze po swojemu
wiec jeden z miejscowych Beduinow obwiozl nas po okolicy swoja terenowa Toyota. Stan auta jak na tutejsze warunki zupelnie naturalny, by nie powiedziec naturalistyczny - drzwi na sznurek, szyby w opcji standing still, duza czesc pustyni w srodku ;) Nas jednak bardziej niz stare inskrypcje na skalach interesowali ludzie pustyni....
Skonczylo sie na tym, ze Mirek na tym pustkowiu wylowil dwie najpiekniejsze beduinskie kobiety mieszkajace wg opisu powyzej. Hmm, nawet na pustyni znajdzie jakas pieknosc :-) Panie byly same (matka z 2 corkami: jedna 11-letnia i druga
17-letnia) Kobiety zaprosily nas do siebie na herbate i poczestowaly serem z wielbladziego mleka(podobny w smaku do naszej bryndzy). Moglismy tez poglaskac wielbady - tu bez przyjemnosci. Cena jednej sztuki to ok.1 tys USD - a w Syrii ok 4tys USD - wiec mamy juz pomysl na biznes, by jordanskie wielbady transportowac do Syrii:-)) Poza tym znamy przeciez Dzikie Szwedzisko majace w materii szmuglu duze doswiadczenie ;)

Pogoda tradycyjnie nie nawala - znow pelne slonce i idealne warunki dla zdjec.
Chodzenie bosymi stopami po rozpalonym piasku pustynni - priceless :-)

Te 3h jazdy w Wadi Rum, wspinaczki na piaskowe wydmy bardzo nas umeczyly. Bylismy przy tym rozsadni i na pionowe sciany nie wchodzilismy, a zwazywszy, ze 2 mies temu spadla tu podczas wspinaczki Izraelka, zupelnie nas odstreczylo od tego typu pomyslow.

Totalnie zakurzeni dojechalismy ok 14tej z powrotem do hotelu i po doprowadzeniu
sie do kultury ruszylismy w miasto. Coraz bardziej upadabniamy sie do miejscowych co rusz posiadajac i saczac tutejsza herbate z mieta, slodzona ogromnymi ilosciami cukru. Krzesla takze ustawiamy w pozycjach obserwacyjnych - przodem do ulicy;)

Odwiedzilismy poczte, gdzie maja w sprzedazy tylko i wylacznie znaczek o jednym nominale. Czyzby koszt przesylki w Jordanii byl taki sam jak do Europy czy USA? Lepiej chyba arabskiej logiki nie probowac rozszyfrowywac ;)
Oczywiscie w tak powaznej instytucji jak poczta na glownej scianie portet "trojcy": w srodku obecnie panujacy Abdullah, po jego prawej stronie ciut nizej portret ojca, zas po lewej - 16letniego syna, ktory ma objac w przyszlosci rzady. Abdullaha wszedzie jest pelno - i chyba z wieksza intensywnoscia niz syryjskiego Baszara, ale przynajmniej w wiekszej liczbie ujec, bo Baszer ma gora 5 zaakceptowanych poz;)
Zaobserowalismy tez "hiperinflacje" - wczoraj paczka herbaty kosztowala 3,5 dinara jordanskiego, a dzis w tym samym sklepie - ta sama juz 5. Spox, to tylko inny sprzedawca w sklepie:-)
Podobnie jak w dwoch poprzednich krajach niestety dym papierosowy jest tu wszedzie. Palenie w autobusach wrecz mile widziane, a ja czuje sie jakbym siedziala wewnatrz pieca i ktos chcialby mnie uwedzic. Zakazy palenia owszem istnieja, ale raczej sa to formy ozdobne:-(
Zasiedlismy wnet na necie, bo miasto z racji pory lunchu jest w polowie wymarle. Za chwile w planie jedzenie w lokalnej knajpie i moze male zakupy bezclowe - przeciez jestesmy w strefie :)
Jutro prawdopodobnie Petra, a gdzie dzien skonczymy - Inshallah:-)

Jordania - z Damaszku do Aqaby czyli dzien w srodkach transportu (wt 1.03)

Konczac jeszcze dzien wczorajszy - to prawie do 2-giej w nocy przegadalismy z panem recepcjonista. Abdullah swietnie mowi po angielsku, bo na zone Angielke, ktora 13 dni wczesniej urodzila mu syna. Teraz czeka, az przyjedzie z nim za jakies 2 tyg do Syrii. Niestety rzad nie pozwala Abdullahowi na wyjazd do Anglii i ma nadzieje, ze teraz dzieki synowi wreszcie sie uda.
Rozmowa byla pasjonujaca - wreszcie ktos otwarcie powiedzial, ze w Syrii ciezko z praca, zarabia sie malo i w ogole daleko do zadowolenia. Miesieczna pensja to ok 200-300 USD, a samo wynajecie mieszkania to koszt powyzej 100 USD na miesiac.

Gdy chcielismy zaplacic karta - okazalo ze zadna z kart nie dziala. Mozliwe, ze to z racji libijskich zamieszek, bo dzien wczesniej w Palmyrze nie dzialal satelita i byly tylko kanaly syryjskie. Abdullah wyjasnil, ze Libia zablokowala u siebie wszystkie kanaly satelitarne, a ze na kraje arabskie jest jeden satelita, to sygnal zostal zablokowany wszedzie.

Pobudka o 7.30!
Po sniadaniu w tempie ekspresowym o 8.20 siedzielismy juz w taksi na dworzec autobusowy skad o 9 chcielismy zlapac transport do Ammanu w Jordanii. Stalo sie jednak inaczej, bo nim dotarlismy do dworca, zlowil nas chlopak z taryfy jadacej rownolegle do naszej z dwoma juz pasazerami w srodku jadacymi do Ammanu. Zeby mu sie oplacalo, to potrzebowal jeszcze 2szt - czyli nas :-) A ze byl mocno zdesperowany, by szybko ruszyc dalej negocjacje przebiegly blyskawicznie i z 700 funtow syryjskich za osobe stanelo na 500 funtach i ...pajechali. Z tylu w taksi siedzial juz lekarz jadacy na jakas konferencje do Ammanu. Z przodu zas Irakijczyk, ktory mial paszport... szwedzki. Lekarz mowil po angielsku. W trakcie drogi Irakijczyk dostal ksywke "dzikie Szwedzisko" - bo mial w wygladzie cos z dzika no i mial paszport szwedzki, czym sie bardzo chwalil. Obecnie zajmuje zacnym zajeciem, bo szmuglem samochodow z Jordanii do Iraku. Wprowadzal rowniez Mirka w arkana mozliwych rozrywek w Ammanie - ja raczej bym z nich nie skorzystala :-)
Podczas jazdy ku granicy nagle Dzikie Szwedzisko strasznie sie rozloscilo i zaczelo ostro krzyczec i machac rekami - lekarz przetlumaczyl, ze przez dobra godzine jezdzili po Damaszku w poszukiwaniu dodatkowych pasazerow, a Szwedzisku sie spieszy, wiec teraz chce, by kierowca dal gaz do dechy, a on w razie czego bedzie placil mandaty. My przytaknelismy, ze tez sie ewentualnie dolozymy. Kierowca niepewnie rozejrzal sie po wszystkich i gdy wszyscy wybuchneli smiechem rozpedzil srebrnego szerszenia do predkosci mandatowej .
Zaliczylismy jeszcze 2 krotkie postoje, a przy trzecim tuz przed granica zmienil sie nam kierowca. Wsiadl wujek dotychczasowego kierowcy. Mowil... po hiszpansku, bo przez 10 lat mieszkal w Wenezueli. Skrzetnie to wykorzystalam, by cos znow sie wywiedziec w kwestii podejscia do prezydenta Syrii. Pan powiedzial,ze nikt w Syrii nie krytykuje wladzy i nic zlego nie powie, bo strach przed odsiadka paralizuje jezyki.
Przekraczanie granicy to cale procedury....
Najpierw sprawdzony zostal lekarz: wzieto go w krzyzowy ogien pytan, zaczeto go poszturchiwac, szydzic z za krotkich spodni, zastosowano najnowoczesniejsze tortury zgodne z ISO 9001 jak: wyrywanie wlosow z brody, ktorej nie mial, pocieranie styropianem o szybe, robienie strug strug marcheweczki czy najokrutniejsza z rzeczy odkrecenie kranu z ciurkajaca woda bez pozwolenia wyjscia do toalety...
Nie nie no znow wodz fantazji dal znac o sobie, ale faktycznie ceregieli jest co niemiara..
Paszport w porzadku, oplata 500 funtow syryjskich za wyjazd - nie w porzadku , gra w sto pytan i sto odpowiedzi i wreszcie pieczatka wyjazdowa w paszporcie. W urzedach panstwowych jest zakaz palenia - wielkie papierosy przekreslone na kazdej scianie ale to nie szkodzi temu, by wszyscy fajczyli. Mirek wiec podszedl bezczelnie do jednego "cmiacego" celnika z zapytaniem czy mozna tu palic. Pan sie bardzo zmieszal i poprosil, by nic nie mowic "tam wyzej", bo jest zakaz.

Mnie zaskoczyla w punktach kontroli liczba dzieci, handulacych najrozniejszymi rzeczami. Niestety niektorzy rodzice zabieraja dzieciaki ze szkol i musza na przyklad w ten sposob pracowac. Zreszta patrzac na Europe, to dzieci maja wygodne zycie i sa zbytnio rozpieszczone. Tu dzieciaki po powrocie do szkoly pomagaja rodzicom - podajac herbate w knajpach, czyszczac buty, handlujac itd...

Ostatnia rzecz jaka zobaczylismy na pozegannie Syrii - ogromny plakat milosciwie panujacego Baszara al-Assada, by doslownie po 10 min zobaczyc witajacego nas w identycznej pozie krola Jordanii Abdullaha.
Jordanczycy sa bardzo przyjazni i nawet na granicy pozowolili nam robic zdjecia, ale nie przeszkadzalo im to przeszukac cala zawartosc plecaka Mirka ...;)

Po przekroczeniu granicy w ciagu 1h dotarlismy do Ammanu, a stamtad kolejne 5h autobusem do Aqaby - kurortu nad Morzem Czerwonym skad rzut beretem do Eljatu w Izraelu.
Panorama i widoki Jordanii sa dosc montonne - pustki i pustynia. Jedyne urozmajcenie w krajobrazie, to... rury lezace wzdluz drogi (jak sie okazuje Amman cierpi na brak wody i wlasnie jest budowany 300km wodociag z poludnia, by transportowac wode). Zaliczylismy tez autobusowa awanture, bo wciskano pasazerow z innego autobusu, ktory zepsul sie po drodze.
Porownujac Jordanie z Syria, to mamy wrazenie wiekszej czystosci, zadbanych samochodow, domow - po prostu wyzszy standard zycia. Ludzie sa albo o wiele ciemniejszej karnacji niz Syryjczycy (podobni jak w Jemenie) badz znacznie jasniejsi - to z reguly Palestynczycy. Miejscowi rowniez bardzo otwarci, ale ja nadal jestem tylko "ogladana", bo wszyscy rozmawiaja z Mirkiem. Na granicy tytulowano mnie "Madame", bo jestem brana za zone Mirka, w czym na pewno pomaga zakupiony pierscionek ;)

Do Aqaby dotarlismy ok 19.45., ale tuz przed nia przejechalismy przez kontrole celna (Aqaba lezy w strefie bezclowej)gdzie zarzadzono kontrole bagazy wg logiki arabskiej. Czesc przeswietlono, inne rozpakowano, a niektorzy pasazerowie nawet nie ruszyli sie z autobusu. Potem pojawil sie problem z ponownym zmieszczeniem wypakowanych tobolow, wiec sporo z nich wyladowalo wewnatrz.
W Aqabie na szczescie zaglebie hotelowe jest rzut beretem od dworca , wiec udalismy sie tam na piechote.
Szybki hotel research - padlo na Amira hotel, bo... na dole jest bezclowy monopolowy i wiele knajp wokol. Mamy tez balkon - mial byc z widokiem na morze... i jest, tyle ze na morze smieci na dachach pobliskich domow:-)
Zostawilismy manele i ruszylismy w miasto, ktore do 24tej tetnilo zyciem. Turystow masa i wszyscy z torbami duty free;)

Wracajac do hotelu wpadlismy na nocna demonstracje przed wladzami lokalnymi. Flagi, okrzyki i domaganie sie zmiany wladz - czyby fala egpiska dotarla i tu? Demonstranci siedzieli cala noc, co obserwowalismy z naszego hotelowego balkonu. Policja zas stala i grzecznie nic nie robila i raczej pilnowala porzadku.

poniedziałek, 28 lutego 2011

Syria - z Palmiry do Damaszku (pn 28.02)

Noc w hotelu Bel byla taka zimna, ze Mirek na swym lozku wygladal jak poczwarka w kokonie - calkowicie zawiniety w koc.
Musielismy byc gotowi na 8 rano, bo musielismy sie stawic na autobus do Damaszku o 8.30. Niestety ten o 8.30 byl juz zapelniony, wiec ruszylismy tym 30 minut pozniej. Po raz kolejny trafil sie nam VIP, ale chwile musielismy poczekac :-) Gdy tak rozmawialismy przy herbacie pojawilo sie 2 panow - bardzo podobni do siebie, ale nie jak rodzeni bracia, a raczej ciepli bracia. Byli to Hiszpanie (moglam sobie porozmawiac w mym ulubionym jezyku obcym). Panowie wprawili nas w nie male zdziwienie - pozyczyli od nas przewodnik, by go poczytac i zrobic sobie zdjecia map. Podrozuja bowiem tylko z bagazami bez jakichkolwiek planow, map i przewodnikow. To jest dopiero hiszpanska fantazja, nie mowiac o temperamencie w innych chwilach ;)

Cale 3h dorgi do Damaszku przegadalismy z niejakim Alim. Jest Berberem i uzalal
sie nam na swa zone. Naprawde niezla zolza z niej i facet ma z nia ciezkie zycie, bo: ta nie gotuje, nie sprzata, nie ten tego... a tylko ciagle oglada TV. Sam Ali ma przy tym 15 owiec i 4 wielblady, ktorymi musi sie na codzien zajmowac. Zdebialam, gdy usyszlam cene wielbada - 1 szt to ok 4tys USD! Ale zycie na pustyni, czego nie musimy dodawac, to nie je bajka...
Po przyjezdzie do Damaszku razem z Alim zabralismy sie taksowka do centrum. Ali jechal w tym samym kierunku, ale na targ, by zakupic zywnosc dla swej trzody nie chlewnej. Kompletnie nie kumamy, czemu trzeba jechac praswie 300 km az do stolicy po trawe. To chyba kolejny niewyjasniony przypadek arabskiej filozofii.

Rozlokowalismy sie w tym samym hotelu, co za pierwszym razem - mamy nawet ten sam
pokoj :-) Szukalismy innych opcji ale niestety standard nie adekwatny do
ceny.
Pozegnalismy sie z Alim, ale jak sie okazalo nie na dlugo, bo gdy
czekalismy na zamowione szisz-kebaby przy stoliku wcisnietym miedzy dwa
zaparkowane samochody, Mirek wylowil go z tlumu "biznesmenow" przechadzajacych sie uliczka targowa. Szedl bardzo smutny, ale gdy nas zobaczyl, polbezzebny usmiech ropromienil jego marsowe oblicze beduinskie ;)
Zasiedlismy z nim przy herbacie. Mirek wzial go w obroty namawiajac, by zastanowil sie nad decyzja o zmianie swojego jalowego zywota z zero-zona. Ja za to utonelam w tym czasie w piekarni obok na sesji fotograficznej etapow wyrabiania malych chlebkow.
Troche sie czulam skrepowana, bo... bo Ali popatrywal mi dlugo i gleboko w oczy, a ponoc zgodnie z berberska tradycja, jesli kobieta odwdziecza sie dlugo utrzymywanym kontaktem wzrokowym z mezczyzna tzn, ze jest nim zainteresowana. Inna sprawa, ze Mirkowi tez dlugo i gleboko patrzyl w oczy ;)

Po drugim i juz naprawde ostatecznym pozegnaniu Alego udalismy sie do
dzielnicy Damaszku, ktora znajdowala sie na pobliskich zboczach gor.
Chcielismy sie koniecznie zapuscic w rejon, gdzie drugiego turyste trudno spotkac. Udalo sie - trafilismy naprawde na arabskie klimaty - waskie uliczki, rozwalajace
sie domki, balagan, brud i oczywiscie prawie zero angielskiego. Wpadlismy rowniez na pomysl, by wejsc na jakis miejscowy minaret, by zrobic zdjecie panoramy okolicy. Gdy wreszcie trafilismy na jeden z dosc wysoka wieza, rozpoczelismy pertraktacje wejscia. Mi od razu zabroniono (czyzby zadna baba nie weszla nigdy na minaret?). Pozwolono Mirkowi, ale jako, ze wlasnie wylano cement na minaretowych schodach musielismy sie obejsc smakiem - meczet bylw remoncie.
Udalismy sie zatem pieszo w kierunku centrum.

Na prosbe mego znajomego Jacka o dostarczenie zdjecia zrobionego 7 lat
temu z jednym panem sklepikarzem na souqu - rozpoczelismy poszukiwania jegomoscia,
by mu wreczyc zdjecie. Niestety z racji braku dostepu przez 2 dni do netu bylam swiecie przekonana, ze to chodzi o Damaszek - a to niestety byla Palmira. Ale moze uda sie to wyslac do hotelu Bel w Palmirze, gdzie bylismy i przekaza te cenna pamiatke w odpowiednie rece;)

Wypuscilismy sie jeszcze pod wieczor na ostatnie zakupy na suqu, by wydac syryjskie funty. Jutro ruszamy do Jordanii - a gdzie zakonczymy dzien - nie wiadomo:).
Mirkowa prognoza na jutro: nie ma prognozy, bo nie jestesmy w Jordanii, a
zdalnie spoza granic kraju zwiedzanego Mirek nie potrafi :-(

Syria - Palmyra (ndz 27.02)

Po wielu wczesnych pobudkach dzis zrobilismy sobie dzien wylegiwania
do 8mej;) Na 9.30 bylismy umowieni z niejakim Mohamedem Ali (nie tym bokserem), do ktorego Mirek dostal namiar od mej imienniczki poznanej przy wyrabianiu wizy w
ambasadzie syryjskiej w Warszawie. Jak zeszlismy do hotelowego holu - Mohamed juz czekal na nas.
Zalatwil nam pana taksowkarza do podwiezienia do wazniejszych, a bardziej
odleglych czesci palmirskich ruin. Kilkakrotnie zapewnial, ze wynegocjowana przez niego cena to naprawde good price, co Mirek niezmiennie kwitowal, ze owszem, ale dla taksowkarza;)
Poza tym Mohamed okazal sie tym Mohamedem od wielblada dla turystow, bo powiedzial, ze zamierza sie z Edyta ozenic. Panowie siedzacy obok potakiwali, ze: o taaaak - to jego zona! Z krotkiej rozmowy z Mohamedem dowiedzielismy sie tez, ze kolor "arafatek" ma istotne znaczenie. Czarno-biale posiadaja bowiem Palestynczycy, zas czerwono-biale to kolory beduinow (ludzi mieszkajacych na pustyni).
Mohamed szybko nas wyslal z taksowkarzem, bo niektore obiekty sa otwierane o konkretnych godzinach i najlepiej zwiedzanie zaczac o 10tej.
My kupowalismy bilety o jakiejs 10.10. Wsiadl przy tym do naszego taxi pan z
pekiem kluczy otwierajacy kolejne obiekty. Gdy przyjechalsimy pod pierwszy grobowiec - czekala juz wycieczka. Trzeba pamietac, ze w krajach arabskich wszystkie godziny otwarcia sa "orientacyjne" jak przystalo na ORIENT.
Ruiny palmirskie rozciagaja sie na przeogromnym obszarze i ciagle trwaja tam prace wykopaliskowe. Wiekszosc pochodzi z okresu od 1 w pne do 3w naszej ery z ewentualnymi "przerobkami" przez muzulmanow od VII do XIIw. Potem miasto przestalo byc zamieszkane i zostalo odkryte dopiero w I polowie XVIIw.
Ogrom i rozmach budowli moga jedynie swiadczyc o tym, jak bogaci mieszkancy tu kiedys zasiedlali ten region. Zastanawia nas bardzo, jak mozna bylo stawiac tak olbrzymie(15m wys.) kolumny i dodatkowo ustawiac na nich bloki skalne, na ktorych stawiano jeszcze posagi. Taka Swiatynia boga Bel - jak to zbudowano bez uzycia dzwigow?
W ruinach oczywiscie spotkalismy Mohameda "od wielblada i polskiej zony" (ktora jego zona jeszcze nie jest). Zaprowadzil nas do ogrodu, w ktorym planuja razem otwarcie knajpy. Miejsce naprawde wyborne - widok na ruiny kapitalny. Maja jednak problemy z pozwoleniami na budowe, bo jako, ze jest to rejon wykopaliskowy to UNESCO trzyma na nim lape. Zwiadzenie zakonczylismy po 4h, znow w pelnym sloncu.
Wrocilismy pieszo do centrum miasta, gdzie zejdlismy super szisz kebaby z
salatka, wypilismy po soku i ruszylismy obejrzec miasto. De facto nie ma
w nim nic ciekawego do zobaczenia pod wzgledem historycznym, ale za to
mozna obserowac codzienne zycie Syryjczykow. Przycupnelismy na kawie i herbacie w knajpie o nazwe "Cave". Nazwa idealnie do niej pasuje - pelno brudu, na podlodze
przeglad tygodnia: pety, piach, opakowania po papierosach. W jednym rogu siedzacy za biurkiem usmiechniety bezzebny wlasciciel, za to palacy papierosa za papierosem. Ciagle ktos wpadal do niego i zasiadal obok, by wspolnie pogawedzic i popalic. Zlozylismy proste zamowienie: 2 harbaty i 1 kawa. W odpowiedzi na zamowienie po kilku minutach kelner, szczerzac sie rowniez w bezzebnym usmiechu przyniosl nam z rozpietym rozporkiem: 2 kawy i 1 herbate;)
Sciany lokalu zostaly zrobione na ksztalt skal, ale stylizacja nie poszla chyba za daleko, bo wnet zalegl tu nie sztuczny kurz oraz pajeczyny. W centrum spelunki wisial portret wladcy, ktorego rama zostala ozdobiona sztucznymi kwiatami obecnie w kolorze szarym. Wygladalo to niczym swiety nierestaurowany obraz w naszym kosciele. Knajpa serwuje jedynie herbate i kawe oraz szisze a miejscowi "gentelmeni"przychodza tu dyskutowac i rozwiazywac sprawy swiata, grac w karty i wspolnie siedziec w oparach dymu smierdzacych papierosow. Na moje oko knajpa od swego powstania nie miala ani remontu ani mycia szyb...
Zapuscilismy sie wkrotce w malo uczeszczane uliczki - wszedzie nas milo witano i
pozdrawiano. Dzieciaki krzyczaly czesto "sura" tzn. zdjecie i szybko sie do niego ustawialy, by tylko potem moc sie obejrzec. Dla takich celow cyfrowka jest idealna. Ok 15tej wrocilismy do hotelu na odpoczynek. Mirek w czasie swej drzemki mial z pewnoscia rolnicze sny, bo z odglosow, ktore wydawal musial chyba jezdzic traktorem;)
0 16.30 ruszylismy ponownie do XVIIw cytadeli, ktora gorowala nad cala Palmira. Widoki z niej sa naprawde piekne, ale liczba stojacych wokol handlarzy rowna jest liczbie przybywajacych turystow. W srodku nie ma nic ciekawego :(

Nie udalo sie nam znalezc internetu z dzialajacym dostepem do bloga -
niestety w Palmierze jest blokada na niektore strony. W kafejce dowiedzielismy sie rowniez, ze dopiero od miesiaca w Syrii mozna legalnie wchodzic na youtube i facebook - wczesniej trzeba bylo stosowac pewne myki i zmieniac ustawienia proxy. A propos polityki - nikt nie chce sie glosno wypowiadac, bo ktos moze doniesc, ale ogolnie prezydent rzeczywiscie jest tu uwielbiany. Wszyscy jednak narzekaja,ze jego otoczenie jest niewlasciwe... Z racji "egipskiej fali rewolucji" dal obywatelom obnizki cen zywnosci i wielu produktow, co wzbudzilo jeszcze wiekszy szacunek. Ale malo kto sie zastanawia nad tym, ze to sa populistyczne i krotkoterminowe rozwiazania. Kolejne wybory parlamentarne maja tu byc dopiero za 3 czy 4 lata. Opozycja od lat 90'tych nie istnieje.
Wieczorem wlaczylismy TV - i dotarlo do nas, ze zamieszki post egispkie objely rowniez... Oman. Tiaaaa, nie ma co sie dziwic - w Jemenie i Omanie bylam(bylismy)
w tamtym roku, a moje odwiedziny zasze przynosza fatum zmian w panstwach, ktore odwiedzilam.
Wyczekuje wiec teraz co bedzie z ...Kuba!

Syria - Apamaea + Palmyra (sb 26.02)

Pobudka w Aleppo.
Przepowiednie Mirka co do pogody jak zwykle sprawdzily sie bezblednie, w przeciwienstwie do nastawiania przeze mnie budzika, bo po raz kolejny nastawilam na czas polski nie uwzgledniajac 1h roznicy, wiec z zalozenia mielismy o 1h czasu mniej na realizacje naszego planu dnia.
Hotelowe sniadanie identyczne jak wczoraj - czyli po jajeczku, marmolada morelowa i herbata.
Tym razem jechalismy autobusem w opcji VIP do Hamy. Opcja taka polega na tym, ze siedzenia sa szersze i nie smierdzi papierochami;)Po przyjezdzie zostawilismy bagaze u pana policjanta, ktory znudzony siedzial w swej budce na dworcu autobusowym i kompletnie nie kontrolowal nikogo przechodzacego przez brame. Robote ma cicha, spokojna, umyslowa... Wynajelismy sobie taksiarza, by nas zawiozl do Apamea - obecnie Afamia w jezyku arabskim. Tam znajduja sie ruiny miasta z okresu starozytnosci i w okresie swej swietnosci byla zamieszkana przez 500tys osob.Teraz to cicha miescinka z ruinami zamku na wzgorzu i bizantyjskimi ruinami. Do tego wszyscy mieszkancy maja zakodowane na "dzien dobry" tradycyjne staroamerykanskie "Hello". Najbardziej ubawila nas jednak jazda do miasteczka. Trafila sie nam taksowka, ktora okreslilismy jako "love taxi". Pan kierowca mial bowiem bzika na punkcie erotycznego koloru i wszystko wewantrz bylo w czerwieni. Caly przod na desce rozdzielczej jak i tylna polka wylozone byly czerwonym wlochatym futrem, popielniczka czerwona, marka papierosow - oczywiscie Malboro classic, dlugi wlochaty sznur miedzy lusterkiem a przednia szyba, a na dodatek do kompletu... czerwone chusteczki higieniczne przymocowane do szyby. Co wiecej - towarzyszyla nam anglojezyczna muzyka romantyczna w stylu love songs, a nie dotychczasowe miejscowe "audiobooki":-) Pan niewiele mowil po angielsku, wiec nie musielismy zajmowac sie podtrzymywaniem rozmowy. Zwiedzanie Afamia zaczelismy od cytadeli. Obskoczyly nas dzieciaki, wskazuajc w przeroznych kierunkach jak dojsc do Apamea. Minela chwila i Mirek zaczal wariowac od nadmiaru piskow, chcac natychmiast wracac :-) Na szczescie zjawil sie pan kierowca i zaprowadzil nas w dwa "widokowe" miejsca, by zobaczyc z oddali ruiny rozciagajace sie na obszarze 1 x 1,5km. Ale najbardziej zjawiskowy byl punkt drugi - wyladowalismy w mieszkaniu u miejscowej gospodyni, choc ciezko uzyc tu slowa "gospodyni", gdyz najczesciej slowo to niesie ze soba pewne zobowiazania. Podworko wygladalo jeszcze znosnie, ale pierwsze zdumienie - czemu plastikowe butelki i worki foliowe w oknach (jak sie potem okazalo szyby sa wybite i tak to "naprawiono"). Zostalismy zaproszeni na "przewyborna" herbate. Wnetrze rowniez z trudem nazywane "mieszkalnym" mozna opisac jako sodoma i gomora, badz krotko - menel saloon. Wewnatrz ciemno jak w jaskini, na scianach wbite gwozdzie na ubrania, torby, no i oczywiscie zzolkly portret milosciwie panujacego od 2000r prezydenta Bashara. Na podlodze rozwalone jakies maty, na nich smieci. Kuchnia to w jednym koncu postawiona butla gazowa z palnikiem. Lozko, a raczej wyro - w rogu i na nim sterta szmat. Mirka tak bardzo zafascynowala wysmakowana stylistyka wnetrza,ze rozpoczal sesje fotograficzna. Sama wlascicielka balaganu widzac szczere zainteresowanie zaczela "wdziecznie" pozowac i koniecznie chciec zobaczyc efekty sesji. A Mirek chyba jej totalnie wpadl w oko, bo wyprosila go o nr telefonu i sama zapisala go sobie w komorce. No coz, zauroczenie nie wybiera - a to, ze pani moglaby byc jego spokojnie babcia, to juz szczegol ;) Cale szczescie, ze mozna podawac dowolne kombinacje cyfr podajac swe komorkowe namiary ;)
Po bajzlowej herbacie ruszylismy samochodem do wlasciwych ruin. Dobrze, ze bylo taxi, bo inaczej to dobre 3h w jedna strone piechota, a my dzis zeby zdazyc ze wszystkim mielismy jeszcze dotrzec do Palmyry. Ruiny zwiedzilismy w pelnym sloncu - nie wiem jak to sie dzieje, ale zawsze w drodze nam padalo, a gdy wysiadalismy, to piekne slonce i idealne warunki na robienie zdjec. Obszar naprawde bardzo rozlegly i sporo fragmentow z zachowanymi rzezbieniami. Nie skorzystalismy z propozycji krecacych sie tu panow, by za 300 funtow syryjskich (czyli 6 USD kupic bizantyjskie monety. Na nasze oko: they are made AD 2011 gora 2010 i do tego made at home. Czyli znow sprawdza sie stare przyslowie - wszedzie dobrze, ale najlepiej w domu;)
W drodze powrotnej do Hamy w naszym "love taxi" zagoscily juz rytmy arabskie, ale na szczescie liczba decybeli puszczanej muzy nie przekraczala od zera bledu statystycznego . Zatrzymalismy sie jeszcze przy norias (drewniane kola wodne) z zachowanym fragmentem akweduktu. Niestety ustrojstwo nie dziala - ale sama swiadomosc, ze to ma dobre 2tys lat robi wrazenie.
Znow trafilismy do Hamy, odebralismy nasze bagaze i popedzilismy, by cos zjesc. Jak zwykle w knajpie oprocz dobrego jedzenia czekaly na nas opary dymu papierosowego. Niestety, ale w Syrii wszyscy i wszedzie fajcza, jak wsciekli. Mozna wrecvz pokusic sie o stwierdzenie, ze w dobrym tonie jest zajarac, a jak juz Cie czestuja, tu czuj sie wyrozniony;) Znalezienie Syryjczyka, ktory nie pali byloby nie lada wyzwaniem. Z rozmow ywnika, ze przecietny Syryjczyk wypala 2-3 paczki dziennie. I naprawde jak siedza to idzie jedna fajka za druga. Koncerny tytniowe naprawde zbiajaja tu niezla mamone. A mlodziez mozna nazwac smialo wyjatkowo rozpalona - nie raz spotkalismy 11-12 letnich chlystkow z papierosem w ustach.

Z Hamy do Homs przejechalismy znow minibusikiem - jak zwykle min 100km/h na budziku. Tu bez problemu dotarlismy na dworzec autobusowy, gdzie nieoczekiwanie czekala nas... kontrola paszportowa. Zostalismy zatrzymani przez policjantow, ktorzy dokladnie chcieli sie zapoznac z miejscami, w ktorych bylismy poza Syria. Na koniec stwierdzili z powaznymi minami: "Poland Syria friends" i moglismy wejsc na dworzec. I tu pierwszy raz trafilo sie nam czekanie na autobus. Ale to na szczescie tylko godzina. Niestety tym razem nie spotkalismy pana "szychy" vel "mafiozo" (dla przyjaciol Ciapcio) i chyba zaden z jego szpicili nie doniosl mu, ze znow tu jestesmy. Do autobusu wsiadalismy w siapiacym deszczu. Przed nami bylo dobre 2h jazdy i do Palmyry dotarlismy ok 19.30.
Autobus jak zwykle nie zatrzymuje sie w centrum, tylko na obrzezach miasta, wiec musielismy skorzystac z taryfy. Starym zwyczajem wybadalismy 3 czy nawet 4 hotele, by ostatecznie wyladowac w Bel Hotel. Ale w ciagu tych 20min dowiedzielismy sie, ze jakis miejscowy Mohamed "ten od wielblada" dla turystow ma zone Polke, ktora ponoc jest podobna do mnie. No i oczywiscie wszyscy panowie zazdroscili Mohamedowi i jego wielbladowi. Mowili, ze Poland is very very nice i ze polki sa najpiekniejsze :-) Dzieki Bogu, ze mam pierscionek, bo tym samym wzbudzam respekt miejscowych, a Mirek gra bezblednie dla miejscowych role meza :-)
Zostawilismy bagaze i ruszylismy glowna ulica miasta - i o dziwo godzina 23cia, a wszystkie sklepy z gadzetami ciagle otwarte. Prawie zywej duszy na ulicy - ale jak widac wszyscy licza na jakis night shopping.

Mnie zastanawia filozofia arabskiego handlu - jest on max rozdrobiony i organizacja kazdego targu polega na tym, ze dana ulica ma okreslona specjalizacje. Co gorsza w kazdym sklepie ten sam zestaw produktow. Jak wiec utrzymac sie ze sklepu o wymiarach 2x3m z zarowkami, gdy obok 10 identycznych sklepow. Co wiecej - wlasciciele maja czesto w zwyczaju siedziec i pic razem herbate nie zwazajac, ze kolo towaru kreca sie zainteresowani.

Padlismy ok polnocy w syryjskich ciemnosciach wysluchujac rozlewajacej sie fali egipskich zmian w relacji z CNN...

piątek, 25 lutego 2011

Syria - dzien pieszy w Aleppo (pt 25.02)

Dzis pobudka nastapila o 9tej. Po krotkich ablucjach i szybkim sniadaniu zebralismy sie na miasto. Jak zwykle, gdy wyszlismy z hotelu, zaswiecilo slonce. To sie nazywa miec farta. A sprawdzalnosc Mirkowych prognoz pogody na kolejny dzien - 110%! :)Na pierwszy ogien poszedl Gran Mosque bedacy ok 300m od naszego "Barbie" House. W srodku typowo - plac, dwie fotnanny do mycia rak i nog, miejsca na buty. Oczywiscie mi kazano wlozyc spodnice, bo dla kobiet spodnie zabronione. Na glowe na szczescie nakrycie mialam. Wewnatrz meczetu, na lewo od mihraba (wglebienie w scianie pokazujace kierunek na Mekke) znajduje sie ogromnych rozmiarow pomnik / katafalk. Zgodnie z wierzeniami i legendami pochowana jest tu glowa Zachariasza (ojca Jana Chrzciciela). Miejscowi oddaja kult stajac przed nim i modlac sie, albo zakladaja klodki na kratach chroniacych pomnik - ma to im zapewnic blogoslawienstwo Boga.

Niestety z racji piatku - caly tutejszy suq jest zamkniety i malo co otwarte. Nie mielismy wiec pokus, by zatrzymywac sie i ogladac tutejsze dobra do kupienia, a tym samym szybko wszedzie sie przemieszczalismy. Kolejny punkt programu - cytadela. Obydwojgu nam podobala sie bardziej niz ta w Crac de Chevallier. Jest co prawda mniejsza, ale wewnatrz wiecej pozostalo z dawnych budowli. Trafilismy tu przypadkiem na najazd szkolnych wycieczek, dla ktorych stalismy sie nieoczekiwanie...glowna atrakcja. Wszyscy chcieli robic sobie z nami zdjecia. Mirek przezyl totalne oblezenie przez nastolatki, ktore jedynie z nim chcialy rozmawiac. Zastanawialam sie kiedy tylko poprosza go o autografy i adres :-)Musimy stwierdzic, ze zycie gwiazdy chyba jest ciezkie, skoro nam sie to znudzilo po niecalych 2h.

Porzucilimy przewodnik i mapy i ruszylismy prosto przed siebie, bez celu. Zapuscilismy sie w ten sposob w "praska" dzielnice Aleppo, poprzecinana waskimi, wijacymi sie uliczkami, pelnymi radosnie nas witajacych dzieciakow tradycyjnym "welcome" i " what's your name". Szukajac herbaciarni natknelismy sie na kilku panow siedzacych na stoleczkach na chodniku przed cukiernia i raczacych sie wlasnie herbata. Panowie w mgnieniu oka i bez slowa poczestowali nas pyszna, slodka herbata i ciastkami. Poczestunek przyjelismy i ruszylismy dalej, ponownie w kierunku cytadeli.
Wlasnie przechodzlismy obok niej, gdy przemknelo obok nas kilkoro szalejacych mlodych rowerzystow na swoich bike'ach. Wyobrazilismy sobie, ze to z pewnoscia mlodociany gang, ktory stoczy bitwe o przejecie wplywow w miescie ;)
I tu puscilismy wodze fantazji - nastapilaby relacja z bitwy gangow rowerowych podawana na zywo przez Tomasza Zimocha:
"Taaaak, dzisiaj w godzinach popoludniowych nastapi generalne starcie bike gigantow walczacych o wplywy w Aleppo! Na pewno bedzie sie liczyc w tej potyczce mlody, dobrze zapowiadajacy sie gang Airforce Dragons z okolic Souqu. Przeciwko nim stanie z pewnoscia zaloga Oldtimers Citadel, ktora bedzie bronic swego terytorium przy Cytadeli. Ci dzentelmeni z pewnoscia moga liczyc tu na wsparcie Wild Dudes z As Safirach. Przeciez pamietamy slynna jatke z 1978 roku w Homs, kiedy to Dudesi przylaczyli sie do Oldtimersow! Wtedy dostali takze wsparcie samego Al Haar Jamala z Hell Carpenters z Dead Cities! Tym razem nie wiemy po ktorej stronie opowiedza sie w tej rzezi niewiniatek Falafel Bombers, Shawarma Masters i Kebab Lovers. Co prawda Abn All Ahmed z tej ostatniej formacji zadeklarowal swoja bezstronnosc, ale kto wie co sie wydarzy w tej zapowiadajacej sie dzis masakrze w Aleppo!!!
Oj, troche nas tu ponioslo, bo Oldtimers, to po prostu grupka kilku niegroznych zuli stojacych przy smietniku z jednym rozwalajacym sie starym klamotem, a Airforce Dragons, to wlasnie kilku mijajacych nas rozwrzeszczanych dzieciakow na poreperowanych x-bike'ach ;)

Gdy juz wysmialismy sie do woli z tej projekcji, stwierdzilismy, ze czas na posilek. Tym razem urzadzilismy piknik pod cytadela: kurczak z rozna + frytki + sos czosnkowy. Pychota! W miedzyczasie minely nas wczesniej widziane szkolne wycieczki, a Mirek na dobry kwadras stal sie znow gwiazda :-)Pozegnan nie bylo konca! Co wiec mi bylo poczac szarej myszce - postanowilam dzis bezwzglednie zakupic pierscionek, by zyskac nalezny "zonie" szacunek przynajmniej w czesci odpowiadajacy randze szacunku budzonego przez Mirka;)

Najedzeni udalismy sie wiec do dzielnicy chrzescijanskiej, gdzie czesc sklepow z racji pt (dnia swiatecznego dla muzulmanow) winna byla byc juz otwarta. Od razu w pierwszym napotkanym sklepie z bizuteria zakupilam pierscionek i chodze dumna! :-)

Posnulismy sie jeszcze po miescie - po opustoszalych bazarowych uliczkach. Odwiedzilismy kosciol ormianski, roznego rodzaju galerie, sklepy. W tym miejscu z racji liczby dzisiejszych wrazen stwierdzilismy, ze koniec zwiedzania i czas na internet. Nota bene zrobilismy dzis pieszo od 12 do 15km.

Koniec rozdzialu Aleppo i zaczynamy kolejna akcje - Palmyra. Co po drodze - zobaczymy. Mirek na jutro zapowiada 20C ciepla i mozliwe przelotne opady ;)

Syria - dzien oszczednosci, czyli z Damaszku do Aleppo (czw24.02)

Damaszek. Rano, czyli prawie w srodku nocy obudzil nas glos imama wzywajacego na modlitwe. Potem dolozyly sie osoby spozywajace w patio sniadanie. My zrobilismy jak zwykle we wlasnym zakresie korzystajac z polskich zapasow w polaczeniu z tutejszym chlebem.
Potem taxi na dworzec. Pan oczywiscie po przywiezieniu zazyczyl sobie 150 funtow syryjskich - ale wyjelam mu kartke, gdzie recepcjonista napisal nam po arabsku nazwe dworca autobusowego wraz z kosztem przejazdu - 100. Kierowca wiec juz nie protestowal i zadowolil sie 100 funtami. Przeszlismy przez brame dworca, a tam ogromna aleja z roznymi firmami transportowymi i w kazdej informowano nas, ze wlasnie wyjezdza autobus do Homs. Rozpietosc cenowa za bilet byla od 150 do 100 funtow. Wybralismy wiec firme z kwota 100 funtow za osobe - czyli od rana mamy juz 150 funtow oszczednosci na 2 osoby. Pan wypisal szybko bilet i skierowal nas na posterunek policji w celu "autoryzacji" biletu. Proces ten polegal na tym, ze policjant obejrzal nasze paszporty i przystawil pieczatke na biletach. Wrocilismy do okienka, skad jeden z panow snignal z nami na tyly budynku, gdzie doslownie w biegu wskoczylismy do autobusu. Ten jechal powoli i zbieral w podobny sposob pasazerow. Do szlabanu wsiadlo tak chyba z 10 osob. Wniosek jest taki, ze wszystkie firmy sprzedawaly bilety na ten sam autobus. W odroznieniu od Libanu - autobus nie zatrzymuje sie tam gdzie sie chce, tylko na konkretnych przystankach. No to tak jak u nas.
Droga do Homs wiodla przez gorzyste tereny, gdzie nie roslo nic albo jakies male krzewy czy tez na bardziej plaskich terenach drzewa oliwkowe. Na dzien dobry dostalismy po plastikowym kubku z woda. W przeciagu ok 2h dotarlismy na miejsce. Tu musielismy zlapac jakis transport, by dotrzec do Crac de Chevalier. Sa to ruiny XIIw twierdzy, ktora uchodzi za najwieksza w tym regionie. Miejscowi nie bardzo znaja angielski, ale szybko znalazl sie odzwierny, ktory zaprowadzil nas do miejscowej "szychy" stojacej z garscia monet w holu dworca. "Szycha" z racji znajomosci ang. ma tu prawdopodobnie ogromne powazanie, bo zaczela udzielac nam instrukcji, ze jedynie taksowka mozemy dotrzec do twierdzy. Podkreslal przy tym chyba z 10 razy nim wydusil cene, ze taryfa jest bardzo "expensive" - 25 Euro od osoby. Gdy tak stalisy i rozmawialismy, przystanela przy nas moze 14letnia dziewczyna. Pan "mafioso" poinformowal nas, ze ona sie przysluchuje konwersacji, bo w ten sposob podszkala swoj angielski. Oby nie przysluchiwala sie za czesto takiemu miejscowemu akcentowi, bo nie wyjdzie jej to na dobre ;) Na koniec, by nas przekonac do taxi - odeslal nas wraz z innym miejscowym do okienka, gdzie sprzedawane sa bilety. Tam nam powiedziano, ze sa autobusy ale o 16tej i 17tej - celowy zabieg. Polak jednak nie da sie oszukac, wiec zaczelismy sie wypytywac o minibusiki. Panowie skapitulowali i wskazali kierunek na dworzec minibusowy. Za chwile zagadal nas mlody chlopak i zaproponowal zawiezienie i powrot taxi za 800 funtow syryjskich - czyli ok 12 Euro. (tak wiec mamy juz zaoszczedzony kapital w wysokosci 2350: 150+ teraz jeszcze 2200 funtow). Co lepsze w momencie negocjacji pojawil sie kolejny krzyczacy 100 funtow i chcacy nas zawiezc. Doszlo miedzy nimi do malej aczkolwiek ostrej wymiany slownej.
Pomysl z taxi byl naprawde rewelacyjny, bo zaoszczedzil nam sporo kombinacji transportowych. Chlopak mimo, ze znal malo angielski byl bardzo komunikatywny. Nota bene jest muzykiem - gra na bebnach - i mial wystep w twierdzy Crac de Chevalier. Zawiozl nas po drodze do knajpy kolegi, gdzie zjedlismy super shawarme i jakies inne cudo miejscowe. Majac pelne brzuchy ruszylismy zdobywac twierdze. Jest faktycznie ogromna. Stoi na samym czubku olbrzymiej gory i widac ja z odleglosci ok 10km. Ale jesli ktos widzial Malbork, to niestety Crac nie zrobi na nim wrazenia. Nawet pod wzgledem powierzchni nie mowiac juz o architekturze.
W drodze powrotnej nasz mlody pan taksowkarz zaczal nas przekonywac do zawiezienia nas za 600 funtow wmawiajac, ze autobus wyniesie nas za 2 osoby 500 funtow. Oczywiscie nie uwierzylismy, bo za odcinek Damaszek - Homs zaplacilismy po 100 funtow od osoby a odcinek Homs-Hama to ok 1/3 tej odleglosci, wiec na pewno jest mniej niz 100 funtow. Poprosilismy o zostawienie nas przy postoju minibusikow, gdzie poszlam szybko sprawdzic ile kosztuje przejazd - jak sie okazalo to 40 miejscowych funtow za osobe(stan oszczednosci wzrasta i mamy juz w kasie: 2350+520=2870 funtow).
Tak jak zawsze w przypadku transportu - minibusik juz na nas czekal. Ale pan kierowca zaczal z kolei wmawiac, ze na duze plecaki musimy wykupic bilety jak na osoby. Mirek sie wkurzyl i zaczal po polsku glosno artykulowac swoje racje i pan grzecznie zrezygnowal z tego pomyslu, a na bagaze miejsce sie oczywiscie znalazlo (stan zaoszczedzonych pieniedzy: 2870+80 = 2950 funtow)
W Hamie wysadzono nas przy jakiejs drodze prawie na obrzezach miasta. Natychmiast znalezli sie taksiarze gotowi nas porwac. Zaladowalismy sie do jednego i poprosilismy o transport w okolice jednego z meczetow i cytadeli. Zwiedzanie kolejnej cytadeli odpuscilismy sobie ograniczajac do podziwiania resztek jej murow popijajac herbate. Po Crac de Chevalier wszystko jest male... a isc na gore, gdzie jest plaski teren i miejsce piknikowe dla tutejszych mieszkancow nie bardzo sie nam podobalo. Stad zrobilismy sobie wycieczke wzdluz rzeki z duzymi plecakami na barkach. Zobaczylismy starozytne "norias". Sa to duze, drewiane kola, ktore poruszaly system nawadniajacy. Naprawde cos niezwyklego i nigdzie wczesniej czegos podobnego nie widzielismy. Przechadzke zakonczylismy przy jednym z najwiekszych kol siedzac na lawce i dyskutujac, czy zostac w Hamie czy ruszyc pociagiem do Aleppo. Niestety nie bylo nam dane rozmawiac - miejscowi non-stop zagadywali i chcieli porozmawiac,ale nie znali dobrze angielskiego, a my arabskiego. Konwersacja ograniczala sie najczesciej do "Hello! What's your name? Where are you from? No English - only Arabic. Welcome in Syria / Hama". Ale trafil sie nam jeden - Ahmid. Slabo mowil, ale bardzo kontaktowy. Zaprosil nas na cos do picia i na shishe. Przegadalismy z nim dobre 2h. Jestesmy zdumieni tym, jak tu wszyscy kochaja pana prezydenta jak i swoj kraj. Nie dadza nic zlego powiedziec, ze maja nie prezydenta ale dyktatora. Tak wiec nasze srodki przekazu chyba przesadzaja, ze tu dojdzie "egipska" fala zmian. Co wiecej jest tu tez duzo policjantow tajniakow - wskazano nam jednego siedzacego i pijacego kawe obok, ubranego po cywilnemu i przysluchujacemu sie rozmowom - naszym rowniez, bo pan znal angielski. Kilka razy nawet wspomogl Ahmida w tlumaczeniu. I na koniec nie dano nam zaplacic rachunku! Nieoczekiwana "oszczednosc". Mirek z ciezkim sercem opuszczal Hame, ale ja sie uparlam by dzis dotrzec do Aleppo.
Oczywiscie po przyjezdzie na dworzec autobus tradyzyjnie wlasnie odjezdzal i ok 20tej bylismy w Aleppo. Tu znow nas obskoczyli taksowkarze. Zazadano na dobry wieczor 500 funtow za jazde do centrum... ostatecznie wyszlo 200 funtow(tak wiec oszczednosci calego dnia to: 2950+300 = 3250 funtow, co wynosi ok 68 dolarow!!!)
Trafilismy do dzielnicy hotelowej, gdzie w kazdej uliczce jest po kilka hoteli. Po przejrzeniu trzech i stanu ich pokoi trafilismy wg Mirka do "Barbie hotel". Wszystko w Hotleu Hanadi jest rozowe - lozka, sciany, koce, reczniki, przescieradla, nawet swiatlo w kinkietach i kaloryfery - te pierwszy raz widzane przez nas w Syrii. Co wiecej mamy rowniez kanape z rozowej krokodylej skory - oczywiscie to plastikowa atrapa. Mirek smieje sie, ze zaplanowalam to przed wyjazdem, bo mam rozowa pidzame. Cena za nocleg 1500 funtow (30 USD), ale ze sniadaniem - wiec ok.
Zostawilismy bagaze i ruszylismy w miasto. Tetni zyciem i to bardzo. Ok 22ej wyladowalismy w miejscowej "sziszarni" - sami panowie palacy fajki wodne, grajacy w nardi, pijacy kawe lub herbate. Nad biurkiem wlasciciela portret prezydenta w 2 ujeciach: solo oraz z zona i synem - kolejnym nastepca. Obok tego jeszcze zegar z podobizna pana prezydenta. Na drugej scianie kolejny zegar. Poczulam sie jak w big brotherze - prezydent wszedzie na wszystko ma oko. A jak wiadomo Panskie oko konia "tlucze" ;)
W knajpce odbywal sie rowniez handel - jeden sprzedawca rozlozyl sterte ubran i oferowal kazdemu ciuch w jego rozmiarze. Drugi handlowal czapkami - udalo mu sie upchnac 2 czapy.
Herbata przepyszna - taka syryjska po turecku;) Dobrze, ze mam towarzystwo Mirka, bo inaczej nie moglabym tu sama siedziec w tym typowo meskim przybytku. Koniecznie dla podwyzszenia swego statusu musze kupic pierscionek/obraczke, bo to budzi tu powszechny szacunek gdy bede tu "mezatka".
Do hotelu wrocilismy ok 23ciej i po kilku drinkach padlismy majac zaoszczedzone 68 USD, czyli na 2 dni zycia w Syrii dla 2 turystow! :)

środa, 23 lutego 2011

Syria - dzien na targu w Damaszku (sr 23.02)

Mamy rok 1432 - od dzis bawimy juz na ziemi syryjskiej i bardzo nam sie tu podoba :)
Niby przenieslismy sie w czasie, ale w gruncie rzeczy nie za bardzo. To po prostu dzisiejsza data wedlug kalendarza muzulmanskiego :)
Kraj jest bardziej arabski niz Liban - czyli wiekszy balagan, bardziej brudno i na sklepowych wystawach lub pod nimi pelno wszystkiego niepotrzebnego. Kroluje kolor zloty i rozowy - czyzby nie bylo innych barw? :-)

Droge z Bejrutu do Damaszku przebylismy w ciagu 3h minibusikiem - my w srodku a bagaze na dachu. O ile wczesniej jezdzilismy jedynie wzdluz wybrzeza, to teraz przecielismy libanskie gory, w ktorych zalega snieg i panuja doskonale warunki narciarskie. Nie skorzystalismy i cielismy dalej. Warto wiedziec, ze najwyzszy szczyt Libanu ma 3 090 metrow npm (a nasze Rysy 2499m npm). Wszystkie miasta i wioski pobudowane sa tu na szczytach gor i wokol nich w przeciwienstwie do Europy, gdzie przewaznie w dolinach. Po drodze oczywiscie byla przerwa na obiad i 2 postoje, bo pan kierowca musial zrobic sobie zakupy. O ile na libanskiej granicy nie bylo do nas zadnych pytan poza uzupelnieniem nazwy hotelu,w ktorym spalismy, to granica syrtyjska zasypala nas gradem pytan wlasciwie o wszystko. Granicznik syryjski przejrzal co najmniej dwkrotnie kazdy z naszych paszportow, by wykluczyc w nich obecnosc pieczatki izrealskiej. W przypadku mojego musialam odpowiedziec co to jest "Costa Rica", bo padlo podejrzenie, ze to moze byc pieczec izraelska. Natomiast Mirek zostal zapytany czy jest lekarzem (prawdopodobnie zdjecie w okularach zasugerowalo, ze inaczej byc nie moze. Na pytanie "doctor?" Mirek chcial momentalnie odpowiedziec "doctor", ale szybko sie zmitygowal, ze to nie zabawa w przedstawianie sie w stylu "Szpiedzy tacy jak my".
Zaraz po kontroli przywital nas gigantycznych rozmiarow transparent. No z kimze to? Ano z panem prezydentem jasnie panujacym w Syrii - z wyksztalcenia lekarzem ("doctor") i nawet po studiach w Anglii. Dostal wladze po ojcu, ktory przed smiercia w ciagu nocy zmienil konstytucje, tak by syn mogl zostac prezydentem: obnizyl wymog wieku z 40 lat do 34 (akurat tyle wlasnie mial obecny pan Bashar al Assad. Mysle, ze panowanie rodu al Assad jeszcze potrwa. Obecnie w sklepach z pamiatkami mozna nabyc wszelkiego rodzaju portrety lub podobizny jego samego lub z synem, ktory ma jakies 10 czy 12 lat.
Ustroj w Syrii mozna spokojnie nazwac dyktatura, bo tak jak w Iranie, czy tez na Kubie - w kazdym nawet najmniejszym sklepiku mozna ujrzec gigantyczne portrety obecnie panujacego prezydenta. Niektorzy maja nawet "wyklejanki" na tylnych szybach samochodow. Na ulicach rowniez dla przypomnienia billboardy z panem Basharem czy jego madrymi cytatami w stylu "Let us shape your future, don't waste your time".
A co bylo wczesniej z Syria? Tu kilka wersow historycznych.
Tereny te byly zamieszkane 5tys lat pne przez Fenicjan, Rzymian . Bylo tu takze Bizancjum. Od XVw przez 500 lat Syria byla czescia imperium otomanskiego. Potem w latach dwudziestych XXw Anglia przylozyla sie do stworzenia tu monarchii, ale po miesiacu Francuzi, ktorzy dostali Syrie (wraz z Libanem) jako mandat z Ligii Narodow szybko zdetronizowali monarche i rozpoczeli swoje rzady, ktore doprowadzily do wolnych wyborow w 1936r. Niestety wybrany parlament szybko ustanowil konstytucje pozbawiajaca Francuzow wplywow, co spowodowalo, ze Francja w odwecie wspomogla Turcjii wygrac referenduum przylaczajace tereny okreslane Aleksandretta. Na chwile obecna Syria nadal na swych mapach umieszcza ten region i nie uznala jego przylacznenia do Turcji. W okresie francuskiego rzadu Vichy Syryjczycy poskarzyli sie do Wielkiej Brytanii, ktora przyslala tu swoje wojska. Stacjonowaly one do 1946r i w wraz z ich opuszczeniem Syria uzyskala niepodleglosc. Niestety szybko do wladzy dorwali sie wojskowi, potem po 1963r byl okres tzw Ligii Arabskiej - czyli cos w rodzaju UE laczacej ze soba Syrie, Egipt oraz Irak. Rowniez w latach 60tych rozpoczely sie rzady socjalistow. Nie trwalo to dlugo, bo w pazdzierniku 1967r Izrael zaatakowal Syrie. Powodem byly gromadzace sie przy granicy z Egiptem wojska oraz ciagle najazdy syryjskich oddzialow querilla na Izrael. W ciagu 16 dni Izrael doszedl na odleglosc 35km od Damaszku. Syria zawarla wiec traktat w efekcie ktorego Izrael zabral Wzgorza Golan zamieszkane przez Palestynczykow. Kolejna "tragedia" byla smierc w 2000r panujacego prezydenta Hafeza al Assada rzadzacego przez 30 lat. Kraj pograzyl sie na 40 dni w w zalobie, a syn bez problemu przejal wladze i nadal panuje spogladajac z kazdego mozliwego zakatka na swych poddanych ze swych portretow i ulicznych billboardow.
Druga napotkana przez nas osoba w Damaszku tuz po wyjsciu z taksowki byl miejscowy pan doskonale mowiacy po polsku, bo od 20 lat prowadzi w Polsce w Chojnicach sklep z odzieza I ma zone Polke. Jak wiec widac – lepiej nie mowic wielu rzeczy glosno, bo zawsze mozna trafic na kogos mowiacego po polsku
Zostawilismy bagaze w hotelu I ruszylismy w miasto, by zwiedzac jego stara czesc. Jest naprawde imponujaca, a sama powierzchnia targu damaszkanskiego to prawie male miasto. Jak przystalo na dobrze zaopatrzony suq - znajdziemy tu wszystko i to w ilosciach zdecydowanie hurtowych. Na szczescie brak tu chinskiego czosnku, ktory byl wszechobecny w Libanie. Obejscie wkolo calego targu zajelo nam wiecej niz pol dnia.

Najwazniejszym punktem programu bylo zwiedzanie meczetu Umayyad - najwiekszego i drugiego po Mekkce pod wzgledem waznosci . Lezy w starej czesci miasta pomiedzy bazarowymi uliczkami. W srodku jest ogromny plac, gdzie miejscowi przychodza i wrecz piknikuja. W srodku – jak to w meczecie: roslinne motywy, dywan, mihrab i… minibar, niestety bez bronksu. Ale jest tu tez “grob”, w ktorym zgodnie z legenda jest pochowana glowa Sw. Jana Chrzciciela. Bylismy tez swiadkami “pogadanki” imama, ktory zapewne tlumaczyli jakies sury koranu. Nie mowil chyba za ciekawie, bo wielu panow wstawalo i wychodzilo z zaspanymi oczami.

Po zwiedzaniu nastapila kolacja w pierwszej lepszej lokalnej knajpie (menu podobne do libanskiej kuchni) a potem wrocilismy do hotelu. Wracamy, a tam… brak swiatla, wiec poszlismy do kafejki internetowej, gdzie wlasnie konczymy relacje z dzisiejszego dnia 
Jutro ruszamy dalej na polnoc – zamierzamy dotrzec do Hama.
Mirek “zapowiada” na jutro pogode identyczna jak dzis, tzn slonce, slonce i jeszcze raz slonce. No i nie jest za bardzo zadowolony z tego,ze tyle napisalam o historii Syrii…Bo to niby nudne ;)