poniedziałek, 29 marca 2010

Jemen - Krolestwo Kata + rodzinne zawilosci

Odpowiadajac na jeden z postow - piwem byl zainteresowany Mirek a ja mialam nadzieje, znalezc wino przy okazji :-)

W koncu zlokalizowalismy jedno miejsce - ale 0,33l to koszt 1300 riali - czyli 6 USD... wino raczej mission impossible. Ale ponoc podobne efekty daje kat i jego zucie, wiec wszyscy miejscowi polecaja i zachwalaja swe zielsko.

Ostatni dzien w Jemenie - tj sobote spedzilismy na rozjazdach wokol Sany. Udalismy sie terenowa Toyota z bardzo przystojnym Omanczykiem - Ahmedem, ktory jest ojcem Kaisa - wlasciciela hotelu,gdzie mieszkamy.
Mirek nie chcial poczatkowo jechac, by nie uzerac sie z kims, kto nie mowi po angielsku przez pol dnia. Ale kobieca intuicja kazala mi wyrobic i dla niego pozwolenie na wyjazd poza Sane (niestety ale tu nadal turysci sa kontrolowani i na kazdym posterunku wyjazdowym poza miasto trzeba zostawiac kopie pozwolenia). No i dzieki mnie mogl ze mna jechac, bo gdyby chcial rano dolaczyc to nie daloby rady wyrobic pozwolenia. A zdanie zmienil w nocy. Coz by ci mezczyni bez kobiet poczeli :-)

Oczywiscie na wyjezdzie z miasta kontrola wojskowa - stoi samochod z jakims dzialkiem a wszyscy zolnierze pokladaja sie w cieniu, jeden stoi na srodku jezdni i sobie zatrzymuje samochody. Nas potraktowal bardzo przepisowo - bo nawet dowodca posterunku przyszedl nas ogladac i wziac osobiscie papier, by zadzwonic wyzej i poinformowac, ze wlasnie wyjezdzamy. No i jak sie zolnierze dowiedzieli, ze w samochodzie turysci to od razu wszyscy znalezli sie przy szybie, by ogladac nas :-)
W drodze zatrzymalismy sie kolo stacji benzynowej, by zrobic zdjecia wioski w dolinie.... no i natknelam sie na 3 miejscowych, z ktory jeden na moj widok krzyknal "oh my God".... a ja bylam tylko w spodnicy i T-shirt'ie ale bez nakrycia glowy (niestety ale w Sanie zrezygnowalam z chustki, bo miasto bardzo cywilizowane jak na Jemen, ale wczesniej nosilam ze wzgledow szacunku do islamu).
Pierwsze miasteczko jakie odwiedzilismy - Thula. Naprawde piekne z charekterystyczna architektura tylko dla niego - sciany zewnetrzne budynkow maja tak ulozone cegly / kamienie, ze stanowia one wzorki. Na kilku domach widac zydowskie gwiazdy - mieszkali tu bowiem kiedys Zydzi a teraz wyemigrowali do Izraela albo USA. A miasto jest tak rzadko odwiedzanie przez turystow, ze zamknieto jedyne miejscowe muzeum :-(
No i nie obylo sie bez pierwszej przygody - zlapalismy gume w przednim lewym kole.Jak wrocilismy po zwiedzeniu miasteczka to powietrze cale juz zeszlo. Ahmed zachowal sie niczym kaskader - zjechal na feldze do punktu pompowania powietrza i wrocil po jakis 20 min. A my w tym czasie usiedlismy sobie na herbacie przy malym placyku i zabawialismy malego kotka wlasciciela coffe shopu. Kocus nazywal Delgawi i jak sie tylko wymowilo jego imie to sie pojawial. Mi udalo sie wrzucic kartki pocztakowe do skrzynki - przy asyscie z 30 osob i gdy tylko wyladowaly w niej to rozlegly sie doniosle brawa. Poczulam sie jak aktorka.

Po Thuli pojechalismy do Kawbakan, gdzie zjedlismy lunch na wysokosci 3000m npm. To byla prawdziwa uczta dla podniebienia i co najwazniejsze - wszystko wlasnej domowej roboty. Potraw tyle, ze nie sposob zliczyc i przejsc: kurczka na 2 sposoby, ased, sos z zmieniakami, sos z jogurtem, 2 rodzaje chleba, chleb z mlekiem i maslem no i oczywiscie na deser przepyszne ciastko polane tutjeszym miodem. Gdy my zaspokajalismy nasz glod, to zostalo zmienione nasze kolo na zapasowe. Ale ile przy tym bylo zamieszania - kilku panow wsiadalo, wysiadalo, kazdy chcial potrabic, przejechac do przodu i cofnac, itd... jak widac mezczyni nigdy nie dorosleja tylko im zabawki drozeja:-)
Droga do Kawbakan byla ciezka dla tylnej czesci ciala - najpierw bowiem podjazd na gore a potem po samej gorze skaly, po totalnych wertepach dobre z pol godziny. Tylko te "wertepy" to tez pola uprawne. Najpierw trzeba je oczyscic z kamieni a potem rekami uprawiac, bo zbyt turdne warunki dla konia czy tez osiolka.

Kolejny punkt dnia - Shibam (ta sama nazwa jak Shibam kolo Sayun - ale to dwa rozne miasta). Znow inna architektura, stado osiolkow w srodku miasteczka i latajace plastikowe torby w kolorze czerwonym ( w Indiach wszytskie palstikowe torby sa czarne, w RP - glownie biale.... czyzby Chiny robily jakas dywersyfikacje na nacje / rasy?:-) ). W skalach wokol miasteczka jest duzo jaskin, z ktorych kazda nalezala do innej rodziny. Sluzyly one do chowania zmarlych. Udalo sie nam wejsc do jednego z najstarszych meczetow w Jemenie - to duzy sukces, bo z reguly nas jako innowiercow wypedzano, wiec pozniej z zalozenia nie staralismy sie wchodzic. A tu nawet panowie pokazywali mihrab, stare sury koranu napisane jeszcze w jezyku poludniowoarabskim - litery tego alfabetu sa bardzo podobne do alfabetu semickiego. I nawet to, ze jestem kobieta nie stanowilo problemu.

I trzeba dodac, ze w kazdym z tych miast jak i po drodze mozna spotkac handlarzy katu. To zielsko totalnie opanowalo Jemen jak i umysly Jemenczykow. O nim ciagle sie mowi i kazdy zyje tym, by o 13tej cos zjesc a potem poswiecic czas wsplnemu zuciu katu z kolegami. Co gorsze - panowie winni zawitac do domu na obiad w czasie siesty jaka jest miedzy 13 a 16ta. Jednak jedza w 99% w knajpach, by nie marnowac czasu i moc od razu po posilku oddac sie przezuwaniu katu i ok 16tej posiadac policzek wypchany jak u chomika. Zatracaja zdolnosc mowienia, odpowiadania na pytania, bo wszystko to przerwa w czynnosci zucia.
Opracowalam wiec sobie wiec dosc prosty plan podbicia Jemenu - wystarczy zmonopolizowac rynek uprawy i handlu katu - a wtedy Jemencyzcy nalogowo go zujacy, zrobia wszystko, by moc dalej zuc. Dziwne, ze USA do tej pory na to nie wpadlo.... Moze tak wiec namowic Ibrahima na zasponsorowanie mego biznesu?
Kat mnie przeraza - 90% pol uprawnych jakie mijalismy to uprawy tego zielska. Ahmed mowil, ze kiedys w tej wiosce uprawiali kawe, w innej - brzoskiwnie czy migdaly - a teraz wszedzie kat. Wiele owocow sprowadza sie z Arabii Saudyjskiej, bo Jemen koncentruje sie na kacie.... Ahmed ubolewa nad tym, ale nie przeszkadza mu to, by codziennie zuc kat za 800 riali - czyli jakies 4 USD... a prawa rynku dzialaja sprawnie - jak jest popyt do i pojawia sie podaz.

Bylismy ok 16tej znow w Sanie zaliczajac ten sam posterunek kontrolny i znow musielismy zostawic ksero pozwolenia (nonses totalny - przeciez juz takie jedna maja, bo zostawilismy wyjedzajac... taka to arabska filozofia). Posterunek w jeszcze gorszym stanie rozkladu - wszyscy zuja kat. Postanowilam zrobic fotke... ale okazalo sie ze nie mozna i szybko podbiegl wojskowy wyzszy ranga do naszego samochodu. Myslalam, ze wyrwie mi aparat i przeswietli klisze.... dzieki Bogu wybrnelam mowiac, ze robilam zdjecie skal i gory. Uwierzyl. A gdyby byla cyfrowka to latwo mozna byloby sprawdzic, ze klamie.....

Ostatnie godziny spedzilismy na shoppingu i wydawaniu riali jakie nam zostaly. Troche malo kasy mialam, ale moglam zakupic kalasznikowa, bo nawet takei rzeczy leza na targu do kupienia. Zostalismy zaproszeni na herbate przez jednego pana sklepikarza, ktory chwalil sie, ze ma znajomych Polakow. Skusilismy sie, ale ciezko rozmawia sie z kims, kto slabo mowi po angielsku i jednoczesnie je swoj lunch. Oburzony byl totalnie, ze nie smakuje nam kat.... chyba lepiej zachowywac w tej kwestii dyplomacje i nie wypowiadac sie glosno o tym zielsku:-)
Ale wybralismy sie na kolacje na przepyszne dega - tak prosta rzecz: mielone wolowe mieso, cebula, szczypiorek, koncentrat pomidorowy, czosnek oraz sol, pieprz i kumin - palce lizac. Zjedlismy tak jak najbardziej lubimy - w ulicznej knajpce. Jedzenie tak smakowalo, ze wpechalam sie do kuchni - kuchenka turystyczna z palnikiem, zero lodowki, 2 garki, by pan mi pokazal jak to sie gotuje. Jezyk migowy bardzo sie przydal, bo pan ni w zab nie znal angielskiego.

Pakowanie poszlo sprawnie, wiec ok 23ciej poszlismy na pogaduszki do recepcji do Kaisa. Zaczelismy o relacjach damsko meskich... i sam on mowil, ze nam bedzie to trudno zrozumiec. Otoz Kais ma zone i 2 corki ale rodzina zony zazadzila rozwod i przez 2 lata Kais musial walczyc o to, by malzenstwo przetrwalo. Jak sie okazuje wiezi rodzinne sa bardzo wazne i jak rodzina cos kaze to zona musi sluchac. Rodzina jest wazniejsza niz maz. Obecnie zona Kaisa od 3 tygodni siedzi u siostry, ktora urodzila dziecko, i musi jej pomagac. To pomysl rodziny i trzeba go uszanowac. Nie wiem, czy zona Kaisa to jakas "ciapa", co nie potrafi wydusic swego zdania, czy tez rzeczywiscie tak jest... Biedny Kais nie moze sie do niej dodzownic, bo nawet telefon odbiera jej brat.... Zgroza totalna i ostrzezenie dla kazdej dziewczyny, co zakocha sie w chlopaku Arabie

Lepszy przypadek - kolega Kaisa, ktory chcial sie rozwodzic, bo rodzina zony sie nad nim pastwi... ale dzieki Bogu postanowil, ze wynajma mieszkanie i sprobuja zyc sami, bez wplywow ktorejkolwiek z rodzin. No i dodajac wysienke do tortu - znalezc sobie druga zone, bo jak beda dwie to kazda bedzie o niego zabiegac. Ot meska filozofia! A ja tylko chlopakowi tlumaczylam, ze jak 2 zony to 2 tesciowe i 2 tesciow wiec 2 razy wiecej problemow niz przy jednej zonie.

W ciagu 20 mon dotarlismy z hotelu na lotnisku, gdzie dokladnie skontrolowano wiozacych nas Jemencyzkow, gdyz jeden z nich - Kais - mial dluga brode, wiec mogl byc fanatykiem religijnym, co bombe chce podlozyc.
Zreszta Kais moglby, gdyz o maly wlos nie pojechal do Afganistanu, by walczyc przeciw Rosjanom. Opowiadal nam o tym jakie mu pranie mozgu zrobiono w mlodosci - ze gotowy byl zabijac wszystkich, ktorzy wyznaja jakokolwiek inna religie niz islam.

Na lotnisku zas tutejszy sklep Duty Free odpowiada tutejszym standardom jakosci - czyli wszystko tak paciewne, ze czlowieka az glowa boli od tego. No i oczywiscie brak alkoholu.

I tym sposobem o 2.30 rano nasz samolot wystartowal i podroz zakonczona :-(

Mirek mi tylko ciagle przypomina, by zameldowac sie Ibrahimowi, ze jestem juz w RP.

Dokumentacja zdjeciowa bedzie wkrotce.

piątek, 26 marca 2010

Sana - dystrykt "Big Fisha", Rock Palace i pudelkowe wiesci

Kilka slow uzupelnienia do dnia wczorajszego...bo sporo sie wydarzylo po wyjsciu z kafejki zanim dotralismy do hotelu.

Snujac sie glownymi arteriami rozswietlonego miasta trafilismy przypadkiem na posterunek policji, gdzie postanowilismy dowiedziec sie o pozwolenia na wyjazdy poza Sane.
Traf chcial, ze ledwie przekroczylismy prog dziedzinca policyjnego od razu wpadlismy na samego szefa calego dystryktu. Na poczatku nie wiedzielismy o tym, ale gdy zaprosil nas do swojego gabinetu od razu poczulismy, ze to jakas szycha. Posiedzielismy, pogadalismy. Chlopina strasznie sie ucieszyl, ze moze sobie pogadac po angielsku (jak sie zreszta okazalo za miesiac broni doktorat z prawa miedzynarodowego na uniwersytecie w Kairze). Pokazal nam zreszta swoje "tajemnice gabinetowe", ktore wskazywaly, ze ambicje ma znacznie wyzsze, zahaczajace wrecz o funkcje polityczne. Nazwalismy go wiec Prezydentem elektem i powiedzielismy mu, ze widzimy, ze jest tu "big fishem", co tak go polechtalo, ze spytal, czy mamy jakies zyczenia. I tu nastapil szczyt bezczelnosci ze strony Mirka. Spytal, czy Prezydent elekt nie wie, gdzie sie mozna napic piwa na miescie. Pan usmiechnal sie lagodnie, wykonal dwa telefony i powiedzial, ze... zaprasza nas na piwo "na miescie".
Na szczescie nie wsadzil nas do radiowozu, a zaprosil do ekskluzywnego Land Cruisera PRADO na omanskich rejestracjach. Jak widac Big Fisze weszedzie dorabiaja poza pensja :-)
Krazylismy wolniutko po miescie jak mafia zbierajaca haracz i chyba cos w tym bylo, bo co rusz pan elekt zatrzymywal sie przy jakichs dziwnych osobach i pobieral od nich jakies male papierki czy zawiniatka.

Trafilismy przy tym na rodzinna impreze weselna, ktora od polskiej rozni sie m.in. tym, ze trwa 7 dni i podczas tej balangi co drugi dzien nalezy, a to do mezczyzn, a to do kobiet. Bawia sie zawsze oddzielnie w specjalnie ustawionych olbrzymich namiotach w poblizu domu panny mlodej. My trafilismy na dzien meski. I tu takze zasadnicza roznica w zestawieniu z polska tradycja. U nas po kilku godzinach zabawy stezenie alkoholu jest dosc spore, a tu we krwi stan 0,0 promila. Za to widok dwustu chlopa siedzacych, polegujacych i kazdy z wypchanym policzkiem - bezcenne. Wszyscy oczywiscie przez kilka bitych godzin przy weselnej muzyce zuja kat...i pala fajki. Mozna by rzec, ze po takiej imprezie wszyscy sa kompletnie wypaleni i skatowani :-) Trzeba tez koniecznie dodac, ze weselny kat jest sponsorowany przez pana mlodego, wiec goscie wala tlumnie.
Po krociutkich odwiedzinach na weselu potoczylismy sie dalej w poszukiwaniu piwa. Big Fish zachwalal oczywiscie non stop swoja osobe, jako do szpiku kosci znajaca swoj teren, za ktory odpowiada, ze zna kazdy kamien i uliczke... Niestety pech chcial, ze rzeczywistosc nie potwierdzila jego slow. Pan Big Fish wjechal pod prad w waska uliczke, co uruchomilo kolczatke i zlapal regularnego kapcia PRADOWEGO. No obciach, ze szkoda gadac... :-)
Jak przystalo na rasowego dowodce momentalnie wezwal swoich podwladnych do wymiany opony, bo nie przystoi Prezydentowi elektowi brukac swych rak zwykla guma fabryczna. Nim przyjechali pomagierzy juz okoliczni tajniacy rozpoczeli zdejmowanie kola liczac zapewne na przyszle wzgledy.
Samochod policyjny zjawil sie po 10 minutach, ale i ten czas wystarczyl, by dostac bure od dowodcy, ze to AZ 10 minut. Zeby tak policja reagowala tu we wszystkich innych przypadkach, to musialaby dodac do swojej nazwy "expres".
Ostatecznie po rudze pojawila sie nowa opona z innego Land Cruisera, wiec obsmialismy sie, ze specjalisci z wieziennego aresztu dostali na kilka minut wychodne i opedzlowali kolo z innego Cruisera, a ze rozne roczniki tych aut tu jezdza, to ukradli niestety nie pasujaca do naszego braku. Tego Elektowi bylo juz za wiele. Stwierdzil, ze chyba z piwa nici i postanowil nas odprowadzic do hotelu. Ale co mielismy przy tej policyjnej blazenadzie radochy, to nasze!
W hotelu odebralismy klucz i juz mielismy sie klasc spac, gdy pojawil sie wlasciciel i plynna angielszczyzna zaprosil nas na nocne polsko-arabskie rozmowy. Postawil przy tym na stol whisky i tak sie potoczyla filozoficzno-polityczna dyskusja, ktora zakonczyla sie po godzinie 3-ciej.

Mimo poznego polozenia sie do spania wstalismy dzis karnie o 8.30 i po pysznym sniadaniu w hotelowej restauracji, na ktorym bylismy sami jako jedyni goscie w calym hotelu, ruszylismy do polecanego nam Palace on the Rock, czyli palacu wybudowanego na skale. Ta atrakcja do zaledwie kilkanascie kilometrow od Sany i faktycznie robi oszalamiajace wrazenie. Mirek ciagle sie zastanawial, jak to zostalo konstrukcyjnie rozwiazane, no i wlasciwie czemu tak sobie utrudniono postawienie budowli :-)
Na dziedzincu palacu trafilismy akurat na meskie tance ludowe i juz wiemy do czego sluzy dzambija (tradycyjny noz jemenski noszony przez wiekszosc mezczyzn przy pasie). Otoz tanczacy wywijaja nozami jak szabelkami. Wyglada to calkiem interesujaco, bo robia to synchronicznie. Naprawde niezle przedstawienie.
O 13-tej bylismy z powrotem w hotelu, bo umowilismy sie z naszym hotelarzem na lunch z tradycyjna potrawa jemenska tzw. aseid. Ostatecznie znalazlo sie wiecej chetnych do jedzenia, wiec potrawy zostaly zakupione w kilku knajpach na wynos i uczta odbyla sie na hotelowym dziedzincu.

Najwazniejsze informacje dnia (HEADLINES):
Uwaga! Sultan Omanu jest gejem!!! Tak wiec panie niestety nie maja co liczyc na wzgledy :-(
Dodatkowe wiadomosci: Krol Maroka tez jest gejem oraz gejem jest takze syn Sultana Arabii Saudyjskiej. Z pudelkowych dykteryjek trzeba dodac, ze Sultan Omanu przez 3 lata mial kochanka Szweda, ktory obecnie grzeje posade lozkowa u Krola Maroka. Tym samym takze stosunki bilateralne miedzy Omanem a Marokiem moga okazac sie bardzo napiete :-)
Ibrahim zapowiedzial sie z uroczysta wizyta w Polsce !!!! Ale juz obmyslilam plan awaryjny - podam mu adres mieszkania Mirka:-)

A teraz idziemy szukac piwa na wlasna reke...

czwartek, 25 marca 2010

Sana - milosc od pierwszego wejrzenia, ale uwaga na oszustow!

Rano pobudka a potem sniadanie. Tym razem udalo sie bez ochrony z kalasznikowem ale i tak odwiedzil nas na sniadaniu w knajpie nasz pan policjant, ktory nadal byl na kacu po nocnym kacie.

Na lotnisku w samolocie oczywiscie spotkalismy naszego znajomego z wczoraj - tj pana ambasadora Anglii ze swa swita. Lot Sayun -Sana trwal jedynie 50 minut i samolot byl w 1/3 pusty. Z lotniska do starej czesci Sany dojechalismy w 30 min za 2tys riali. Miasto nas absolutnie urzeklo - Nowy Jork to pestka - takiego klimatu i architektury prozno szukac gdziekolwiek indziej w swiecie. Waskie uliczki, kolorystyka domow brazowo-biala i wszystko jakby odlane z gliny. Mozna to z grubsza porownac do makiety wykonanej z papieru do celow filmowych. A tu jednak zyja ludzie. Widzielismy nawet wielblada pracujacego przy urzadzeniu wyciskajacym olej z oliwek. No i trzeba sie przyzwyczaic ze s stolicy Jemenu mzona natknac sie na koze czy tez osla albo owce biegajace sobie po ulicy. Jak sie jednak okazuje Sana jest najszybciej rozwijajaca sie stolica swiata - od 1960r w takim tempie sie rozbudowuje, ze co 4 lata dwukrotnie powieksza swoj obszar.

Rozlokowalismy sie w hotelu na osttanim 4 pietrze w pokoju w stylu jemenskim - czyli materace na podlodze, okna prawie przy podlodze, ludowe makatki na sianach i draperowany materialami sufit. Naprawde klimatycznie. Hotel nazywa sie Sanaa Nights Tourist Hotel w starej czesci Sany. Pokoj znagocjowany z 25usd za noc do 15 usd ze sniadaniem :-) Musielismy od razu zaplacic, bo pan powiedzial, ze bardzo mu pomozemy, gdyz wybiera sie na zakupyu i potrzebuje kase. Naszym mniemaniem oczywiscie na kat, bo dzis czwartek - wiec miejscowi pracuja tylko pol dnia, bo jutro jest piatek - swiety dzien dla muzulmanow i wolny od pracy, wiec moga zaczac zuc kat. Tak wiec pelno ludzi na ulicach i od jakiejs godziny 12tej wszyscy panowie siedzacy w grupach mniejszych badz wiekszych skupieni na zamienianiu sie w chomiki z racji spozywania katu. Skaranie boskie z tym wynalazkiem - caly Jemen sie wokol tego kreci. I oczywiscie mimo tego, ze swiatowa organizacja zdrowia = WHO - uwaza to zielsko za narkotyk - tu wszyscy zapewniaja, ze jest wrecz przeciwnie.

Tak wiec kilka slow o kacie, czego sie dowiedzilismy:
- 55% wody do upraw jest wykorzystywana na kat, gdyz jego uprawa wymaga wody
- zuja go wszyscy panowie od 10 roku zycia
- koniecznie trzeba zaczac zuc g po 12tej w poludnie, by po 6h doprowadzic sie do stanu blogosci na wieczor
- dzienna dawka to koszt ok 1tys riali- zyli 5 USD, co przy miesiecznych zarobkach 100-120 USD to nie byle jaki wydatek
- jak sie doczytal Mirek gospodarka Jemenu dziennie przez zucie katu traci prawi 14,62 mln roboczogodzin
- 17% dochodu przecietnej rodziny przeznaczane jest na kat
To tyle o kacie, ale naprawde ciezko sie z miejscowymi dogadac, jak maja wypchane po brzegi policzki tym zielstwem i co jakis czas przeplukuja usta woda, by szybciej dotarlo do zoladka. No i oczywiscie wypluwaja to. Jedynie twardziele Etiopczycy po przezuciu calosc polykaja.

Chodzilismy sobie dzis uliczkami spotykajac wiel osob koniecznie proszacych o zrobienie im zdjecia. Mi najbardziej zapadla w pamieci mala dziewczynka, ktora pieknie sie wdzieczyla do obiektywu - jak rasowa modelka dodaje mi Mirek wlasnie - i z taka gracja.
typowu ubior Jemenczyka w Sanie to dluga sukienka (tzw maalaz) - troche podobna jak w Omanie, pas w talii oraz koniecznie wykrzywiony ogromny noz za tym pasem, komorka, na rekojesci noza zawieszona czerwona plastikowa torba z katem. I o dziwo - marynarka albo "turecki sweter", jaki byl modny u nas w latach 80tych albo sweter i marynarka jednoczesnie. Ze tez im w tym nie jest goraco! Chociaz w porownaniu do Sayun - jest to o wiele chlodniej. I uwaga, mielismy pierwszy deszcz - raczej tzw kapusniaczek.

Przydala sie nam dzis rowniez znajomosc jezyka rosyjskiego, bo spotkalismy Jemenczyka, ktory 7 lat byl w Kijowie i sie tam uczyl. Moglismy wiec sobie z nim porozmawiac i wiele dowiedziec sie o miejscowych zwyczajach i codziennym zyciu. Pokazal nam wiele ciekawych rzeczy w handlowej dzielnicy, bo dorabia sobie jako przewodnik. Nie chcielismy z tego skorzystac i placic za oprowadzanie, wiec zaprosilismy go na obiad wspolnie z nami. Niestety - pan przeciagnal strune, bo chcial za wszelke cene odebrac swe wynagrodzenie. Zaplacilismy bardzo wysoki rachunek w knajpie - prawie 1.5 raza wiecej niz zwykle, a po odejsciu 100m od knajpy pan stwierdzil, ze wroci po klucze. Polak to jednak jest czujny - wiec ja zostalam, a Mirek poszedl zobaczyc, jak to pan szuka kluczy, bo mi sie to wydalo podejrzane zwazywszy, iz nic nie mialo prawa wypasc z jego kieszeni. No i okazalo sie, ze pan odbiera swoja dzialke od kasjera w knajpie. Jak wrocil - powiedzielismy mu to... no i nie byl w stanie wydusic ani slowa z siebie. Rozstalismy sie wiec z nim, bo za oszustami nie przepadamy, zwlaszcza jesli jedza w knajpie na nasz koszt.

Na jutro planow jeszcze nie mamy - ale tak jest codziennie, wiec nie mamy z tym stresu.

środa, 24 marca 2010

Jemen - Sayun +Tarim+Shibam => blotne budowle+ pustynna dyplomacja

A wiec wreszcie chwila odpoczynku i dzien w stylu Jemenczyka - czyli troche ruchu rano, siesta w poludnie w hotelu a potem znow zwiedzanie.

Pozwolilismy dzis sobie wyspac sie do woli w pokoju o standardzie miejscowym - czyli koniecznie znaczek na scianie w kierunku Mekki, w szafie zwijane dywaniki do modlitwy, klimatyzacja, wiatrak, oswietlenie na scianach a brak go na suficie.  Okropnie skrzypiace lozka, ze jak ktos sie przekreca to chyba slychac w sasiednim pokoju. Do tego rozwalajaca sie szafka z telewizorem oraz dekoderem telewizji satelitarnej zabitym na gwozdzie w szufladzie no ale jest dziura, by mogl dzialac pilot do dekodera. Pokoj jest przestronny ale toaleta zawiera w sobie jednoczesnie prysznic.

W recepcji hotelowej bylismy ok 10tej i przywital nas policjant w mundurze z kalasznikowem w reku. Pan recepcjonista poinfomowal nas, ze to jest nasza ochrona i bedzie z nami wszedzie chodzil. Myslelismy ze to zart - niestety okazalo sie to prawda. Wczoraj, chociaz pilnowali nas tajniacy - ubrani po cywilnemu ale demonstrujacy swoje pistolety przypiete do pasa. No coz - pogodzilismy sie wstepnie z tym - najgorsze, ze pan ni w zab cokolwiek po angielsku. 

Na rozruszanie sie postanowilismy zwiedzic pierwsze muzeum - oj ciezko bylo Mirka na to namowic zwlaszcza, ze byl o pustym brzuchu. No ale wytlumaczylam, ze to bedzie szybko no i jest to po drodze do knajpki, gdzie mielismy zamiar jesc oraz muzeum widac z okna hotelowego - bo to tutujeszy dawny palac sultana i jest naprawde imponujacych rozmiarow.  Wchodzac po schodach natknelismy sie na naszego wczorajszego pana policjanta, ktory nas przywital usmiechem i zaczal pokazywac stojace dawne auta - czyli Austin, Morris, Fiat, Opel...itd. Staly na wolnym powietrzu na ganku wszystkie w stanie oplakanym (poobijane, pordzewiale) ale pan policjant byl okropnie z nich dumny mowiac, ze to ekspozycja muzealna. 

Co do samego muzeum - wstep 500 riali jemenskich, czyli ok 2,5 USD i ponoc zobaczylismy najciekawsze muzeum w calym Jemenie. Jednakze jego stan jest okropny - eksponaty rozwalone, zakurzone, nie wszedzie opisane (ale jesli juz to dzieki Bogu i po arabsku i po angielsku). Panowie pilnujacy - znudzeni, lezacy na podlodze i oczywiscie myslacy o kacie. Po rundce po palacu, sniadanie, a potem mielismy jechac do Tarim. Niestety okazalo sie to nie takie proste- pan policjant mial jechac z nami ale musielismy zaplacic za jego bilet w shared taxi (lacznie z kierowca jedzie tu 10 osob!) My sie zbuntowalismy i wysiedlismy. Pan policjant - totalna niemota - zadzwonil na posterunek i kazal nam czekac az ktos przyjedzie. Nikt nie zjawial sie przez dobre 15min a do posterunku policji jest moze 5min piechota. Kazalismy jeszcze raz dzwonic - wtedy jakas laska powiedziala mi w sluchawce, ze dzis w Tarim jest niebezpiecznie i nie pojedziemy. To oczywiscie bylo klamstwo i sie bardzo wkurzylam. Poszlismy wiec na posterunek policji turystycznej i zrobilismy rozrube, ze nie chcemy zadnej ochrony i chcemy jezdzic sami. Poinformowano wiec nas, ze turysta jezt zobowiazany wszystko oplacic ochronie i nawet dac lunch. To jeszcze bardziej mnie wkurzylo - chodzi o sam fakt a nie kwestie pieniedzy. Ostatecznie dostalismy mlodego chlopaka - znow bez znajomosci angielskiego ale dali mu kase na wikt dzisiejszego dnia.

Tarim - piekne, ale zwiedzanie w 40C albo wiecej naprawde ciezkie. Palace z blota i gliny sfotografowane i dwa remontowane rowniez. Oczywiscie do tych remontowanych mozna bez problemu wejsc , nikt niczego nie zabrania, a panowie pracujacy wrecz ciesza sie, ze ktos chce to obejrzec. Niestety tutejesza konserwacja to raczej destrukcja budynku - wiekszosc zdobien zostaje bowiem wygladzona....

Musielismy chyba zrobic niezla rozrube rano, bo odebral nas z postoju taksowek w Sayun sam dyrektor policji turystycznej- kapitan Jamal, z przeproszeniem za pracownikow i zaprosil, by wpasc do niego po poludniu. Dal nam swe wizytowki, abysmy mogli w kazdej chwili dzwonic jesli mamy jakiekolwiek zastrzezenia czy tez problemy. Odwiozl nas swym Mercedesem do hotelu, do ktorego ucieklismy na czas siesty.

Po 16tej znow ruszylismy w teren i zaczelismy od zajrzenia do pana kapitana Jamala. Przepuszczono nas bez problemu - cofajac nawet prase, bo jak sie okazalo przyjechal ambasador Anglii w Jemenie na otwarcie wystawy muzealnej (de facto kiepskie moze 50 zdjec Jemenu sprzed 75lat, gdy byl on pod wladaniem Anglii). Tym sposobem trafilismy na uroczysty bankiet bedac pomiedzy osobistosciami Jemenu oraz samego ambasadora. Mi nawet proponowano siedzenie na krzesle posrod miejscowej elity. Telewizja wszystko zarejestrowala - mam tylko nadzieje, ze zretuszuja moja plame na spodniach ze sniadania :-)  Zageszczeni wojska i snajperow na calej uroczystosci ogromne. Na dachach wszystkich budynkow obok stali snajperzy. Zabawilismy tam moze z 1h i zebralismy sie do Shibam, by zdazyc przed zachodem slonca.

Shibam- Manhatan Pustyni, ktorym jestesmy oczarowani. Budynki zbudowane z blota i zmielonej slomy, wysokie nawet na 8 pieter. Lonely Planet okreslilo to nawet slowami: "zbudowane z blota, mulu i wiary" i chyba tak faktycznie jest, bo powinno sie to zawalic, zwazywszy iz niektore maja ponad 2.200 lat. Wykupilismy bilety po 500 riali od osoby, ktore oddaja miasto na 3 dni w nasze wladanie. Po krotkiej przechadzce wdrapalismy sie na szczyt gory, jaka jest na przeciwko, by moc obejrzec Shibam w trakcie zachodu slonca. To naprawde niewiarygodne, ze ludzie od tylu tysiecy lat mieszkaja w takich domach i to nadal stoi. Oczywiscie teraz zrobiona jest tam kanalizacja i jest woda.... no ale te budynki maja tyle lat. O 18tej byla modlitwa - wiec miasto opustoszalo, bo wszyscy panowie ruszyli do meczetow, ktorych chyba jest ze 5-6 na tym skrawku kilkunastu ulic. My za to rozgoscilismy sie na pysznej herbacie przy panach zywiolowo grajacych w domino. Po modlitwie doszlo ich jeszcze troche i wtedy juz bylo naprawde glosno. Acha - i tu dostalismy w Shibam jeszcze jednego pana policjanta, tak by kazde z nas mialo swego bodyguarda. Dodatkowo pojawil sie menadzer turystyki w Shibam, ktory mowil bardzo dobrze po angielsku. Zarekomendowal nam kolejnosc zwiedzania atrakcji miasta.

Ok 19tej bylismy znow w Sayun, gdzie male zakupy na miejscowym targu, potem picie przepysznych sokow z wyciskanych swiezych owocow oraz kolacja we wczorajszej knajpce - Al-Jazeera Restaurant. Wszedzie oczywiscie chodzil z nami policjant z kalasznikowem, a na koniec dolaczylo 2 tajniakow - tych samych, co wczoraj. My sobie piszemy bloga - a oni siedza i tez cos stukaja w internecie na sasiednich komputerach. Brakuje tylko by sie co jakis czas odezwali: "rozmowa kontrolowana, rozmowa kontrolowana":-)

Nie chcemy wiec im zabierac wieczoru i idziemy do hotelu, a jutro o 11.30 mamy samolot do Sany - stolicy Jemenu.


wtorek, 23 marca 2010

Muskat - Salalah czyli komedia drogi + Jemen pierwsze dni

Zacznijmy od tego, ze szczescie nam dopisuje - po pierwsze nie wzieto od nas oplaty za wize przy wjezdzie do Omanu po 6 riali, bo pani zle wydala nam reszte a teraz jeszcze dostalismy 400km gratis przy wynajeciu samochodu. Pan zle spisal stan licznika i wyszlo na to, ze zmiescilismy sie w limicie 400km na 2 dni a przejechalismy ponad 800km. Wynajecie samochodu wyszlo nam 30 riali, a nie jak winno byc zgodnie z taryfami - 47 riali.

Po zdaniu samochodu wyjechalismy z Muskatu o 19tej ale to, co dzialo sie pozniej przeroslo nasze oczekiwania. Po pierwsze Mirkowi zwrocono uwage, ze w krotkich spodniach w autobusie w Omanie sie nie jezdzi tylko w dlugich.  Zostalismy rozlokowani na miejscach poczatkowych w sekcji tzw "family",  a reszta pasazerow zostala wyslana na koniec autobusu. Pod koniec wsiadly jeszcze 2 panie  - od stop do glow na czarno i zakryte twarze, tak wiec bylam jedyna kobieta. Reasumujac - przed nami nikt nie mial prawa siedziec - wszyscy byli odsylani na koniec a jak sie obejrzalam - to tam byl totalny tlok, a kazde z nas mialo 2 miejsca dla siebie i dalo rade sie wyspac.  Bawilismy sie przy tym  w dubbing - Mirek tlumaczyl mi co oni mowia po arabsku. Pan kierowca bowiem wrzeszczal w nieboglosy na kazdego kto chcial przed nami siadac i uszy juz bolaly od tego. Jechal za to zawodowo autobusem - znalazl nawet szczeline pomiedzy dwoma samochodami w wypadku, by sie przeslizgnac do przodu.

Do Salalah (to jeszcze Oman) dotarlismy ok 8 rano. Jak sie okazalo autobus do Al-Mukali w Jemenie odjechal nam o 6 rano.... ale po wielu pytaniach dociekliwych wydusilismy z panow Hindusow pracujacych na stacji autobusowej, ze chyba o 11.30 bedzie maly busik do Jemenu tylko ze jedynie do pierwszego wiekszego miasta za granica a i tak bylo to ponad 320km. Na slowo Jemen wszyscy Omanczycy nas przestrzegali mowiac, ze do Al Mukali jest ok ale potem niebezpiecznie. To jeszcze bardziej nas podkrecilo. Nim busik odjechal obeszlismy miejscowe targowisko rybno-miesno-warzywne. Zakupiismy przepyszne daktyle na droge oraz pofotografowalismy "meetingi rad medrcow". Panowie w wieku emeryckim - wszyscy w dlugich sukniach z obowiazkowymi nozami za pasem albo co poniektorzy z karabinami w reku siedzacy w kolku i popijajacy herbate w coffee shopie.  Jeden pan byl nawet bez gory - przepasany recznikiem z gigantycznym miecze i karabinem przewieszonym przez ramie i na dodatek szedl na bosaka do kolegow. Jak widac wesole jest zycie staruszka Omanczyka :-)

My  pojedlismy miejscowe przysmaki, Mirek dokonal ablucji w miejskim, przymeczetowym szaleciku. Niestety dla kobiet brak takiej opcji :-( 

W busiku byly tance, hulanki i swawole - poza kierowca jechala jego zona, syn i jakies dziecko przewozone do Jemenu oraz "mega przystojny" Omanczyk - wlasciciel 10 zon, z ktorych 8 juz pognal i obecnie ma tylko 2 - jedna w Salalah a druga w Jemenie i kazdy tydzien spedza z inna. Mirek mu chyba troche zazdroscil szybkosci odprawiania zon :-) Paa przystojniak nauczyl Mirka omanskich podskokow a mi demonstrowal jak ruszac ramionami - tzn raczej biustem.

Muzyka  z poczatku byla marna - jakis arabski "audiobook"? Ale potem puszczono cos skocznego. A skoro zareagowalismy zainteresowaniem to.... lecialo to do konca trasy. No i o ile na poczatku sie podobalo, to po 5h nie chce brzydko pisac ale w.......

Przekroczenie granicy - no coz ja nawet nie wychodzilam z busika i nikt nie chcial mnie ogladac - spokojnie mozna przemycac kobiety. I o ile granica omanska - bez emocji to po stronie jemenskiej - takiego tlumu zainteresowanych to dawno nie widzialam. Mozna powiedziec, ze chyba rozumiem, jak czuja sie malpy w zoo, gdy wszyscy sie na nie gapia. Pierwsze co sie rzuca w oczy - twarze Jemenczykow - wygladaja jak chomiki. Kazdy na policzku ma ogroma gule z racji zucia katu. To zielsko, ktore uzaleznia. Liscie sa podobne do lisci wisni. Kazdy miejscowy od rana doklada to sobie do buzi i magazynuje w policzku, by na wieczor miec ogorma gule.Od czasu do czasu nalezy to przepic woda. Dzieki temu - wszyscy sa spokojni i na wiecznym haju. Panowie kazda znajomosc zaczynaja od wymiany lisci katu i porownania ich smaku.

Ubior pana Jemenczyka - to zawiazany wokol talii material najczesciej w paski, owiniety pasem za ktorym sterczy wykrzywiony noz.  Koniecznie w reku czerwona plasitkowa torebka z katem do zucia. Nieodlaczny atrybut - telefon komorkowy! Na glowie  - a wszystko wg fantazji i uznania - od polozonej chustki po misternie wywiniety turban. No i te chomicze policzki, czasami jeszcze wasik albo brodka.

Na granicy - sami nie wiemy, kto byl pracownikiem, a kto policjantem, a kto straza graniczna. Wszyscy identyczni..... i ten bledny przekrwiony wzrok po zuciu katu.

Dotarlismy do Al-Qhayda jadac wzdluz pieknego wybrzeza i skal po drugiej stronie. Wioski - naprawde biedne. Inne typy domow (zwykle proste kwadraciki z malymi okienkami) i na ulicy wszystko co ma 4 kolka, kierownice i moze jechac do przodu. Pan kierowca busika - Omanczyk, byl na tyle uprzejmy, ze bardzo nam pomogl w zalatwieniu kilku rzeczy, by ruszyc dalej w podroz. Po wyladowaniu zony i dzieci, zawiozl nas do kantoru a potem w miejsce, skad odjezdzaja autobusy do Al-Mukali. Jak tylko wyszlismy z busika - rozpoczelo sie przedstawienie, bo jestesmy glowna atrakcja. Zeszli sie chyba wszyscy panowie z okolicy, by dowiedziec sie skad jestesmy, po co itd... Pan z autobusika wszystko tlumaczyl. Rozkazal takze jednemu z naszymi paszportami leciec na xero. Odbili je nam za darmo a potem znow zapakowal nas do busika i zaczal wiezc po Al-Ghayda. Mirek twierdzi - i ja potwierdzam - wszystko wyglada tu tak, jakby wczoraj bylo trzesienie ziemi. Smieci na kazdym kroku, latajace plastikowe torby, niedokonczone domy, gruz nawet na srodku ulicy.

Wjechalismy na jakis ogromny plac, gdzie na srodku staly 2 wozy policyjne plus rozwalone prywatne auto. Nie bardzo wiedzielismy gdzie trafilismy. Przed budynkiem w stanie totalnego zniszczenia -  na materacach siedzialo z 6 czy 8 panow zujacych kat, rozlozonych w stanie ogolnego upojenia z bladzacymi oczami. Przed nimi zas telefon stacjonarny. Nasz pan Omanczyk zamienil kilka slow z nimi po czym zabral nas do srodka - a tam w kaciku siedzial na materacu pan w ciemnozielonym mundurze i oczywiscie zul kat. Mirek zazartowal, ze to pewnie kierownik tego posterunku... no i to byla prawda. Od razu wstal, poprawil ubranie i poszedl do kolegow, ktorzy siedzieli przed posterunkiem. Zaczeli cos mamrotac po arabsku, przewracac jakis zeszyt z notatkami, gdzie fruwaly wszystkie kartki. Zaczeto dzwonic - a to ze stacjonarnego a to z komorek i wszyscy na potege powtarzali Bolanda (tzn po arabsku Polska). Zrozumielismy wiec, ze chodzi o nas. Po jakichs 15 min najrozniejszych dzwonien i dyskusji - pan kierownik zaprosil mnie z paszportami do swego biura - a tu: rozwalone szafy, niedzialajace xero na podlodze, krzesla w stanie rozpadu, 3 ukurzone segregatory, biurko kompletnie zniszczone. Obejrzal sobie paszporty a potem poszedl z nimi do drugiego pokoju, gdzie: czerwona wykladzina z dziura na srodku od palenia ogniska (tak mniemam), przy jednej scianie telewizor, a obok z 6 panow siedzacych na materacach w pozycji polezacej i zujacych kat. No i wszyscy oczywiscie na sluzbie. Zaden nie w mundurze. Pan kierownik rozkazal jednemu spisac nasze paszporty i cos napisac na zwyklej kartce papieru. Przystawili potem pieczatke na ten swistek, no i jak sie okazalo - to jest pozwolenie na podrozowanie po Jemenie. Bez tego papierka nigdzie by nas nie wpuszczono.  Cala wizyta na posterunku zabrala nam z pol godziny albo wiecej - ale takiego stanu rozluznienia i spokoju to nigdzie w zyciu nie widzielismy. No i nie nalezy liczyc ze w przypadku stluczki policja zjawi sie w 10 min. Nie mowiac o tym, ze mijane wozy strazackie stalu na jakichs ceglach bez kol!

Po wizycie na posterunku pan odwiozl nas do centrum, gdzie pozegnal sie z nami. My zostalismy w miejscu, skad ma byc autobus. Zakupilismy bilet i poszlismy cos zjesc. Zamawianie bylo w stylu - "koko", ze chcemy kure, "mumu" ze jakas wolowine.... Ostatecznie zaporoszono nas do kuchni i pokazano, co jest w lodowkach i garach. Wybralismy rybe i kurczaka, ktorego de facto przyniesiono z innej knajpy, bo tu nie bylo. Zeby nas wyroznic - nakryto nam stol cerata - podczas gdy miejscowi maja nakrycia z gazet. Jedzenie - przepyszne. Ryba o wiele lepsza niz z kolacji z Ibrahimem w Omanie. Przez caly czas bylismy w centrum zainteresowania calej ulicy - kazdy chcial zeby zrobic mu zdjecie albo probowal z nami rozmawiac... jednak znajomosc angielskiego jest slaba w przeciwienstwie do Omanu. Zajal sie nami bardzo mily Turek, ktory od 5 lat mieszka w Al-Qhayda i zaprowadzil nas do swego mieszkania, bysmy sie mogli umyc. Byl strasznie dumny i zadowolony. My tylko ciagle zachodzimy w glowe, co on tu robi od 5 lat. Wrocilismy na poczekalnie a tam jak sie okazalo siedzieli: Somalijczyk, Sudanczyk, Tanzanczyk, 2 Turkow, Etiopczyk no i my. Czyli taki miedzynarodoway smietnik :-)

W autobusie - znow dostalismy miejsca na poczatku a reszta musiala wyladowac za nami. Dalo rade sie wyspac.

Do Mukalli dotarlismy przed 2 w nocy i czym predzej pognalismy do hotelu, zeby sie wyspac. Upal jak cholera i do tego ogromna wilgotnosc z racji bliskosci Morza Arabskiego. Wstalismy ok 8 rano i jak zwykle jedzenie. Zamawianie menu - bardzo proste - trzeba pokazac paluchem z ktorego gara maja nalozyc. Zasmakowala nam potrawa o nazwie "ful" - pasta z ciecierzycy i fasoli na nasz gust. Starym zwyczajem soczki pomaranczowe do popicia. Potem pogrzalismy kupic bilety na samolot do Sany z Sayun, do ktorego sie wybieralismy dzis. Niestety niemozliwe, bo brak pradu w biurze i nie mozna nawet sprawdzic rozkladu lotow. Postanowilismy jechac wiec do Sayun i tam podjac decyzje, co robimy dalej. Wracajac do hotelu znalezlismy sie w centrum strzelaniny miedzy policja a domonstracja nastolatkow walczacych o wolnosc pd Jemenu (dla tych co nie wiedza: do 1990r Jemen byl podzielony na Jemen Poludniowy - demokratyczny i Polnocny - komunistyczny. Obecnie po zjednoczeniu Jemen Pd walczy o swa niepodleglosc.) Mirek nawet zrobil film z akcji. Slychac bylo nawet jakies strzaly i petardy no i wojsko z bronia.

Postanowilismy wiec czym predzej uciekac do Sayun. Ale to nie okazalo sie takie proste - zadne shared taxi nie chcialo wziac nas bez pisma z miejscowej policji, bo wczesniejszy papierek nie jest juz wazny na dalsza podroz. Tak wiec ja zostalam na przystanku a Mirek pojechal zalatwiac formalnosci. Tu posterunek byl bardziej uporzadkowany ale z kolei bardziej skorumpowany - chciano wyludzic za papierek 2tys riali jemenskich - tj 10usd. Mirek jednak dzielnie odparl atak i uzyskal to za darmo. Po godzinie byl znow na przystanku a ja biedna czekalam wsrod panow zujacych kat, ktorzy dali mi krzeselko do siedzenia miedzy samochodami. Mirek twierdzi, ze wygladalam jak ruska handlara. I gdy tak czekalismy na odjazd w pewnym momencie pojawil sie pierwszy bialy, jakiego zobaczylismy w Jemenie. Nie byl jednak typowy - ubrany jak miejscowi, z broda jak bojowkarz Al-Kaidy i zadal tylko 2 pytania po angielsku- czy wszystko ok i czy nie mamy problemow z Arabami. Po odpowiedzi, ze tak - zniknal tak szybko jak sie pojawil. Ruszylismy po tym jak pan kierowca zjadl obiad, zapakowal nasze plecaki na gore starego peugeota 505 kombi. Mielismy luksus bo jechalismy w 8 osob a normalnie jest 10 przewidzianych!

Nie wiemy ile pan gnal na godzine ale przypuszczamy, ze po tych gorkach smigal ok 160km/h, bo nie chacac sie stresowac mial nie dzialajacy licznik - wiecznie zero. Po drodze zaliczylimy naprawe samocgodu, ktory sie komus popsul oraz modlitwe w przydroznym meczecie. Z 5h jazdy wyszlo 7h i ugrzezlismy teraz w Sayun. A dokladnie teraz w kafejce internetowej z 2 policyjnymi ochroniarzami osobistymi, ktorych nam przydzielono po zameldowaniu sie w hotelu i bez ktorych nigdzie nie mozemy sie ruszac. 

Bilety mamy juz zakupione na samolot w czw do Sany a jutro w towarzystwie ochrony (zujacej kat oczywiscie) - Shibam, czyli pustynny Manhattan oraz Tarim i moze wieczorem wpadniemy na net. Teraz nie mamy sumienia siedziec, bo policja przy nas nie pozwala zamknac kafejki wlascicielowi  a jest 22.40. lokalnego czasu.





niedziela, 21 marca 2010

Muscat + okolica => fort w Nakhal

Wczoraj i dzis zrobilismy lacznie 800km, co bylo naprawde czysta przyjemnoscia z racji swietnego stanu drog i oznakowania, o czym pisalismy wczoraj.

Dzien rozpoczelismy sniadaniem w naszym ulubionym Coffee Shop, gdzie pan na nasz widok juz sie usmiechal, bo zawsze zaczynamy i konczymy dzien siedzac w tej knajpce, a raczej barze z dwoma stolikami stojacymi na chodniku. Sok z pomaranczy - bezcenne wrazenia, nie mowiac juz o omlecie, czy tez najlepszych samosach (indyjskie trojkatne pierozki z warzywami i kapusta smazone na oleju) jakie jadlam w zyciu. Jak sie okazalo pan slynie z nich w calej okolicy. Przyjechal z Kerali i prowadzi swoja budke od 6 rano do polnocy i nawet w czasie siesty jest u niego otwarte.

Wymeldowanie z hotelu i ruszylismy w droge.

Na poczatek Barka z fortem, gdzie jak zwykle nikt niczego nie pilnowal i trwaly przygotowania do wystawy jakiejs artystki. Nie musielismy nawet kupowac biletow. Zas obok na plazy - handel najrozniejszymi rybami, lacznie z plywajacymi olbrzymami. Najgorsza rzecz - kolor wody - dziwnie zielona, ze nawet nie chce sie zamoczyc w niej palca.

Potem Nakhal, z kolejna twierdza. Co prawda Mirek jechal z jeczeniem, ze znow kolejna twierdza, bo skoro Nizwa najladniejsza to wszystko inne bedzie gorsze. A tu niespodzianka - to byla najlepsza twierdza jaka widzielismy. Przeogromna i wkomponowana w skaly, tak ze czasami pol wiezy jest na nich oparte.
Tu winnismy jedno wyjasnienie - Oman to nie pustynia lecz przy nabrzezu ogromne, skaliste i bardzo niedostepne gory. Wszystkie wioski, twierdze i forty sa z reguly wkomponowane w pasma gorskie. Mi to uksztaltowanie terenu bardzo przypomina Azerbejdzan. No i warto wiedziec, ze tutejszy najwyzszy szczyt ma chyba 3020m npm, a nasze Rysy (tylko) 2499m npm. To tak dla wyobrazenia sobie skali, ze tu tez jest wysoko i do tego przy morzu.
Oczywiscie drogi sa zrobione w skalach, i nawet na bezludziu wszystko oswietlone i do tego sa na kazdym zadupiu billboardy z oswietleniem. Czasami wrazenie takie, jakby sie jechalo oswietlona pustynia wsrod gor.

Na koniec zarezerowalismy sobie czas, zeby zobaczyc polecany przez miejscowych wodospad, ktory ma byc tutejszym cudem w okolicy. Na nas to nie zrobilo zadnego wrazenia - po prostu struga wody spadajaca z 2m po kamieniach, ale za to woda cieplejsza niz w kranie z ciepla woda u nas w domu. Mirek obstawia, ze na pewno powyzej 40C. Zreszta w hotelu nie sposob myc sie ciepla woda, bo parzy, a zimna wcale nie jest zimna tylko letnia.
Tu tez spotkalismy starszego pana w pelnym "galowym" rynsztunku. Mial jak wszyscy taka dluga suknie do ziemi, laske w reku (prawdopodobnie do kierowania wielbladem) i byl opasany w talii pasem z niezliczona liczba naboi oraz wetkniety za pas noz. Nie znal angielskiego ale koniecznie chcial z nami rozmawiac i nawet zasalutowal na dzien dobry.

Na koniec podrozowania mielismy odpoczac na plazy w Al Seeb - niestety totalna katastrofa, bo projekt pt "water investment" zburzyl cala promenade nadmorska. Wrocilismy wiec do Ruwi (dzielnica Muskatu) i jestesmy teraz w okolicach dworca autobusowego, z ktorego za 2,5h ruszamy do Salalah. Czeka nas ok 1000km w autobusie i 11h jazdy noca. Oczywiscie jak zwykle sa rozbieznosci - jedni twierdza, ze 11h, a niektorzy ze to nawet 13h. Arabskie pojecie czasu:-)
Zakupilismy juz miejscowe przeboje i o dziwo tu nadal kroluja kasety, a mniej popularne jest CD. Mamy 4 plytki CD z miejscowa muzyka i obstawiam, ze to sa islamskie piesni religijne, gdyz sklep jest zlokalizowany w okolicy meczetu.

Ibrahim nie ustepuje nadal i sle smsy, a Mirek uklada odpowiedzi w mym imieniu :-) Zabawa naprawde przednia, tylko po ostatnim smsie zaczynam sie bac, ze 1 maja on sie zjawi w Warszawie :-) Mirek obmysla wlasnie odpowiedz na tego smsa, bo jeszcze nie zostala wyslana.

Kolejny wpis - Inszallah, czyli kiedy Allah nam pozwoli :-)

sobota, 20 marca 2010

Oman - Nizwa, Bahla + okolice

Czyli dzien na omanskich autostradach.

Na dzis mielismy wynajety samochod - ale nie obeszlo sie bez problemow. Pierwsza firma dala nam samochod, ale bez ubezpieczenia na wypadek gdybysmy my spowodowali wypadek. Pan przyjechal z autem, a po przejrzeniu kontraktu zrezygnowalismy. W ciagu 15 min byl nowy samochod - Chevrolet Aveo z innej firmy. Za 2 dni wynajem wynosi nas ok 32 omanskich riali - czyli 214zl plus benzyna, ktora jest smiesznie tania - litr kosztuje mniej niz 1 zl.
Zrobilismy dzis ponad 500km i wiele nowych doswiadczen.
Pokrotce:
- autostrady genialne i wszystko oznaczone po arabsku i angielsku - nie sposob sie zgubic.
- drogi na zadupiach rowniez plaskie jak stol - spokojnie mozna pisac czy tez nalewac wode do kubka. Niestety tu oznaczen brak i trzeba zasiegac jezyka u miejscowych, ktorzy o dziwo pieknie mowia po angielsku! Ale nie zawsze wiedza jak pokierowac i podaja sprzeczne informacje. Tekst dzisiejszego dnia: pytamy sie dwoch stojacych obok siebie panow, jak dojechac do Al-Hamra a kazdy pokazuje w przeciwna strone. Zdumiony Mirek pyta sie o co chodzi a pan odpowiada: Ta droga w lewo jest dluzsza. Mirek: Jak bardzo?, a pan na to: jakies 200m!:-)
- kierowcy jezdza jak wariaci - 160km/h i wiecej, lekko sygnalizujac zmiane pasu ruchu kierunkowskazem. My wyciagamy 120km/h, bo nasz samochod ma blokade i powyzej zaczyna buczec i nie da rady dlugo jechac z tym dzwiekiem ostrzegawczym.
- samochody - wszystkie czysciutkie i nowiutkie i luksusowe - wersje full wypas. Jak sie okazuje nalezy jezdzic w foliach na siedzeniach, by pokazac, ze to nowy pojazd. Dla mnie troche to oblesne, ale jak to gdzies przeczytalam - Omanczycy to lud Nomadow i mimo, ze tak sie wzbogacili wiele rzeczy dalej maja tak jak kiedys w swej tradycji.
- domy mijane po drodze - naprawde ladne i zadbane, czyste. Czesto sa to blizniaki lub dwa stojace obok siebie identyczne, bo pan Omanczyk ma dwie zony i musi je rowno traktowac, wiec kazda ma swoj dom. Nawet maz siostry Ibrahima ma dwie zony, jedna - to jego siostra, a druga jakas mlodsza i mieszkaja wlasnie w blizniaku.
- zero smieci na ulicach i przy drogach
- wszystkie "brudne" prace wykonuja Hindusi badz Pakistanczycy - jak sprzedawcy w sklepie, budowlancy, sprzatajacy ulice, robiacy nowy asfalt itd.... Troche to smutne, ze ktos musial tu przyjechac, po to by stac i trzymac przez caly dzien choragiewke i machac nia, ze zaraz zwezenie autostrady z racji robot drogowych. I lecial az z Pakistanu, zeby znalezc oto takie szczescie....

Co widzielismy:
- Nizwa - piekny stary fort i bilety tylko po 3,5zl od osoby!! Panowie Omanczycy siedza przed wejsciem i gadaja bawiac sie swietnie.. wszelkie prace sprzatajace, pilnowanie sal (zreszta rzadkie - czesto nikogo nie ma w sali) wykonuja przyjezdni z Pakistanu czy tez Bangladeszu.
- Bahla - kolejny fort, ale nie mozna wejsc, bo do 1987r ciagle go remontuje UNESCO. Ale naprawde duzy i wiekszy niz w Nizwie. Nota bene to pierwsze miasto na swiecie, ktore mialo mury wokol siebie - o dlugosci 7km. I uwaga - pomysl jak i projekt jak mowi legenda to autorstwo kobiety.
- Jabrin - palac Imama - to chyba najladniejsza rzecz jaka zwiedzilismy. No i nikt niczego nie pilnowal, wiec mozna bylo dotykac eksponaty i robic sobie zdjecia wykorzystujac otoczenie. Pozwolilam wiec sobie rozlozyc sie na dywanie i poduszkach, by miec fotke z palacu:-)
- Al Hootah Cave - najwieksza jaskina na swiecie. Niestety zamknieta od miesiaca z racji wewnetrznej powodzi i nie mozna jej zwiedzac. Nie przeszkadza to temu, ze siedza w kasie biletowej dwie panie, ktore nie sprzedaja biletow. W foyer zas siedzialo sobie kilku Omanczykow i rozmawialo. Pozwolono nam obejrzec film z wnetrza jaskini, ale nim doszlismy do sali to Mirek byl poszukiwany w celu pilnego przestawienia samochodu na pustym parkingu o doslownie 4m! Kompletnie tego nie rozumiemy zwazywszy iz obok naszego Chevroleta byly wolne miejsca i caly parking wolny, a bylismy poszukiwani z taka determinacja. Jaskina jest tak wielka, ze niektorzy skacza tam na spadochronach. Zwiedza sie ja jedynym "pociagiem" w tej czesci swiata i trwa to 40 min.

Bedac w Omanie mozna rozkoszowac sie indyjskim jedzeniem - naprawde mozna poczuc sie jak w Indiach. Niestety inne kuchnie w tym tajska kiepszcza - co doswiadczyl dzis Mirek na zupie krewetkowej, ktora byla naprawde nie do zjedzenia.

A ja nadal zmagam sie z smsami od Ibrahima, ktory koniecznie chce sie zmow ze mna spotkac - nawet sam na sam.... i Mirek zartuje, ze Ibrahim chce miec swoj ROI (return on investment => zwrot poniesionych kosztow), bo caly dzien spedzil z nami i nic nie wskoral i musial obejsc sie smakiem co do mnie :-)

Sam Muscat ma ok 1mln mieszkancow ale jest bardzo rozlozysty i wiele wolnych przestrzeni. Nie ma wiezowcow tylko niska zabudowa. Przejechanie z jednego konca na drugi to bedzie jakies 50km albo wiecej.
Miasto noca - imponujace, niezapomniane... po prostu bezcenne wrazenia. Salon Toyoty wiekszy niz Galeria Mokotow i pomiesci z 2 razy wiecej ludzi. Meczety wieksze niz katedra w Licheniu i nikt tu nie zaluje zlota czy drogich kamieni.
Pan w recepcji hotelu powiedzial nam, ze panie maja pod burkami haftowane zlotem czy tez srebrem sukienki, ktore kosztuja po 500 riali - czyli 3,5tys zl.

I widzielismy jednego malego wielblada! Zreszta tu mala dygresja - na targu sa sprzedawane male, waskie, bambusowe laski i kompletnie nie wiedzielsimy do czego cos takiego sluzy.... dopiero Ibrahim powiedzial nam, ze to do poganiania wielblada jak sie na nim jedzie.

Jutro wyjezdzamy znow gdzies poza Muscat w interior - trase dopiero bedziemy ustalac, zas o 19tej ruszamy do Salalah przy granicy z Jemenem - czyli 12h jazdy autobusem noca. Bilet tylko 7,5 riala czyli ok 50zl za 1000km jazdy!!

A slonce swieci i przypieka bardzo nam! Chmur na niebie brak:-)

No i teraz smigamy na pyszne omanskie specjaly.

piątek, 19 marca 2010

Oman - Muscat - ciag dalszy

After Clubbing

Wczorajszy wieczor z Ibrahimem pokazal nam nowe oblicze Omanu i miejsca, do ktorych sami bysmy nie dotarli. Wszystko dzialo sie w takim tempie ze poszlam spac o 6 rano.
Zaliczylismy kilka eksluzywnych miejsc, gdzie miejscowi panowie siedza i pija niezliczone ilosci alkoholu. No a potem wracaja swymi limuzynami do domu siedzac po kieliszku za kierownica. Jak sie okazuje problem alkoholizmu i jazdy po wiariacku po alkoholu to miejscowa plaga i a jednoczesnie typowa rozrywka panow.
Zaczelismy od zjedzenia kolacji w tureckiej knajpie - zamowiona zostala najwieksza ryba jaka byla. Naprawde palce lizac - tak byla dobra i nazywala sie sajra. Jedzenie zaczyna sie od salatek a potem wjezdza glowne danie i duzo miejscowego chleba - tak jak w Armenii, czy Azerbejdzanie albo innym kraju arabskim - dlugie platy cienkiego ciasta, ktore sa jeszcze cieple jak sie zjada.
No i te przepyszne soki z wyciskanych owocow. Na kolacje przylaczyl sie do nas kolega Ibrahima - Saed ze swa znajoma, czyli po prostu utrzymanka. To kolejna tutejsza plaga - wiele Marokanek, ktore sa kochankami Omanczykow.

Potem - pierwszy klub, w ktorym bylismy wczoraj wlasnie co dopiero otwarty i naprawde sporo panow, bo zony siedza w domu z dziecmi. W klubie byly 3 sceny - afrykanska, arabska i indyjska no i na kazdej muzyka w tym wlasnie stylu, a panie to raczej nie tylko spiewaja... Chyba Ibrahim postawil sobie za punkt honoru pokazac nam jak Oman jest europejski. Oni wszyscy po prostu maja bzika na tym punkcie - chca dorownac Europie i zyc jak najbardziej na tym samym poziomie i w tym samym stylu. Obecnie nawet opera jest tu budowana a Ibrahim chcial zaimponowac i wlaczyl radio klasyczne, ze slucha muzyki powaznej. Na moje oko trafil wtedy na utwor Chopina.

W Omanie Afryka jest bardzo popularna i niektorzy mowia w jezyku suahili, gdyz Oman i Zanzibar to kiedys bylo jedno panstwo, ktore sultan podzielil miedzy swoimi dwoma synami - i jeden dostal Zanzibar, a drugi obecny Oman. Teraz to dwa odzielne panstwa. Po znudzeniu sie tym klubem trafilismy do kolejnego - tu znow muzyka na zamowienie. Panowie siedza i pisza na kartkach, co maja zagrac a panie spiewaja. Goscie siedza i gapia sie na scene a tanczenie polega na wyciagnieciu prawej reki do gory i ruszaniu ramieniem - wszystko na siedzaco oczywiscie. My jednak rozruszalismy cala impreze - zaczelismy tanczyc na stojaco w wolnym miejscu miedzy stolikami i dolaczyli do nas pozostali panowie. Na koniec dla Ibrahima byla jego ulubiona piosenka- "No woman, no cry", ktora nota bene sam sobie zamowil. No i nawet brawa miejscowych panow sie nam trafily za taki taniec.

A dzis dzien odpoczynku - coz po takim imprezowaniu, ilosciach tequili, wina i herbaty w mym przypadku, zas u Mirka - piwa - trzeba dac odpoczac wymeczonym zmyslom i cialom.
Jutro ruszamy w glab Omanu - wypozyczamy samochod na 2 dni. Trasa wstepna jest - ale wieczorem dopracujemy szczegoly. Wynajecie samochodu na 1 dzien to ok 16riali - czyli ok 100zl. Naprawde tanio - tak mysle, zwazywszy iz benzyna kosztuje ok 1 zl za 1 litr.

Bylismy dzis na targu i wreszcie zrozumialam czemu miejscowe kobiety maja tak ogromne glowy. Przed zalozeniem chustki na glowe przypinaja sobie na wlosy ogromna spinke z kwiatami, wiec z tylu de facto powstaje glowa nr2. Mysle, ze chodzi o to, by pokazac w ten sposob, jak bujne wlosy sie posiada.
Sami Omanczycy - sa ciemni, maja podluzne twarze i naprawde nie sa zbyt urodziwi w porownaniu do innych arabskich nacji.

Nie wiem kiedy sie teraz odezwe, bo ruszamy w teren mniej cywilizowany.
Slonce grzeje jak szalone i w poludnie ciezko chodzic ulicami - najlepiej siesta w hotelu albo u jakiegos miejscowego Omanczyka w domu :-)

czwartek, 18 marca 2010

Oman - Muscat

Dzien z zycia Omanczyka

Dotarlismy z Mirkiem bez problemu do hotelu ok 3 nad ranem. Wiza bez zadnych problemow na lotnisku za 6 riali - czyli ok 48 zl. Ceny jak na razie podobne jak w RP.
Mieszkamy w super hotelu Naseem i mamy od razu po wyjsciu widok na port. Zadziwia czystosc i brak papierkow na ulicy.
Kraj jest dwukolorowy - wszyscy panowie w pieknych dlugich "sukienkach" i w swietnie zwinietych na glowie roznokolorowych chustkach. Panie oczywiscie na czarno od stop do glow i zdarzaja sie takie bardzo ortodoksyjne, ktore maja nawet twarz zakryta.
Oprocz tego duzo przyjezdnych: Hindusow, Chinczykow, Tajow, Pakistanczykow i to oni wykonuja wiekszosc prac - Omanczycy zas maja swe biznesy i nic nie robia.

Mieliscmy dzis dojsc na stare miasto ale nie dotarlismy, bo idac po drodze zatrzymal nas Ibrahim - miejscowy biznesmen. Samotny i znudzony zyciem. Zaproponowal, ze nas zawiezie do centrum, zebysmy sie w tym poludniowym sloncu nie smazyli.... a w czasie jazdy wyszlo na to, ze nie ma co robic w gruncie rzeczy i mu sie nudzi, wiec chce spedzic dzien z nami.
Tak wiec stalismy sie swiadkami, jak wyglada zycie Omanczyka. Pobudka ok 10tej, potem sniadanie, potem jakas kawa z kolegami w coffee shop - nie mylic z tymi holenderskimi, bo tu naprawde kawe i herbate serwuja. Ibrahim chcial bardzo pokazac nam, ze tu tez jest europejski standard wiec zawiozl nas do najdrozszego hotelu w okolicy. Jest chyba jakas znana szycha, bo wszyscy mowia mu dzien dobry a on powiedzial, ze wpada tu czasami na kawe albo zeby posiedziec sobie na prywatnej plazy hotelowej. Luksus zatyka naprawde dech w piersiach - zloto na scianach, po prostu standard 10 gwiazdek na 6 gwiazdek europejskich. Byl czas siesty, bo po 13tej, wiec wraz z Ibrahimem wyladowalismy w restauracji na tzw tancu brzucha. Tak twierdzil przynajmniej nasz Omanczyk.... jak dla nas wyladowalismy w podrzednym lokalu, gdzie mozna bylo sie napic alkoholu. Wszystkie okna zasloniete i stoliki jak i krzesla zwrocone na scene. Na niej zas jakis grajacy keyboard. W pewnym momencie zapalaja sie swiatla wchodza dwie bardzo rozdekoldowane panie - Marokanki jak sie okazalo. Siadaja na scenie na lawce przy scianie. Potem wchodzi pan i zaczyna grac tutejsze przeboje a panie tancza. Panowie rzucaja kolejne propozycje utworow a panie maja tanczyc, tylko jak to Mirek okresil raczej ogladaja swoje paznokcie. Po prostu, sie im juz nie chce. Dla mnie oczywiscie panie sa tam w wiadomym celu - tzn w czasie siesty panowie zapelniaja sobie czas przyjemnosciami, by o 16tej znow cos porobic. Zazwyczja kolejny punkt dnia stanowi spotkanie powtorne spotkanie z kolegami w coffe shop albo odpoczynek w domu. Wieczorem clubbing w dyskotekach badz barach. Ibrahim ma ok 50 lat, brak zony i totalnie nie wie czym zapelnic sobie czas - wiec rozbija sie po knajpach i restauracjach wracajac nad ranem do swego domu. A tam oczywiscie jest pani sluzaca, bo on kompeltnie nie potrafi gotowac, ani nawet wlaczyc pralki jak sie okazalo. Potrafi kupic bilet i tylko na 3 dni pojechac do Tajlandii. A ogolnie jak sie przyznal ma stacje benzynowa, jakis biznes elektroniczny i cos tam jeszcze. Wszystko zalatwia rano a potem sie nudzi.
W czasie jazdy po Muskacie zmienilsimy samochod na jego nowy - Nissan Maxima, ktory ma raptem 10 dni i folie na siedzeniach. Chyba nie chce jej jeszcze zdejmowac, by wszyscy widzieli, ze to nowy nabytek.
No i rzecz najwazniejsza - sultan Omanu nadal jest wolny!! Wiec jesli jakas pani ma ochote sie tez ponudzic i zamieszkac w naprawde imponujacym palacu - trzeba czym predzej przyjezdzac, bo ostatnie szanse - sultan ma ok 60 lat i brak nastepcy tronu grozi dynastii :-)

Za jakies 30 min ruszamy z Ibrahimem na miejscowy clubbing - wiec ciekawe jak to wyglada. Jak na razie po drodze widzielismy pod meczetem po modlitwie lansowanie sie miejscowych panow, ktorzy pewnie zaraz zasiada w knajpach i bynajmniej nie na herbacie.

Ogolnie - po pierwszym dniu - piekne samochody, czyste ulice, na tym piasku piekne petunie, woda w fontannach. Zycie jak w bajce.

Madryt - luty 2010

wpis zostanie uzupelniony w terminie pozniejszym