sobota, 23 listopada 2013

Sousse – Monastir + Mahdia (śr 2013.11.13)

Dziś rano doceniliśmy luksusy naszego pokoju – czyli leniuchowaliśmy do jakiejś 8.30 a potem w pospiechu jedliśmy śniadanie, na którym zawsze to co zwykle: bagietki (wkład Francji w tutejszą kuchnię), masło i dżem. Po nauce wczorajszej – dziś zeszłam z własna herbatą i poprosiłam wrzątek, bo niestety zwyczajowo kawa jest serwowana rano. Idąc na przystanek autobusów podmiejskich wstąpiliśmy po drodze do Wielkiego Meczetu, którego dziedziniec wczoraj podziwialiśmy z wieży ribatu (ribat – to miejsce gdzie przebywali żołnierze, którzy jednocześnie prowadzili pobożne życie – czyli jak nie bronili to się modlili). Kupiliśmy bilety i niestety zgadzamy się z tym, co mówił przewodnik Lonely Planet – wszystko można zobaczyć z wieży pobliższego ribatu.
Atrakcją może być to, ze musiałam się przebrać w tutejsze ubranie oraz założyć nakrycie na głowę i obejrzeliśmy tylko na dziedziniec – reszta była zagrodzona i dostępna tylko dla muzułmanów. Próbuje zrozumieć te zasady arabskiego świata – tu zakaz wchodzenia, zaś w Iranie wręcz mnie zapraszano. Krzyś mi tłumaczy, że przecież nic ciekawego tam nie ma oprócz mihrabu, więc nie ma czego żałować. Na przystanku autobusowym – typowy bałagan, wiele kręcących się osób i samochody z napisami w arabskich zygzakach i podane numery a często brak tabliczki i tylko miejscowi zorientowani, dokąd ten pojazd odjeżdża. Uderzyliśmy od razu do pana dyspozytora, który na słowo Monastir odpowiedział pięknie po angielsku: 52. Zastanawiałam się, czy to był jedyny numer jaki potrafił powiedzieć w kilku językach z racji częstych zapytań przez turystów. Podróż autobusem to niezapomniane przeżycie – zasada większy rządzi w zupełności się sprawdza, wymijanie na ciągłej linii i zatrzymywanie się pośrodku jezdni, bo tu jest przystanek, który w żaden sposób nie jest oznaczony – trzeba po prostu wiedzieć, gdzie stać. Rozkład jazdy – chyba nie istnieje. Zauważyłam dwie rzeczy godne wprowadzenia w Polsce – panowie ustępują miejsca paniom (tak jak w Tunisie było) oraz bardzo pomaga się tu starszym. Jeden pan nie mógł wejść do autobusu – to dwóch nastolatków wręcz wniosło go do środka. W naszych realiach – młodzi przeszliby obok zajęci swoimi słuchaniem muzyki. Monastir wcale nas nie oczarował – kolejna medina i wały wokół, ten sam chaos na ulicy, panowie handlarze rozczarowani, że nic nie chce się u nich kupić. Mąż zgubił wczoraj czapkę, więc chcieliśmy kupić jakąś nową. Zapytaliśmy się w jednym miejscu i to nas trochę zgubiło, bo pan nas 4 czy 5 razy odnajdywał na ulicy z propozycją nowej ceny. Niestety nie mógł pojąć, że z bliska się ona nam nie podoba, czego zresztą chyba nikt tu nie zrozumie. Krzyś wysunął propozycję, by nie pytać już o żadną cenę, bo to powoduje, że latają potem za nami, bo myślą, że jak powiedzą taniej to kupimy. Było ciężko, bo wiele rzeczy kusiło, by dowiedzieć się o cenę w ramach posiadania rozeznania.
Zaczęły nas fascynować tutejsze reklamy, które najczęściej są obrazkami na ścianie – coś w formie graffiti. Znaleźliśmy nawet reklamę fitness clubu i jak na muzułmańskie państwo narysowana pani chyba nie spełnia zasad koranu:-) A z drugiej strony widać, że Tunezyjczycy mają wiele takich samych rzeczy jak my w Europie i podobne problemy.
Dotarliśmy do kolejnego Wielkiego Meczetu – nota bene każde miasto ma swój meczet o takiej nazwie. Ale i tu widać kryzys wiary jak w Europie w przypadku chrześcijaństwa a tu rozmijanie się między byciem muzułmaninem a praktykowaniem islamu. O ile w Iranie na czas modlitw życie zamierało trochę – tu nadal słychać ruch na ulicy a nie widać, by ktoś się udawał w kierunku meczetu. Monastir został założony jeszcze za czasów punickich ale obecnie słynie z tego, że tu urodził się Bourguiba, który zreformował Tunezję będąc prezydentem do lat 50tych XXw – zlaicyzował oddzielając całkowicie religię od państwa. Jak mówi przewodnik Lonely Planet – każda ulica w tym mieście jest związana z nim i chyba tylko jego kot nie doczekał się swej nazwy.
Jak przystało na dyktatora – okazałe mauzoleum, którego może nie jeden przywódca pozazdrościć. Wygląda z daleka jak meczet i na dodatek jest poprzedzone przepiękną, szeroką aleją z o dziwo równo położonym brukiem. Pochowany jest tu sam Bourguiba wraz ze swą żoną, rodzicami i jest jeszcze miejsce dla innych członków jego rodziny. Wstęp za darmo – jak Mąż określił, żeby więcej osób mogło przyjść. My trafiliśmy chyba na małżeństwo w podróży poślubnej, bo chłopak ciągle robił zdjęcia żonie i to nawet na tle sarkofagu pana dyktatora.
Trochę poszłam w ślady tego pana nowożeńca, bo zrobiłam zdjęcie Mężowi ale na tle arkad znajdujących się na zewnątrz, bo na tle przedmiotów używanych przez dyktatora bądź jego sarkofagu jakoś chyba nie wypada. Kolejny punkt stanowiło tutejsze muzeum, gdyż zgodnie z przewodnikiem mogliśmy obejrzeć lokalne tradycyjne stroje oraz dowiedzieć się więcej o kulturze tego regionu Tunezji. Jednakże to , co zobaczyliśmy przypominało nam nasze polskie muzea z początku lat 80tych. Tak jak to postawione 20 lat temu – tak nadal stoi. Nikt nie myśli nawet o wytarciu szyb w gablotach czy też dokładniejszym opisaniu eksponatów. Zresztą część tabliczek była i tak przewrócona, więc nikt się nie mógł niczego dowiedzieć.
Makijaż manekinów naprawdę z lat 70tych a niektóre miały nawet brakujące elementy – np. ręka (jak na zdjęciu). Mnie zastanowiło to, że wszystkie przedstawione ubiory to suknie / ubrania na ślub, z których wiele było tkanych złota nicią. Po prostu odnoszę wrażenie, że w arabskiej kulturze wszystko się kręci wokół wesela a trudno znaleźć jakieś informacje o ich codziennym życiu jakieś 100 czy 200 lat temu albo może to kwestia znalezienia się w bardziej odpowiednim miejscu.
Przed ruszeniem w dalszą drogę chcieliśmy coś zjeść – ale menu niestety było dla nas kompletnie nieczytelne. Porozumienie się tu z miejscowym jest naprawdę ciężkie – arabski a niektórzy średni francuski, zaś angielski kompletnie nieznany choć muszę przyznać, iż mój hiszpański przydał się w Tunisie w domu diecezjalnym prowadzonym przez argentyński zakon. Dziś w planie była jeszcze Mahdia, po której doszliśmy do wniosku, ze każde tutejsze miasto to schemat następujący: kilka meczetów, mury obronne, medina i targ. Do tego trzeba jeszcze dodać ogólny chaos i wszędzie leżące śmieci oraz namolnych handlarzy.
Mahdia oczywiście spełnia wszystkie te rzeczy. Dostaliśmy się do niej pociągiem, bo akurat mijaliśmy stację kolejową. A jadąc z okien widzieliśmy głównie plantacje drzewek oliwkowych aż po sam horyzont.
Do mediny miasta wchodziło się długim korytarzem pod murami obronnymi a potem to, co zwykle – plątanina uliczek. Miasto znajduje się na cyplu i jak się stanie w jednej z uliczek na skrzyżowaniu to często widać morze po lewej i prawej stronie. Domy w medinie jak zwykle są prowizoryczne i często przebudowywane. Czasami odnoszę wrażenie, że dom jest budowany na „teraz” a czy będzie za 10 lat to się zobaczy a u nas w Polsce każdy buduje dom z założeniem, że może potem kolejne pokolenie będzie w nim mieszkać.
Budowanie też tu trwa długo – często pracuje 1 czy 2 pracowników i wszystko robią ręcznie w swoim powolnym tempie. Gdyby tak był z 10 osób to taki prosty dom można byłoby postawić w tydzień. To wynika z wolniejszego tempa życia w Tunezji i może to przydałoby się u nas – mniej zaganiania a więcej czasu na to, by pobyć z drugim człowiekiem, bo to, za czym tak gonimy z nami do grobu nie pójdzie. Jaka jest Tunezja? Dużo rozmawiamy z Krzysiem o tym – i na pewno nie chcielibyśmy wracać tu więcej – piszę to na tu i teraz, bo jeszcze trochę zwiedzania przed nami i może to ulec zmianie. Bardzo denerwuje nas, że każdy turysta jest postrzegany jako źródło wyciągnięcia pieniędzy a ceny nam podawane bywają 10-krotnie wyższe niż dla miejscowych. Nie wiem czy to nie efekt bogatych turystów z Anglii czy Francji dla których tu jest bardzo tanio i nie targują się tylko kupują za pierwszą podaną im cenę. Pierwsze nasze skojarzenie z tym krajem to na pewno będą koty.
Jest ich wszędzie całe mnóstwo i bardzo dobrze się im tu żyje. Bardzo często koczują w okolicach fast foodów tutejszych oraz restauracji. A jeśli nie ma niczego w okolicy – to karmią ich ludzie bądź szukają czegoś w ulicznych śmieciach. W całkowicie przeciwnej sytuacji są psy – bardzo zaniedbane i w ogóle jest ich bardzo mało. Kiedyś będąc w Maroku usłyszałam historię, że te efekt tego, iż Mahometa ugryzł pies, zaś kot lizał tę ranę i dzięki temu się zagoiła. Przez to muzułmanie preferują bardziej koty niż psy.
Mahdia jest miastem – ale mimo to w medinie miasta można spotkać również kury albo kozy. Wszystko to lata po ulicy i czasami sprawia wrażenie bezpańskiego. Traktowanie zwierząt jest tu bardzo bezlitosne i trochę tak, jak żyją tu ludzie – każdy robi tak, jak mu jest wygodnie. I o dziwo nikt inny nie protestuje – ktoś przenosi coś przez ulicę to reszta cierpliwie czeka i nie trąbi. Inny wyrzuca śmieci ze swego podwórka na ulicę – nikt z sąsiadów nie protestuje, że lądują pod ich oknem. Forteca okazała się być w remoncie i została zamknięta dla zwiedzających, więc postanowiliśmy dojść do samego cypla, na którym jest latarnia morska i musieliśmy przejść przez ogromny cmentarz.
Stwierdziliśmy, że spokojnie mają tu zmarli, bo towarzyszy im szum morza. Jednak jak już wracaliśmy to się okazało, że maja i trochę głośno tu, bo pomiędzy grobami leżało wiele butelek po winie i piwie. Bardzo nas to zaskoczyło, żeby spożywać alkohol w takim miejscu – ale jak widać co kraj to obyczaj. Zwiedzanie szło nam na tyle szybko, że posiedzieliśmy sobie w miejscowej kafejce, gdzie serwowana jest kawa, herbata oraz fajki wodne oraz złapaliśmy pociąg powrotny o 17.15 do Sousse.
Jechaliśmy tutejszym TGV składającym się z aż 4 wagonów i lokomotywy spalinowej. Chyba tak było łatwiej budować kolej – wystarczy położyć tylko tory i nie trzeba budować trakcji elektrycznej.
I to właśnie taką ciuchcią TGV jechaliśmy. W Sousse dotarliśmy do stacji, która jest przy samej medinie i mogliśmy pieszo dotrzeć do hotelu oraz po drodze zakupić coś w tutejszym fast food’ie, gdyż nie mieliśmy czasu w ciągu dnia.

niedziela, 17 listopada 2013

Sousse –polskie spotkanie + medina (wt 2013.11.12)

Mieliśmy być o 9.30 na plebanii u księdza Wojciecha, który jest tu na misjach ale spóźniliśmy się jakieś 15 minut, bo zagadaliśmy się z młodym chłopakiem, który też nocował w naszym hotelu. Mówił po angielsku ale miał zapuszczoną brodę jak radykał islamski lecz ubiór typowo europejski. To wyraźnie widać na ulicy, że jest dużo młodych panów z brodami oraz młodych dziewczyn ubranych wg zasad irańskich (chusta na głowie i długa spódnica lub spodnie z bluzka do kolan) bądź nawet Arabii Saudyjskiej (widać tylko oczy). To pokazuje, że część młodego pokolenia chce powrotu do państwa islamskiego. To potwierdził również ksiądz Wojciech, który jest od 5 lat w Tunezji. Nota bene okazało się, ze proboszczem w Sousse jest Palestyńczyk (czyli Arab), który pochodzi z rodziny chrześcijańskiej. Totalny misz-masz, bo na parafii jest więc Palestyńczyk, Polak oraz młody ksiądz z Beninu. Samych parafian – naprawdę niewiele osób i głównie przyjezdni, bądź osoby z mieszanych małżeństw. Dzięki księdzu zrozumieliśmy jak ciężko jest dzieciom z mieszanych małżeństw – często są pogubione, bo nie wiedzą czy są Tunezyjczykami czy też tej drugiej narodowości. Gdy wyjadą na studia do swych drugich ojczyzn – nie wracają, bo tam sobie układają życie. I o ile chłopak żeni się z osobą innego wyznania – to nie ma problemu, ale jeśli dziewczyna wychodzi za osobę innego wyznania – to rodzina się często jej wyrzeka. To dotyczy również rodzin inteligenckich – padł przykład ojca profesora posiadającego żonę Polkę, który nie pozwolił córce wyjechać na studia do Polski (mam nadzieję, że nic nie przekręciłam). Pojawia się teraz dużo małżeństw „turystycznych”, gdzie niestety bardziej Tunezyjczykom chodzi o wizę Unii Europejskiej niż prawdziwe uczucie. Oczywiście nie należy generalizować – ale niestety taka jest większość przypadków. Bardzo się nam dobrze rozmawiało, ale z racji wizyty biskupa postanowiliśmy dłużej nie przeszkadzać – rozmowę dokończymy w Polsce, bo w maju 2014r ksiądz Wojciech wraca do Polski.
Zostaliśmy odprowadzeni pod samo muzeum, gdzie jak zwykle wystawa mozaik oraz część nagrobków z tutejszych katakumb. Taki natłok mozaikowy powoduje, że mamy już ich przesyt a mi się już mieszka co widziałam i gdzie.
Zostaliśmy odprowadzeni pod samo muzeum, gdzie jak zwykle wystawa mozaik oraz część nagrobków z tutejszych katakumb. Taki natłok mozaikowy powoduje, że mamy już ich przesyt a mi się już mieszka co widziałam i gdzie.
Kolejny punkt programu to katakumby, w który ponoć w Sousse jest pochowanych ok 50 tys osób – poganie, Rzymianie jak i pierwsi chrześcijanie. Dla zwiedzających udostępniono może jakieś 500m – ale oczywiście w tych ciemnościach pojawił się młody chłopak z dwoma świeczkami z propozycją zwiedzania tej zamkniętej na kłódkę części. Stanowczo odmówiliśmy, bo chcieliśmy uszanować to, iż mającego układ z osobami sprzedającymi bilety oraz administracją, której musi oddawać część zarobku. Tym sposobem każdy ma dodatkowy dochód a w Tunezji bezrobocie jest bardzo wysokie.
Wracając pieszo do mediny Sousse zajrzeliśmy na stary żydowski cmentarz. To, co to zobaczyliśmy uzmysłowiło nam, jak życie nasze jest przemijające. Pamięć o nas umiera wraz z ostatnią osobą, która nas znała. Czy ktoś z nas pamięta i wie gdzie jest grób jego praprapradziadków? Ja w swej głowie doszłam tylko do pradziadków – dalej nikt nic nie jest w stanie mi powiedzieć. Na tym cmentarzu zastaliśmy same porozwalane grobowce – to nie z upływu czasu – tylko ewidentne ślady demolowania i rozbijania wszystkiego. W jednym z rogów pasące się owce i kozy oraz pilnujący je pies, który bardzo na nas szczekał. Największy paradoks – był właściciel pasącego się bydła i z racji pory modlitwy – zaczął się modlić. Cmentarz jest działający – ostatni pochówek był w styczniu tego roku, choć większość z nich to okres międzywojenny. I oczywiście wszędzie latające śmieci, gdyż ogrodzony teren pozwala na to a jednocześnie nie kole to w oczy przechodniów na ulicy.
W medinie wdrapaliśmy się na wieżę w ribacie i mogliśmy zobaczyć dziedziniec Wielkiego Meczetu oraz cała panoramę Sousse. Kręcąc się uliczkami miasta trafiliśmy jeszcze do prywatnego muzeum, gdzie można było zobaczyć wystrój sprzed około 100 lat oraz zasady panujące w bogatych rodzinach. 32 Każda z żon miała swą część domu, zaś mąż miał swoje łóżko u każdej ze swych żon. Jak się dowiedzieliśmy – po spełnieniu obowiązków małżeńskich żona szła do swego łóżka – prawie o 2/3 mniejszego niż to mężowskie. Dzieci po skończeniu 10 roku życia przechodziły do części wspólnej i spały razem – wcześniej w częściach należących do swych matek. Wystrój był bardzo kolorowy, by kobiety się nie nudziły, gdyż spędzały całe swoje życie w domu i były całkowicie zależne od mężów.
W wystroju były więc kolorowe tkaniny na ścianach, dużo luster, miejsc do siedzenia, półek na bibeloty a nawet szafy. Część kuchenna była oddzielona od komnat „państwa” i miała także oddzielne wejście dla służących
Gdy wracaliśmy do naszego hotelu natknęliśmy się jeszcze na niezwykłe drzwi – i oczywiście w naszym ulubionym kolorze niebieskim. Na kolację udaliśmy się do naszej wczorajszej restauracji – tym razem raczyliśmy się kuskusem (na zdjęciu)
z baranina oraz ojja (oża) – czyli kiełbaski baranie z sosem pomidorowym i warzywami. Niestety ale dziś był inny pan kelner i nawet wyższy rachunek niż wczoraj. Czasami mamy wrażenie, że w tutejszych restauracjach sami sobie doliczają napiwek., zwłaszcza białym turystom.

Tunis – Sousse – Kairouan (pn 2013.11.11)

Pobudka miała być o 7 rano – ale to było zbyt trudne dla nas po tylu kilometrach w dniu wczorajszym. Przy śniadaniu znów zetknęliśmy się z księdzem Belgiem. Znów bardzo interesująca rozmowa – tym razem w jakim kierunku zmierza chrześcijaństwo i wiara. Wyszło, że wiara nie jest modna – dotyczy każdej religii, bo ludzie myślą coraz bardziej o danej chwili i wygodzie – konsumeryzm? Utkwiły mi bardzo słowa księdza, że chrześcijaństwo przyszłości to spotkania w kościele z innymi, by porozmawiać, wymienić się informacjami, bo ludzie będą szukać relacji taki realnych a nie wirtualnych. Przy okazji poznaliśmy też proboszcza parafii w Sousee, którego będziemy odwiedzać pojutrze, bo jest tam jednym z wikariuszy ksiądz Wojciech z Polski. Pognaliśmy pieszo na stację i udało się nam zdążyć na pociąg o 10.30 do Sousse.
Jak przystało na kraj arabski – opóźnienie 20 min ale to pewnie powiązane z lobby gazeciarzy, którzy sprzedają w tym czasie najnowsze wydania dzienników a pasażerowie kupują, by się czymkolwiek zająć. Mieliśmy bilety na 2 klasę i podane miejsca. Ale jak pociąg wjechał – wszyscy się rzucili do drzwi – jak się okazało numery na bilecie nic nie znaczą i każdy siada, gdzie jest wolne. Wylądowaliśmy więc w wagonie pierwszej klasy, bo tam można było znaleźć coś wolnego. Krzyś się bał, że dostaniemy karę a ja myślałam, że po prostu dopłacimy. Pan konduktor sprawdził bilety i tylko się uśmiechnął do nas. W pewnym momencie jakiś miejscowy pan zaczął roznosić jakieś kalendarze i rozdawać je pasażerom. Wywołało to oburzenie jednego z podróżujących panów, że aż 2 innych mężczyzn musiało ich uspokajać, bo groziło bójką. Jak wygląda tutejsze TGV? Wagony pamietające okres swej świetności 20 czy 30 lat temu, wszystko prowizorycznie pomontowane – aby trzymało się kupy i jechało. Wszystko mega brudne na zewnątrz, że świat przez te szyby jest totalnie szary. Razem z Krzysiem odnosimy wrażenie, że tu wszystko jest prowizorką, która m tylko ładnie wyglądać na zewnątrz. Nie istnieje też pojęcie wspólnej przestrzeni - bo wspólne to niczyje, więc można wywalić śmieci na chodnik, czy tez peta tu, gdzie się stoi. Mój Tata załamałby się, gdyby to zobaczył, choć w Indiach jest to jeszcze większa skala. Najgorsze jeszcze jest to, że wszędzie pali się papierosy – nawet w wagonie a w restauracji to obowiązkowo. Idąc od stacji do mediny Sousse odnieśliśmy wrażenie, ze jakoś ładniej tu jest niż w Tunsie – trochę czyściej (albo efekt porannego sprzątania ulic). Dotarliśmy do hotelu El Medina koło Wielkiego Meczetu. Zostajemy tu trzy noce, więc znegocjowaliśmy cenę z 45 dinarów na 30 dinarów za pokój. Najważniejsze, że jest w nim czysto. Proponowano nam telewizor za dodatkowe 5 dinarów – ale w naszym przypadku to nie ma sensu, bo nie uda się nam dużo oglądać nie mówiąc o tym, że przede wszystkim zrozumieć
Rzuciliśmy bagaże i prosto z marszu ruszyliśmy do Kairouan słynącego z małych okrągłych ciasteczek z semoliny z nadzieniem z marmolady i posypanych na górze sezamem. Jest też świętym miastem dla Islamu, gdyż jest w nim grobowiec „przyjaciela” Mahometa, który posiadła 3 włosy z jego brody. Trochę to nam przypomniało Świątynię Zęba Buddy w Singapurze. Pierwszym problemem było dotarcie na przystanek autobusów dalekobieżnych. Na szczęście przy medinie jest zajezdna miejskich autobusów i pan dyspozytor wsadził nas do jednego autobusu. Bardzo mi się podoba tu, że wsiada się na końcu autobusu, gdzie siedzi pani bileter. Każdy jest zobligowany do opłacenia przejazdu, bo inaczej nie wejdzie do środka. Wysiada się zaś przednimi drzwiami. Mieliśmy ogromne szczęście, bo dosłownie za 10 min odjeżdżał autobus do Kairouan. Dobrze, że zapytaliśmy bo tabliczka na nim z nazwą kierunku była w tutejszych arabskich robaczkach. Właśnie – a propos języka. Byłam zawsze przekonana, że w krajach afrykańskich wybrzeża Morza Śródziemnego oraz na Półwyspie Arabskim mówi się jednym językiem – arabskim. Tymczasem każdy kraj ma swój własny dialekt ale ten sam alfabet. To trochę jak z angielskim – że jest British English, American English, itd… W Tunezji mają dużo naleciałości z francuskiego i często odmieniają francuskie słowa wg arabskich zasad. Po 1h jazdy byliśmy w Kairouan przy meczecie „ Trzech włosów”. Standardowo bilety – 10 dinarów od osoby + 1 dinar za robienie zdjęć. Na szczęście to bilet na wszystkie zabytki w tym mieście (identycznie jak to było w Kartaginie). Meczet jest ogromny z pięknymi zdobieniami w formie kafelków na ścianach. Niestety jak zwykle osoby nie będące muzułmanami nie mogą wejść do środka meczetu – jedynie na dziedziniec.
Tak samo mogliśmy jedynie popatrzeć przez otwarte drzwi na grobowiec tutejszego świętego. Zaczęło mnie zastanawiać, gdzie podziały się posiadane przez niego te 3 włosy z brody Mahometa – są nadal razem z nim, czy tez gdzieś przepadły? Ubawił nas bardzo pan pilnujący wejścia do grobowca – zabrał Krzysiowi aparat fotograficzny i zrobił kilak zdjęć wewnątrz. Intuicja mnie nie omyliła, bo po tym nastąpiło pytanie, ile za to dostanie dinarów, bo trzeba się odwdzięczyć. Mi się narodziło pytanie, czy zakaz wchodzenia do grobowca nie jest wymysłem tego pana, by mógł mieć dodatkowe dochody od turystów. Po meczecie i grobowcu ruszyliśmy pieszo w kierunku cystern wybudowanych w IX wieku n.e przez dynastie Aghlabid (nie wiem jak to przetłumaczyć na j.polski) , by gromadzić wodę z gór dla miasta. Tu o dziwo nikt nie sprawdzał biletów zaś wokół wypasały się owce. Dojście do mediny trochę potrwało, bo plątanina tutejszych uliczek kompletnie nie zgadzała się z mapa w przewodniku. Musieliśmy też przejść przez targ warzywny oraz dział metalowy, gdzie sprzedawano gigantyczne garnki. Chciałam kupić dzwoneczek do swojej kolekcji – ale panowie sprzedawcy prezentowali mi mosiężne moździerze i gdy odchodziliśmy to byli zaskoczeni, że nic nie chcemy u nich kupić.
Medina Kairouan jest naprawdę plątaniną uliczek, w których niestety coraz więcej rozwalających się budynków, gdzie powstają automatycznie wysypiska śmieci. Problem w skali całej Tunezji jest naprawdę poważny, bo tylko duże miasta mają wysypiska i zbieranie śmieci z ulic – w małych wioskach i miasteczkach – wszystko leży przy drodze bądź na obrzeżu. Po polach i pustyniach walają się plastikowe butelki i torby. Często w gajach oliwnych w zaoranej ziemi widać plastikowe torby czy też powiewają one na drzewie. Polityka miejscowych to jak 20 lat temu u nas – aby wywalić ze swego podwórka gdzieś – u nas najczęściej do lasów a tu po prostu przy ogrodzeniu. Krótkowzroczność straszna, bo to wszystko potem śmierdzi pod oknem. Segregacja śmieci nie istnieje – stare karoserie samochodów stoją na polu, etc. Gdyby to zobaczył mój Tata to na pewno dostałby drugiego zawału na serce. Gdy się tak włóczyliśmy wyłowił nas jeden miejscowy – pod pretekstem doprowadzenia do jakiegoś obiektu godnego zwiedzenia – domu gubernatora.
Zaprowadził nas – tylko w tym domu jest teraz sklep z dywanami. Siedziało w nim z 8 czy 10 znudzonych panów, którzy trochę się ożywili na nasz widok i pokazując pomieszczenia próbowali nam sprzedać jakiś dywan. Na szczęście nie byli aż tak namolni. Skoro nic nie kupiliśmy – to jedne z panów zaofiarował się na zaprowadzenie nas do meczetu Trzech Drzwi – dotarliśmy tylko znów obok zapraszał nas do sklepu swego znajomego, by kupić jakiś szal ręcznie robiony. Ostro zaprotestowałam, że nic nie chcemy kupić i chyba poczuł się tym urażony, bo szybko się ulotnił. Męczy nas bardzo to, iż każdy chce nam coś sprzedać i widzą turystę przez pryzmat tego, co mogą mu sprzedać. Trudno wytłumaczyć miejscowym, że zakupy nas nie interesują albo że chcemy być sami.
W samej medinie najważniejszy był Wielki Meczet, gdzie jak zwykle nie mogliśmy wejść z racji bycia innego wyznania. Bardzo to niesprawiedliwe – do kościoła chrześcijańskiego każdy może wejść a do meczetów w Iranie też mi pozwalano – aby mieć tylko zakrytą głowę. Tu często – jeśli to ważny obiekt to trzeba kupić bilet (pieniądze idą do rządu) i wejść jedynie na dziedziniec – do środka zabronione. W Iranie mogłam dotknąć mihrab – a ponoć Iran bardziej restrykcyjny.
Typowe domy często na piętrze mają małe, wystające balkony – to było miejsce dla kobiet, by mogły zobaczyć życie na ulicy. Niestety ale w bogatych rodzinach – one spędzały całe życie w domu a wszystkie zakupy robił mężczyzna. Patrząc z perspektywy – to niewolnictwo i ograniczenie kobiet jedynie do rodzenia i wychowywania dzieci. Od kilku dni głowię się, jak to było ze służbą w domu bogatych ludzi, bo przecież żaden mężczyzna nie mógł mieć kontaktu z żoną innego, zaś z drugiej strony, czy w biedniejszych rodzinach kobiety były oddawane na służbę do bogaczy? Krzyś doszedł do wniosku, że musiała być jakaś grupa tamtejszego społeczeństwa, która nie zakładała swych rodzin a była na utrzymaniu bogatszych tworząc grupę służących. Dochodziła 18ta – więc musieliśmy zacząć szukać przystanku autobusowego. Jak to z miejscowymi – pytasz się 10 osób i każda co innego mówi. Dotarliśmy ostatecznie do przystanku louage – czyli busików, które ruszają jak zbierze się 8 osób. Powiedziano nam dość wygórowaną cenę (5 dinarów podczas gdy autobus kosztował 3 dinary). Postanowiliśmy więc poszukać przystanku autobusów – jak się okazało, był obok a autobusowi pomachaliśmy, bo odjechał o dziwo o równej 18tej. Jeden z miejscowych panów bardzo nas namawiał, że zawiezie nas swą taksówka – ale nie chcieliśmy nawet pytać o cenę, gdyż gdy tylko otwierał usta czuć było wypite procenty…. a islam przecież zabrania spożycia alkoholu tylko często panowie siedzą i popijają piwo bądź inne mocniejsze trunki. Wróciliśmy do louage – i pojechaliśmy za te 5 dinarów od osoby. Oczywiście to była cena dla nas, bo miejscowi płacili mniej a pan kierowca rozmawiał z nimi po arabsku. Jechała z nami jedna młoda dziewczyna – nawet znała trochę angielski – i im bliżej Sousse to tym bardziej się ubierała i poprawiała, bo w Kairouan wsiadła bez chusty na głowie a do domu widać musiała wrócić w stanie akceptowalnym przez rodziców. Dzień zakończyliśmy kolacją w bardzo dobrej restauracji, bo świętowaliśmy bardzo szczególny dzień dla nas – druga rocznica zaręczyn. Choć jedzenie przepyszne – tagine z kuskusem i kurczakiem oraz oija (czytać oża i jest to sos pomidorowy z warzywami i kiełbaskami z baraniny), to cały urok odebrało palenie papierosów przez siedzących obok panów. Na szczęście jeden zauważył, iż macham ręką, żeby odgonić dym, więc zakończyli palenie i przeprosili mnie

Tunis – Kartagina (ndz 2013.11.10)

Stawiliśmy się o 8 rano w kuchni, gdzie jest serwowane śniadanie. Pomieszczenie ogromne a tylko przy jednym ze stołów siedział starszy pan. Przysiedliśmy się do niego – na początku próba rozmowy po francusku.. na szczęście okazało się, że obydwie strony mówią po angielsku. A starszy pan to belgijski ksiądz misjonarz, który 50 lat spędził w Tunezji a od 4 lat jest w Brukseli, bo osiągnął wiek emerytalny. Przyjechał tu, by poprowadzić rekolekcje dla księży pracujących teraz w Tunezji. Byliśmy z Krzysiem pod wrażeniem jego podejścia do życia i wiary – nigdy nie oceniać nikogo, każdy ma wolność a wiara nie może jej ograniczać, wiara ma być Twym wyborem a nie nakazem. Kościół rzymskokatolicki w Tunezji nie jest tępiony czy zakazany ale ma wiele problemów – większość wyznawców jest tu „przejazdem” (Afrykańczycy) bądź chwilowo (kontrakt o pracę na kilka lat), więc ciężko tworzyć wspólnotę. W czasie rozmowy z księdzem Belgiem wyszło, że miał przyjemność dwa razy w życiu być zaproszonym na śniadanie do Jana Pawła II. Nim się spostrzegliśmy to była już 9.30 i trzeba było ruszać w miasto. Pierwszy punkt – to Muzeum Bardo, gdzie zgodnie z przewodnikiem mieliśmy dotrzeć metrem. Stacja miała być dwie przecznice od naszego noclegu. Dotarliśmy do jakiegoś przystanku tramwajowego o nazwie stacji metro ale w okolicy nie było żadnego zejścia pod ziemię. Stwierdziliśmy, że najwyraźniej przewodnik jest zdezaktualizowany i postanowiliśmy przejść jeszcze jeden przystanek. Jak się okazało tutejsze linie tramwajowe nazywają się…. metro! Kupiliśmy bilety i chcieliśmy przejść przez bramki na przystanek – ale zawrócił nas pan kontroler siedzący sobie na ławce. Jak przystało na stolicę – metro jest, bramki są tylko metro jest linią tramwajową, zaś bramki nie działają tylko bilety kasuje pan. Nam jednak nawet nie kazał pokazywać biletów. Wsiedliśmy w linię 4 i mogliśmy oglądać inne dzielnice Tunisu z okien. Co mnie bardzo uderzyło – panowie ustępują miejsca paniom. Nie było takiej sytuacji, żeby jakiś mężczyzna siedział a kobieta stała. Oczywiście ja też skorzystałam na tym Arabski porządek – wokół domu pięknie ale już na chodniku sterta śmieci, wszędzie fruwające plastikowe torebki, leżący gruz. Pobocza torów tutejszego tramwaju – przepraszam metra – to doskonałe miejsce na wyspanie gruzu czy wywalanie wszelkich niepotrzebnych rzeczy w domu. Do Muzeum Bardo bez problemu trafiliśmy, bo miejscowi sami z siebie nas tam kierowali, no bo cóż innego może turysta robić w tej okolicy. Samo muzeum jest chyba jednym z najlepiej strzeżonych – zasieki z drutów kolczastych, czołg przed wejściem plus jeszcze jakiś pojazd oraz kilku znudzonych żołnierzy na krzesłach, podpalających papierosy. Co więcej obok za ogrodzeniem cała jednostka wojskowa.
Muzeum znajduje się częściowo w starym pałacu beja (tak nazywano władców w tym rejonie świata) oraz nowo dobudowanym, gdzie są eksponowane mozaiki. Ich ogrom- naścienne, podłogowe, etc… naprawdę zapiera dech w piersiach.
Sama misterność wykonania i to, że mają po 2 tysiące lat, że zdobiły dawne pałace z okresu Starożytnego Rzymu. Patrząc na realizm i naturalność sztuki z tego okresu aż trudno uwierzyć, że potem nastąpił okres takiego cofnięcia się i tworzenia „bohomazów” a obok na zdjęciu chrzcielnica z pierwszych lat chrześcijaństwa.
Życie pisze zadziwiające scenariusze – nagie rzymskie rzeźby stoją w dawnych pomieszczeniach pałacu beja, którego religia zabrania takiego typu sztuki a do tego przepięknie zdobione ściany a zwłaszcza sufity. Na dodatek to wszystko ma miejsce a kraju, gdzie 98% ludzi wyznaje nadal islam i to w wersji sunnickiej, uchodzącej za tą bardziej radykalną. Oczywiście w muzeum jest wielu chętnych panów pilnowaczy chętnych do dorobienia sobie do pensji. Część sal wystawowych jest zagrodzona – można je obejrzeć za dodatkową opłatą u pana, który pilnuje tej sali. Proceder kwitnie w najlepsze, bo oczywiście najciekawsze eksponaty są pod tym specjalnym „nadzorem” a turystów jest wielu.
Ostatnia mozaika – to Wergiliusz pomiędzy muzami. Została znaleziona kilka lat temu w domu, w którym mieszkał ten poeta, gdyż urodził się właśnie na tych ziemiach. Po muzeum wróciliśmy do centrum, żeby pojechać koleją TGV do Kartaginy (dzielnica Tunisu). Trochę się nachodziliśmy nim dotarliśmy do stacji, która jest w totalnym remoncie a nikogo nie widać, by roboty posuwały się do przodu. Tunezyjskie TGV to przeciwieństwo wersji francuskiej – rozklekotane wagony, graffiti na zewnątrz, palenie papierosów w środku, dziury w oknach. Przypomina się nasze dawne PKP. Kartagina to dzielnica willowa – przepiękne i zadbane domy z ogrodami, ambasady, drogie samochody i w miarę czystość i porządek na ulicy, czyli całkowite przeciwieństwo brudu w centrum miasta. Zaczęliśmy wizytę od wzgórza, gdzie są najstarsze fenickie i punickie ruiny – za dużo nie zostało zważywszy, że potem w tym samym miejscu budowali Rzymianie, chrześcijanie kościół a potem jeszcze na początku XXw Francuzi katedrę.
O ile przewodnik zapowiadał ją jako „kicz” to dla nas wnętrze było bardzo interesujące – wystrój z kolorystyką i elementami charakterystycznymi dla tego regionu. Uwagę zwraca znajdujący się po prawej stronie piękny marmurowy sarkofag. Są w nim relikwie uznanego za świętego króla Francji Ludwika IX. Zorganizował on za namową swego brata w XIIIw VIII wyprawę krzyżową, którą przeprowadził przez Kartaginę, gdzie umarł. W tym czasie wojska wyprawy krzyżowej budziły przerażenie wśród miejscowych, gdyż żołnierze posiadali zbroje, jakie nie były tu znane. Brat Ludwika IX wynegocjował jod tutejszego władcy 94500kg złota za opuszczenie ziem przez wyprawę krzyżową mimo tego, Francuzom również zależało na jak najszybszym wyjeździe, bo słońce „piekło” metalowe zbroje. Kolejny punkt – to rzymskie ruiny willi, gdzie pod gołym niebem leżą mozaiki i większość turystów je niszczy. Trochę serce m się krajało jak to widziałam, bo za 2 – 3 pokolenia nie będzie już po czym deptać.
Największe wrażenie zrobiły na nas łaźnie Antoniusza – zostały głównie podziemia, ale makieta z zrekonstruowanym budynkiem pokazuje ogrom tej budowli. Została również jedna z kolumn, która była w holu głównym i patrząc na te pozostałości nasuwa się pytanie – jak tak wysoki budynek zbudowano, jak te kolumny transportowano i stawiano? Ile czasu trwało budowanie a przede wszystkim jak bogate musiało być społeczeństwo w tym okresie czasu, żeby stawiać tak okazałe rzeczy.
Udało się nam jeszcze przed 16tą zdążyć dotrzeć do jednej z rzeczy przewidzianych do zwiedzenia w ramach biletu do kompleksu zabytków Kartaginy – tzw Sanctuary of Tophet. Jest to miejsce, gdzie znajdują się szczątki ok 20 tysięcy dzieci z okresu 4 do 2 wieku pne. Są t głównie dzieci osób z elity, które były składane zaraz po urodzeniu w ofierze dwóm bóstwom kartagińskim, aby wyprosić pomyślność dla całego państwa. Liczba stojących tam stelli i zarysy małych dzieci na nich to dla mnie zarys tragedii rodziców, którzy muszą poświęcić swojego potomka.
Dotarliśmy jeszcze do ruin starego portu, który ma obecnie charakter miejscowego parku a mieszkańcy wypuszczają sobie w nim kury i kozy. Zwierzęta nawet nie zdają sobie sprawy, w jak starym historycznie miejscu zajadają sobie trawę, nie mówiąc o tym, że miejscowe kocury potrafią jeździć na motorze Myślę, ze zrobiliśmy dziś z dobre 15km piechotą, gdyż zabytki Kartaginy są naprawdę rozciągnięte na ogromnej przestrzeni. No i jeszcze na sam koniec dnia pojechaliśmy do Sidi Bou Said słynącej z białych domków o niebieskich drzwiach i okiennicach. Trochę to namiastka Grecji albo marokańskiej Essoiura. Miasteczko ma naprawdę klimat.
Trafiliśmy do prywatnego domu –muzeum, gdzie można było zobaczyć wystrój tunezyjskiego domu sprzed ok 100 lat. Część domu jest nadal użytkowana przez właścicieli i trochę dostosowana do europejskich standardów ale parter domu to prawdziwy skansen.
Najbardziej podobała się nam „współczesna” kuchnia – gdzie były kremowe szafki a w środku drzwiczek zamiast szyb niebieskie kafelki. Dotarliśmy do Tunisu ok 20tej wstępując po drodze do kafejki internetowej, do której na dodatek musieliśmy wracać, bo zostawiliśmy w niej przewodnik, bez którego dalsza podróż byłaby ciężka. Ze zmęczenia nie chciało się nam już nawet jeść i co więcej – za oknem padało. Dzisiejszy dzień można podsumować kilkoma zdjęciami, które pokazują jak funkcjonują Arabowie – że robią wiele rzeczy bez większej koncepcji i ważne, że zrobione ale już nie jak to wykonane.
Dodatkowo spodobały się nam jeszcze dwie rzeczy, które nas Polaków mogą bawić ze względów językowych.
Znalezlismy też idealny hotel w Tunisie dla matematyków i fanów arkuszy kalkulacyjnych w excellu:

Tunis – pierwsze wrażenia (sb 2013.11.09)

Wylądowaliśmy z 10 minutowym opóźnieniem – ale przywitało nas słońce i temperatura ok 20C. Jak przystało na kraj arabski – na bagaże trochę trzeba było poczekać. Pierwsze obserwacje – stroje kobiece. Niektóre panie totalnie po europejski z dekoltem, inne w chustce na głowie ale reszta europejska ale można spotkać również wersje ortodoksyjna – czyli czador na głowie. Innymi słowy – mój ubiór wpisywał się w tutejszy kanon – czyli jeansy + T-shirt. Krzyś zwrócił uwagę, że panowie stoją i pala papierosa zaś bagaż z pasa zdejmują i ładują na wózek panie. Co do panów – trafiliśmy na jednego przypominającego bardzo Kadafiego, który po francusku poprosił o ogień. Krzyś prosił o nadmienienie, że wszystkie panie szukające zainteresowania u Tunezyjczyków winny mieć zapalniczkę, która może pomóc zawrzeć znajomość z miejscowym panem, który na 99% będzie nałogowym palaczem. Przez cło przeszliśmy bez problemu – bardziej są kontrolowani miejscowi, co wwożą no a potem nastąpiła walka taksówkarzy o nas. To trochę tak, jaki dobre 10-20 lat temu na naszym Okęciu. Postrzeganie obcokrajowca, jako osoby, którą można naciągać, bo skoro przyjechał to jest bogaty a ja jestem tu biedny. Szybko poszukaliśmy jakiegoś miejscowego siedzącego w okienku, by dowiedzieć się ile może przejazd kosztować. Okazało się, ze nie 40 czy 30 dinarów tylko maksymalnie 15. Nim doszliśmy do postoju taxi – znów nagabywanie we wszystkich możliwych językach – francuski, angielski, niemiecki hiszpański, rosyjski…. ale jakoś zero polskiego Na postoju – pan zgodził się za 15 dinarów ale koniecznie chciał doliczyć 5 dinarów za bagaż – oczywiście po tym jak już siedzieliśmy i ruszyliśmy. Poprosiłam, by się zatrzymał, bo my wysiadamy, gdyż to nie ta cena. Ostatecznie dojechaliśmy – i tak jak przewidywałam nie miał wydać reszty, więc kosztowało nas to 17 dinarów.
Tunis widziany z okna taksówki to prostokątne domy – takie jak w Maroku czy też Egipcie. W wielu przypadkach stan zaczęte i nieskończonej budowy. Przeważają białe budynki z niebieskimi oknami i drzwiami. Niektóre mają piękne zdobienia wokół drzwi wejściowych.
Gdy wjechaliśmy w jedną z główny ulic to się okazało, że cały środek jest zamknięty drutami kolczastymi oraz stoją wojskowe pojazdy. Tak samo obok hotelu Hana international, gdzie znajduje się dom diecezjalny prowadzonym przez siostry zakonne z Argentyny (mogłam wykorzystać mój hiszpański!!!), w którym mieszkamy. Trochę się nachodziliśmy nim go znaleźliśmy, bo to ślepa uliczka a źle wysiedliśmy z taksówki. Zostawiliśmy bagaże i ruszyliśmy w miasto, żeby poczuć miasto. Mieszkamy dosłownie 300m od mediny, która stała się naszym celem, bo jest na niej kilka zabytków. Krzyś powoli próbuje się odnaleźć w miejscowym bałaganie: - śmieci na każdym kroku i trzeba uważać, by w coś nie wdepnąć - przechodzenie przez jezdnię jest możliwe wszędzie, gdzie się chce - samochody parkują na chodnikach – piesi muszą więc iść ulicą - ciągłe klaksony – no bo tu nikt nie zważa na znaki drogowe czy światła uliczna – główna komunikacja to lewa ręka kierowcy wystawiona przez okno oraz klakson. Dla mnie to już znany chaos i wiem jak go ogarnąć:-) Namolność miejscowych handlarzy wprowadza w osłupienie – każdy chce coś sprzedać i uważa, że musimy to kupić. Czasami mam wrażenie, że oni lepiej wiedzą, co my chcemy. Problem w tym, że nie mamy potrzeb – chcemy po prostu dojść w jakieś miejsce. Zapytanie o cenę oznacza, że jest się zainteresowanym i potem dalsze pójście bez kupienia tej rzeczy jest obrazą dla sprzedającego.
Jak przystało na arabski targ – mnóstwo rupieci o słabej jakości ale ważne, że świecących i kolorowych; wiele drobnych zakładów, gdzie na miejscu produkuje się i od razu sprzedaje. Ale przerażające to, jak dużo rzeczy z Chin – tekstylia, buty, torebki, etc…. W długim okresie czasu te towary wyprą małych producentów i wszystkie jednoosobowe zakłady. Mój Mąż zauważył, że Tunezja stoi teraz w punkcie jak my w 1989r. Mieli rewolucję w 2011r jako protest przeciwko dyktaturze Ben Aliego ( a ten zrobił wcześniej przewrót by wyprzeć Burgibę, który laicyzował Tunezję) a teraz wszystko stoi w martwym punkcie i nie wiadomo, czy mają iść w kierunku totalnego państwa islamskiego, czy ma być demokracja. Trzy lata temu protestowali młodzi (to blisko 50% społeczeństwa Tunezji , która ma ok 11mln mieszkańców), bo nie mogą znaleźć pracy. Udało się obalić dyktatora – a teraz zaczęła się dyskusja, czy nie utworzyć państwa islamskiego. Ale wracając do tego, co zobaczyliśmy – to przykleił się do nas jeden miejscowy pan, który chyba był po lekkim spożyciu alkoholu i koniecznie uparł się, że zaprowadzi nas do wielkiego meczetu. Ale tak jak się spodziewałam – nim tam doszliśmy to zaliczyliśmy sklep z dywanami – pod pretekstem widoków z dachu tego domu – rzeczywiście były piękne ale niestety dywanów nie kupiliśmy. Potem chcieliśmy jakoś odprawić pana, więc powiedzieliśmy, że chcemy jeść. Na nasze nieszczęście – zaprowadził nas do swego znajomego z miejscowego „fast fooda” . Dostaliśmy rybe oraz kruczaka z zestawem chyba 4 różnych przystawek oraz oczywiście bagietki (zaistniały zapewne dzięki Francuzom) Po zjedzeniu udało się nam rozstać z nim przy Wielkim Meczecie, ale musieliśmy za to mu niestety zapłacić. Do meczetu jednak nie weszliśmy, bo jest dostępny dla „nie muzułmanów” w godzinach 8-12.
Brak odprawionego pana miał jednak minus – znów staliśmy się celem miejscowych handlarzy, którzy próbowali nam wcisnąć nawet miejscowe buty, w których jednak trudno byłoby wyjść na nasze ulice. O 18.30 stawiliśmy się w miejscowej katerze na Mszy Św. Zdumiało nas bardzo, że oprócz 3 księży i sióstr zakonnych było może jeszcze 10 osób o białej karnacji – reszta to czarni Afrykańczycy. Na Mszy Św było maksymalnie 40 osób. Wszystko było po francusku, więc czułam się tak , jak za czasów gdy wszędzie nabożeństwa były po łacinie. Ponieważ wstaliśmy dziś o 4.30 i wykańczająca była namolność miejscowych sprzedawców to postanowiliśmy wrócić do naszego pokoju w domu diecezjalnym. Mimo odgłosów kapania w rurze znajdującej się pod sufitem nad naszym łóżkiem usnęliśmy w trybie ekspresowym.