niedziela, 17 listopada 2013

Tunis – Kartagina (ndz 2013.11.10)

Stawiliśmy się o 8 rano w kuchni, gdzie jest serwowane śniadanie. Pomieszczenie ogromne a tylko przy jednym ze stołów siedział starszy pan. Przysiedliśmy się do niego – na początku próba rozmowy po francusku.. na szczęście okazało się, że obydwie strony mówią po angielsku. A starszy pan to belgijski ksiądz misjonarz, który 50 lat spędził w Tunezji a od 4 lat jest w Brukseli, bo osiągnął wiek emerytalny. Przyjechał tu, by poprowadzić rekolekcje dla księży pracujących teraz w Tunezji. Byliśmy z Krzysiem pod wrażeniem jego podejścia do życia i wiary – nigdy nie oceniać nikogo, każdy ma wolność a wiara nie może jej ograniczać, wiara ma być Twym wyborem a nie nakazem. Kościół rzymskokatolicki w Tunezji nie jest tępiony czy zakazany ale ma wiele problemów – większość wyznawców jest tu „przejazdem” (Afrykańczycy) bądź chwilowo (kontrakt o pracę na kilka lat), więc ciężko tworzyć wspólnotę. W czasie rozmowy z księdzem Belgiem wyszło, że miał przyjemność dwa razy w życiu być zaproszonym na śniadanie do Jana Pawła II. Nim się spostrzegliśmy to była już 9.30 i trzeba było ruszać w miasto. Pierwszy punkt – to Muzeum Bardo, gdzie zgodnie z przewodnikiem mieliśmy dotrzeć metrem. Stacja miała być dwie przecznice od naszego noclegu. Dotarliśmy do jakiegoś przystanku tramwajowego o nazwie stacji metro ale w okolicy nie było żadnego zejścia pod ziemię. Stwierdziliśmy, że najwyraźniej przewodnik jest zdezaktualizowany i postanowiliśmy przejść jeszcze jeden przystanek. Jak się okazało tutejsze linie tramwajowe nazywają się…. metro! Kupiliśmy bilety i chcieliśmy przejść przez bramki na przystanek – ale zawrócił nas pan kontroler siedzący sobie na ławce. Jak przystało na stolicę – metro jest, bramki są tylko metro jest linią tramwajową, zaś bramki nie działają tylko bilety kasuje pan. Nam jednak nawet nie kazał pokazywać biletów. Wsiedliśmy w linię 4 i mogliśmy oglądać inne dzielnice Tunisu z okien. Co mnie bardzo uderzyło – panowie ustępują miejsca paniom. Nie było takiej sytuacji, żeby jakiś mężczyzna siedział a kobieta stała. Oczywiście ja też skorzystałam na tym Arabski porządek – wokół domu pięknie ale już na chodniku sterta śmieci, wszędzie fruwające plastikowe torebki, leżący gruz. Pobocza torów tutejszego tramwaju – przepraszam metra – to doskonałe miejsce na wyspanie gruzu czy wywalanie wszelkich niepotrzebnych rzeczy w domu. Do Muzeum Bardo bez problemu trafiliśmy, bo miejscowi sami z siebie nas tam kierowali, no bo cóż innego może turysta robić w tej okolicy. Samo muzeum jest chyba jednym z najlepiej strzeżonych – zasieki z drutów kolczastych, czołg przed wejściem plus jeszcze jakiś pojazd oraz kilku znudzonych żołnierzy na krzesłach, podpalających papierosy. Co więcej obok za ogrodzeniem cała jednostka wojskowa.
Muzeum znajduje się częściowo w starym pałacu beja (tak nazywano władców w tym rejonie świata) oraz nowo dobudowanym, gdzie są eksponowane mozaiki. Ich ogrom- naścienne, podłogowe, etc… naprawdę zapiera dech w piersiach.
Sama misterność wykonania i to, że mają po 2 tysiące lat, że zdobiły dawne pałace z okresu Starożytnego Rzymu. Patrząc na realizm i naturalność sztuki z tego okresu aż trudno uwierzyć, że potem nastąpił okres takiego cofnięcia się i tworzenia „bohomazów” a obok na zdjęciu chrzcielnica z pierwszych lat chrześcijaństwa.
Życie pisze zadziwiające scenariusze – nagie rzymskie rzeźby stoją w dawnych pomieszczeniach pałacu beja, którego religia zabrania takiego typu sztuki a do tego przepięknie zdobione ściany a zwłaszcza sufity. Na dodatek to wszystko ma miejsce a kraju, gdzie 98% ludzi wyznaje nadal islam i to w wersji sunnickiej, uchodzącej za tą bardziej radykalną. Oczywiście w muzeum jest wielu chętnych panów pilnowaczy chętnych do dorobienia sobie do pensji. Część sal wystawowych jest zagrodzona – można je obejrzeć za dodatkową opłatą u pana, który pilnuje tej sali. Proceder kwitnie w najlepsze, bo oczywiście najciekawsze eksponaty są pod tym specjalnym „nadzorem” a turystów jest wielu.
Ostatnia mozaika – to Wergiliusz pomiędzy muzami. Została znaleziona kilka lat temu w domu, w którym mieszkał ten poeta, gdyż urodził się właśnie na tych ziemiach. Po muzeum wróciliśmy do centrum, żeby pojechać koleją TGV do Kartaginy (dzielnica Tunisu). Trochę się nachodziliśmy nim dotarliśmy do stacji, która jest w totalnym remoncie a nikogo nie widać, by roboty posuwały się do przodu. Tunezyjskie TGV to przeciwieństwo wersji francuskiej – rozklekotane wagony, graffiti na zewnątrz, palenie papierosów w środku, dziury w oknach. Przypomina się nasze dawne PKP. Kartagina to dzielnica willowa – przepiękne i zadbane domy z ogrodami, ambasady, drogie samochody i w miarę czystość i porządek na ulicy, czyli całkowite przeciwieństwo brudu w centrum miasta. Zaczęliśmy wizytę od wzgórza, gdzie są najstarsze fenickie i punickie ruiny – za dużo nie zostało zważywszy, że potem w tym samym miejscu budowali Rzymianie, chrześcijanie kościół a potem jeszcze na początku XXw Francuzi katedrę.
O ile przewodnik zapowiadał ją jako „kicz” to dla nas wnętrze było bardzo interesujące – wystrój z kolorystyką i elementami charakterystycznymi dla tego regionu. Uwagę zwraca znajdujący się po prawej stronie piękny marmurowy sarkofag. Są w nim relikwie uznanego za świętego króla Francji Ludwika IX. Zorganizował on za namową swego brata w XIIIw VIII wyprawę krzyżową, którą przeprowadził przez Kartaginę, gdzie umarł. W tym czasie wojska wyprawy krzyżowej budziły przerażenie wśród miejscowych, gdyż żołnierze posiadali zbroje, jakie nie były tu znane. Brat Ludwika IX wynegocjował jod tutejszego władcy 94500kg złota za opuszczenie ziem przez wyprawę krzyżową mimo tego, Francuzom również zależało na jak najszybszym wyjeździe, bo słońce „piekło” metalowe zbroje. Kolejny punkt – to rzymskie ruiny willi, gdzie pod gołym niebem leżą mozaiki i większość turystów je niszczy. Trochę serce m się krajało jak to widziałam, bo za 2 – 3 pokolenia nie będzie już po czym deptać.
Największe wrażenie zrobiły na nas łaźnie Antoniusza – zostały głównie podziemia, ale makieta z zrekonstruowanym budynkiem pokazuje ogrom tej budowli. Została również jedna z kolumn, która była w holu głównym i patrząc na te pozostałości nasuwa się pytanie – jak tak wysoki budynek zbudowano, jak te kolumny transportowano i stawiano? Ile czasu trwało budowanie a przede wszystkim jak bogate musiało być społeczeństwo w tym okresie czasu, żeby stawiać tak okazałe rzeczy.
Udało się nam jeszcze przed 16tą zdążyć dotrzeć do jednej z rzeczy przewidzianych do zwiedzenia w ramach biletu do kompleksu zabytków Kartaginy – tzw Sanctuary of Tophet. Jest to miejsce, gdzie znajdują się szczątki ok 20 tysięcy dzieci z okresu 4 do 2 wieku pne. Są t głównie dzieci osób z elity, które były składane zaraz po urodzeniu w ofierze dwóm bóstwom kartagińskim, aby wyprosić pomyślność dla całego państwa. Liczba stojących tam stelli i zarysy małych dzieci na nich to dla mnie zarys tragedii rodziców, którzy muszą poświęcić swojego potomka.
Dotarliśmy jeszcze do ruin starego portu, który ma obecnie charakter miejscowego parku a mieszkańcy wypuszczają sobie w nim kury i kozy. Zwierzęta nawet nie zdają sobie sprawy, w jak starym historycznie miejscu zajadają sobie trawę, nie mówiąc o tym, że miejscowe kocury potrafią jeździć na motorze Myślę, ze zrobiliśmy dziś z dobre 15km piechotą, gdyż zabytki Kartaginy są naprawdę rozciągnięte na ogromnej przestrzeni. No i jeszcze na sam koniec dnia pojechaliśmy do Sidi Bou Said słynącej z białych domków o niebieskich drzwiach i okiennicach. Trochę to namiastka Grecji albo marokańskiej Essoiura. Miasteczko ma naprawdę klimat.
Trafiliśmy do prywatnego domu –muzeum, gdzie można było zobaczyć wystrój tunezyjskiego domu sprzed ok 100 lat. Część domu jest nadal użytkowana przez właścicieli i trochę dostosowana do europejskich standardów ale parter domu to prawdziwy skansen.
Najbardziej podobała się nam „współczesna” kuchnia – gdzie były kremowe szafki a w środku drzwiczek zamiast szyb niebieskie kafelki. Dotarliśmy do Tunisu ok 20tej wstępując po drodze do kafejki internetowej, do której na dodatek musieliśmy wracać, bo zostawiliśmy w niej przewodnik, bez którego dalsza podróż byłaby ciężka. Ze zmęczenia nie chciało się nam już nawet jeść i co więcej – za oknem padało. Dzisiejszy dzień można podsumować kilkoma zdjęciami, które pokazują jak funkcjonują Arabowie – że robią wiele rzeczy bez większej koncepcji i ważne, że zrobione ale już nie jak to wykonane.
Dodatkowo spodobały się nam jeszcze dwie rzeczy, które nas Polaków mogą bawić ze względów językowych.
Znalezlismy też idealny hotel w Tunisie dla matematyków i fanów arkuszy kalkulacyjnych w excellu:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz