niedziela, 17 listopada 2013

Tunis – Sousse – Kairouan (pn 2013.11.11)

Pobudka miała być o 7 rano – ale to było zbyt trudne dla nas po tylu kilometrach w dniu wczorajszym. Przy śniadaniu znów zetknęliśmy się z księdzem Belgiem. Znów bardzo interesująca rozmowa – tym razem w jakim kierunku zmierza chrześcijaństwo i wiara. Wyszło, że wiara nie jest modna – dotyczy każdej religii, bo ludzie myślą coraz bardziej o danej chwili i wygodzie – konsumeryzm? Utkwiły mi bardzo słowa księdza, że chrześcijaństwo przyszłości to spotkania w kościele z innymi, by porozmawiać, wymienić się informacjami, bo ludzie będą szukać relacji taki realnych a nie wirtualnych. Przy okazji poznaliśmy też proboszcza parafii w Sousee, którego będziemy odwiedzać pojutrze, bo jest tam jednym z wikariuszy ksiądz Wojciech z Polski. Pognaliśmy pieszo na stację i udało się nam zdążyć na pociąg o 10.30 do Sousse.
Jak przystało na kraj arabski – opóźnienie 20 min ale to pewnie powiązane z lobby gazeciarzy, którzy sprzedają w tym czasie najnowsze wydania dzienników a pasażerowie kupują, by się czymkolwiek zająć. Mieliśmy bilety na 2 klasę i podane miejsca. Ale jak pociąg wjechał – wszyscy się rzucili do drzwi – jak się okazało numery na bilecie nic nie znaczą i każdy siada, gdzie jest wolne. Wylądowaliśmy więc w wagonie pierwszej klasy, bo tam można było znaleźć coś wolnego. Krzyś się bał, że dostaniemy karę a ja myślałam, że po prostu dopłacimy. Pan konduktor sprawdził bilety i tylko się uśmiechnął do nas. W pewnym momencie jakiś miejscowy pan zaczął roznosić jakieś kalendarze i rozdawać je pasażerom. Wywołało to oburzenie jednego z podróżujących panów, że aż 2 innych mężczyzn musiało ich uspokajać, bo groziło bójką. Jak wygląda tutejsze TGV? Wagony pamietające okres swej świetności 20 czy 30 lat temu, wszystko prowizorycznie pomontowane – aby trzymało się kupy i jechało. Wszystko mega brudne na zewnątrz, że świat przez te szyby jest totalnie szary. Razem z Krzysiem odnosimy wrażenie, że tu wszystko jest prowizorką, która m tylko ładnie wyglądać na zewnątrz. Nie istnieje też pojęcie wspólnej przestrzeni - bo wspólne to niczyje, więc można wywalić śmieci na chodnik, czy tez peta tu, gdzie się stoi. Mój Tata załamałby się, gdyby to zobaczył, choć w Indiach jest to jeszcze większa skala. Najgorsze jeszcze jest to, że wszędzie pali się papierosy – nawet w wagonie a w restauracji to obowiązkowo. Idąc od stacji do mediny Sousse odnieśliśmy wrażenie, ze jakoś ładniej tu jest niż w Tunsie – trochę czyściej (albo efekt porannego sprzątania ulic). Dotarliśmy do hotelu El Medina koło Wielkiego Meczetu. Zostajemy tu trzy noce, więc znegocjowaliśmy cenę z 45 dinarów na 30 dinarów za pokój. Najważniejsze, że jest w nim czysto. Proponowano nam telewizor za dodatkowe 5 dinarów – ale w naszym przypadku to nie ma sensu, bo nie uda się nam dużo oglądać nie mówiąc o tym, że przede wszystkim zrozumieć
Rzuciliśmy bagaże i prosto z marszu ruszyliśmy do Kairouan słynącego z małych okrągłych ciasteczek z semoliny z nadzieniem z marmolady i posypanych na górze sezamem. Jest też świętym miastem dla Islamu, gdyż jest w nim grobowiec „przyjaciela” Mahometa, który posiadła 3 włosy z jego brody. Trochę to nam przypomniało Świątynię Zęba Buddy w Singapurze. Pierwszym problemem było dotarcie na przystanek autobusów dalekobieżnych. Na szczęście przy medinie jest zajezdna miejskich autobusów i pan dyspozytor wsadził nas do jednego autobusu. Bardzo mi się podoba tu, że wsiada się na końcu autobusu, gdzie siedzi pani bileter. Każdy jest zobligowany do opłacenia przejazdu, bo inaczej nie wejdzie do środka. Wysiada się zaś przednimi drzwiami. Mieliśmy ogromne szczęście, bo dosłownie za 10 min odjeżdżał autobus do Kairouan. Dobrze, że zapytaliśmy bo tabliczka na nim z nazwą kierunku była w tutejszych arabskich robaczkach. Właśnie – a propos języka. Byłam zawsze przekonana, że w krajach afrykańskich wybrzeża Morza Śródziemnego oraz na Półwyspie Arabskim mówi się jednym językiem – arabskim. Tymczasem każdy kraj ma swój własny dialekt ale ten sam alfabet. To trochę jak z angielskim – że jest British English, American English, itd… W Tunezji mają dużo naleciałości z francuskiego i często odmieniają francuskie słowa wg arabskich zasad. Po 1h jazdy byliśmy w Kairouan przy meczecie „ Trzech włosów”. Standardowo bilety – 10 dinarów od osoby + 1 dinar za robienie zdjęć. Na szczęście to bilet na wszystkie zabytki w tym mieście (identycznie jak to było w Kartaginie). Meczet jest ogromny z pięknymi zdobieniami w formie kafelków na ścianach. Niestety jak zwykle osoby nie będące muzułmanami nie mogą wejść do środka meczetu – jedynie na dziedziniec.
Tak samo mogliśmy jedynie popatrzeć przez otwarte drzwi na grobowiec tutejszego świętego. Zaczęło mnie zastanawiać, gdzie podziały się posiadane przez niego te 3 włosy z brody Mahometa – są nadal razem z nim, czy tez gdzieś przepadły? Ubawił nas bardzo pan pilnujący wejścia do grobowca – zabrał Krzysiowi aparat fotograficzny i zrobił kilak zdjęć wewnątrz. Intuicja mnie nie omyliła, bo po tym nastąpiło pytanie, ile za to dostanie dinarów, bo trzeba się odwdzięczyć. Mi się narodziło pytanie, czy zakaz wchodzenia do grobowca nie jest wymysłem tego pana, by mógł mieć dodatkowe dochody od turystów. Po meczecie i grobowcu ruszyliśmy pieszo w kierunku cystern wybudowanych w IX wieku n.e przez dynastie Aghlabid (nie wiem jak to przetłumaczyć na j.polski) , by gromadzić wodę z gór dla miasta. Tu o dziwo nikt nie sprawdzał biletów zaś wokół wypasały się owce. Dojście do mediny trochę potrwało, bo plątanina tutejszych uliczek kompletnie nie zgadzała się z mapa w przewodniku. Musieliśmy też przejść przez targ warzywny oraz dział metalowy, gdzie sprzedawano gigantyczne garnki. Chciałam kupić dzwoneczek do swojej kolekcji – ale panowie sprzedawcy prezentowali mi mosiężne moździerze i gdy odchodziliśmy to byli zaskoczeni, że nic nie chcemy u nich kupić.
Medina Kairouan jest naprawdę plątaniną uliczek, w których niestety coraz więcej rozwalających się budynków, gdzie powstają automatycznie wysypiska śmieci. Problem w skali całej Tunezji jest naprawdę poważny, bo tylko duże miasta mają wysypiska i zbieranie śmieci z ulic – w małych wioskach i miasteczkach – wszystko leży przy drodze bądź na obrzeżu. Po polach i pustyniach walają się plastikowe butelki i torby. Często w gajach oliwnych w zaoranej ziemi widać plastikowe torby czy też powiewają one na drzewie. Polityka miejscowych to jak 20 lat temu u nas – aby wywalić ze swego podwórka gdzieś – u nas najczęściej do lasów a tu po prostu przy ogrodzeniu. Krótkowzroczność straszna, bo to wszystko potem śmierdzi pod oknem. Segregacja śmieci nie istnieje – stare karoserie samochodów stoją na polu, etc. Gdyby to zobaczył mój Tata to na pewno dostałby drugiego zawału na serce. Gdy się tak włóczyliśmy wyłowił nas jeden miejscowy – pod pretekstem doprowadzenia do jakiegoś obiektu godnego zwiedzenia – domu gubernatora.
Zaprowadził nas – tylko w tym domu jest teraz sklep z dywanami. Siedziało w nim z 8 czy 10 znudzonych panów, którzy trochę się ożywili na nasz widok i pokazując pomieszczenia próbowali nam sprzedać jakiś dywan. Na szczęście nie byli aż tak namolni. Skoro nic nie kupiliśmy – to jedne z panów zaofiarował się na zaprowadzenie nas do meczetu Trzech Drzwi – dotarliśmy tylko znów obok zapraszał nas do sklepu swego znajomego, by kupić jakiś szal ręcznie robiony. Ostro zaprotestowałam, że nic nie chcemy kupić i chyba poczuł się tym urażony, bo szybko się ulotnił. Męczy nas bardzo to, iż każdy chce nam coś sprzedać i widzą turystę przez pryzmat tego, co mogą mu sprzedać. Trudno wytłumaczyć miejscowym, że zakupy nas nie interesują albo że chcemy być sami.
W samej medinie najważniejszy był Wielki Meczet, gdzie jak zwykle nie mogliśmy wejść z racji bycia innego wyznania. Bardzo to niesprawiedliwe – do kościoła chrześcijańskiego każdy może wejść a do meczetów w Iranie też mi pozwalano – aby mieć tylko zakrytą głowę. Tu często – jeśli to ważny obiekt to trzeba kupić bilet (pieniądze idą do rządu) i wejść jedynie na dziedziniec – do środka zabronione. W Iranie mogłam dotknąć mihrab – a ponoć Iran bardziej restrykcyjny.
Typowe domy często na piętrze mają małe, wystające balkony – to było miejsce dla kobiet, by mogły zobaczyć życie na ulicy. Niestety ale w bogatych rodzinach – one spędzały całe życie w domu a wszystkie zakupy robił mężczyzna. Patrząc z perspektywy – to niewolnictwo i ograniczenie kobiet jedynie do rodzenia i wychowywania dzieci. Od kilku dni głowię się, jak to było ze służbą w domu bogatych ludzi, bo przecież żaden mężczyzna nie mógł mieć kontaktu z żoną innego, zaś z drugiej strony, czy w biedniejszych rodzinach kobiety były oddawane na służbę do bogaczy? Krzyś doszedł do wniosku, że musiała być jakaś grupa tamtejszego społeczeństwa, która nie zakładała swych rodzin a była na utrzymaniu bogatszych tworząc grupę służących. Dochodziła 18ta – więc musieliśmy zacząć szukać przystanku autobusowego. Jak to z miejscowymi – pytasz się 10 osób i każda co innego mówi. Dotarliśmy ostatecznie do przystanku louage – czyli busików, które ruszają jak zbierze się 8 osób. Powiedziano nam dość wygórowaną cenę (5 dinarów podczas gdy autobus kosztował 3 dinary). Postanowiliśmy więc poszukać przystanku autobusów – jak się okazało, był obok a autobusowi pomachaliśmy, bo odjechał o dziwo o równej 18tej. Jeden z miejscowych panów bardzo nas namawiał, że zawiezie nas swą taksówka – ale nie chcieliśmy nawet pytać o cenę, gdyż gdy tylko otwierał usta czuć było wypite procenty…. a islam przecież zabrania spożycia alkoholu tylko często panowie siedzą i popijają piwo bądź inne mocniejsze trunki. Wróciliśmy do louage – i pojechaliśmy za te 5 dinarów od osoby. Oczywiście to była cena dla nas, bo miejscowi płacili mniej a pan kierowca rozmawiał z nimi po arabsku. Jechała z nami jedna młoda dziewczyna – nawet znała trochę angielski – i im bliżej Sousse to tym bardziej się ubierała i poprawiała, bo w Kairouan wsiadła bez chusty na głowie a do domu widać musiała wrócić w stanie akceptowalnym przez rodziców. Dzień zakończyliśmy kolacją w bardzo dobrej restauracji, bo świętowaliśmy bardzo szczególny dzień dla nas – druga rocznica zaręczyn. Choć jedzenie przepyszne – tagine z kuskusem i kurczakiem oraz oija (czytać oża i jest to sos pomidorowy z warzywami i kiełbaskami z baraniny), to cały urok odebrało palenie papierosów przez siedzących obok panów. Na szczęście jeden zauważył, iż macham ręką, żeby odgonić dym, więc zakończyli palenie i przeprosili mnie

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz