sobota, 23 listopada 2013

Sousse – Monastir + Mahdia (śr 2013.11.13)

Dziś rano doceniliśmy luksusy naszego pokoju – czyli leniuchowaliśmy do jakiejś 8.30 a potem w pospiechu jedliśmy śniadanie, na którym zawsze to co zwykle: bagietki (wkład Francji w tutejszą kuchnię), masło i dżem. Po nauce wczorajszej – dziś zeszłam z własna herbatą i poprosiłam wrzątek, bo niestety zwyczajowo kawa jest serwowana rano. Idąc na przystanek autobusów podmiejskich wstąpiliśmy po drodze do Wielkiego Meczetu, którego dziedziniec wczoraj podziwialiśmy z wieży ribatu (ribat – to miejsce gdzie przebywali żołnierze, którzy jednocześnie prowadzili pobożne życie – czyli jak nie bronili to się modlili). Kupiliśmy bilety i niestety zgadzamy się z tym, co mówił przewodnik Lonely Planet – wszystko można zobaczyć z wieży pobliższego ribatu.
Atrakcją może być to, ze musiałam się przebrać w tutejsze ubranie oraz założyć nakrycie na głowę i obejrzeliśmy tylko na dziedziniec – reszta była zagrodzona i dostępna tylko dla muzułmanów. Próbuje zrozumieć te zasady arabskiego świata – tu zakaz wchodzenia, zaś w Iranie wręcz mnie zapraszano. Krzyś mi tłumaczy, że przecież nic ciekawego tam nie ma oprócz mihrabu, więc nie ma czego żałować. Na przystanku autobusowym – typowy bałagan, wiele kręcących się osób i samochody z napisami w arabskich zygzakach i podane numery a często brak tabliczki i tylko miejscowi zorientowani, dokąd ten pojazd odjeżdża. Uderzyliśmy od razu do pana dyspozytora, który na słowo Monastir odpowiedział pięknie po angielsku: 52. Zastanawiałam się, czy to był jedyny numer jaki potrafił powiedzieć w kilku językach z racji częstych zapytań przez turystów. Podróż autobusem to niezapomniane przeżycie – zasada większy rządzi w zupełności się sprawdza, wymijanie na ciągłej linii i zatrzymywanie się pośrodku jezdni, bo tu jest przystanek, który w żaden sposób nie jest oznaczony – trzeba po prostu wiedzieć, gdzie stać. Rozkład jazdy – chyba nie istnieje. Zauważyłam dwie rzeczy godne wprowadzenia w Polsce – panowie ustępują miejsca paniom (tak jak w Tunisie było) oraz bardzo pomaga się tu starszym. Jeden pan nie mógł wejść do autobusu – to dwóch nastolatków wręcz wniosło go do środka. W naszych realiach – młodzi przeszliby obok zajęci swoimi słuchaniem muzyki. Monastir wcale nas nie oczarował – kolejna medina i wały wokół, ten sam chaos na ulicy, panowie handlarze rozczarowani, że nic nie chce się u nich kupić. Mąż zgubił wczoraj czapkę, więc chcieliśmy kupić jakąś nową. Zapytaliśmy się w jednym miejscu i to nas trochę zgubiło, bo pan nas 4 czy 5 razy odnajdywał na ulicy z propozycją nowej ceny. Niestety nie mógł pojąć, że z bliska się ona nam nie podoba, czego zresztą chyba nikt tu nie zrozumie. Krzyś wysunął propozycję, by nie pytać już o żadną cenę, bo to powoduje, że latają potem za nami, bo myślą, że jak powiedzą taniej to kupimy. Było ciężko, bo wiele rzeczy kusiło, by dowiedzieć się o cenę w ramach posiadania rozeznania.
Zaczęły nas fascynować tutejsze reklamy, które najczęściej są obrazkami na ścianie – coś w formie graffiti. Znaleźliśmy nawet reklamę fitness clubu i jak na muzułmańskie państwo narysowana pani chyba nie spełnia zasad koranu:-) A z drugiej strony widać, że Tunezyjczycy mają wiele takich samych rzeczy jak my w Europie i podobne problemy.
Dotarliśmy do kolejnego Wielkiego Meczetu – nota bene każde miasto ma swój meczet o takiej nazwie. Ale i tu widać kryzys wiary jak w Europie w przypadku chrześcijaństwa a tu rozmijanie się między byciem muzułmaninem a praktykowaniem islamu. O ile w Iranie na czas modlitw życie zamierało trochę – tu nadal słychać ruch na ulicy a nie widać, by ktoś się udawał w kierunku meczetu. Monastir został założony jeszcze za czasów punickich ale obecnie słynie z tego, że tu urodził się Bourguiba, który zreformował Tunezję będąc prezydentem do lat 50tych XXw – zlaicyzował oddzielając całkowicie religię od państwa. Jak mówi przewodnik Lonely Planet – każda ulica w tym mieście jest związana z nim i chyba tylko jego kot nie doczekał się swej nazwy.
Jak przystało na dyktatora – okazałe mauzoleum, którego może nie jeden przywódca pozazdrościć. Wygląda z daleka jak meczet i na dodatek jest poprzedzone przepiękną, szeroką aleją z o dziwo równo położonym brukiem. Pochowany jest tu sam Bourguiba wraz ze swą żoną, rodzicami i jest jeszcze miejsce dla innych członków jego rodziny. Wstęp za darmo – jak Mąż określił, żeby więcej osób mogło przyjść. My trafiliśmy chyba na małżeństwo w podróży poślubnej, bo chłopak ciągle robił zdjęcia żonie i to nawet na tle sarkofagu pana dyktatora.
Trochę poszłam w ślady tego pana nowożeńca, bo zrobiłam zdjęcie Mężowi ale na tle arkad znajdujących się na zewnątrz, bo na tle przedmiotów używanych przez dyktatora bądź jego sarkofagu jakoś chyba nie wypada. Kolejny punkt stanowiło tutejsze muzeum, gdyż zgodnie z przewodnikiem mogliśmy obejrzeć lokalne tradycyjne stroje oraz dowiedzieć się więcej o kulturze tego regionu Tunezji. Jednakże to , co zobaczyliśmy przypominało nam nasze polskie muzea z początku lat 80tych. Tak jak to postawione 20 lat temu – tak nadal stoi. Nikt nie myśli nawet o wytarciu szyb w gablotach czy też dokładniejszym opisaniu eksponatów. Zresztą część tabliczek była i tak przewrócona, więc nikt się nie mógł niczego dowiedzieć.
Makijaż manekinów naprawdę z lat 70tych a niektóre miały nawet brakujące elementy – np. ręka (jak na zdjęciu). Mnie zastanowiło to, że wszystkie przedstawione ubiory to suknie / ubrania na ślub, z których wiele było tkanych złota nicią. Po prostu odnoszę wrażenie, że w arabskiej kulturze wszystko się kręci wokół wesela a trudno znaleźć jakieś informacje o ich codziennym życiu jakieś 100 czy 200 lat temu albo może to kwestia znalezienia się w bardziej odpowiednim miejscu.
Przed ruszeniem w dalszą drogę chcieliśmy coś zjeść – ale menu niestety było dla nas kompletnie nieczytelne. Porozumienie się tu z miejscowym jest naprawdę ciężkie – arabski a niektórzy średni francuski, zaś angielski kompletnie nieznany choć muszę przyznać, iż mój hiszpański przydał się w Tunisie w domu diecezjalnym prowadzonym przez argentyński zakon. Dziś w planie była jeszcze Mahdia, po której doszliśmy do wniosku, ze każde tutejsze miasto to schemat następujący: kilka meczetów, mury obronne, medina i targ. Do tego trzeba jeszcze dodać ogólny chaos i wszędzie leżące śmieci oraz namolnych handlarzy.
Mahdia oczywiście spełnia wszystkie te rzeczy. Dostaliśmy się do niej pociągiem, bo akurat mijaliśmy stację kolejową. A jadąc z okien widzieliśmy głównie plantacje drzewek oliwkowych aż po sam horyzont.
Do mediny miasta wchodziło się długim korytarzem pod murami obronnymi a potem to, co zwykle – plątanina uliczek. Miasto znajduje się na cyplu i jak się stanie w jednej z uliczek na skrzyżowaniu to często widać morze po lewej i prawej stronie. Domy w medinie jak zwykle są prowizoryczne i często przebudowywane. Czasami odnoszę wrażenie, że dom jest budowany na „teraz” a czy będzie za 10 lat to się zobaczy a u nas w Polsce każdy buduje dom z założeniem, że może potem kolejne pokolenie będzie w nim mieszkać.
Budowanie też tu trwa długo – często pracuje 1 czy 2 pracowników i wszystko robią ręcznie w swoim powolnym tempie. Gdyby tak był z 10 osób to taki prosty dom można byłoby postawić w tydzień. To wynika z wolniejszego tempa życia w Tunezji i może to przydałoby się u nas – mniej zaganiania a więcej czasu na to, by pobyć z drugim człowiekiem, bo to, za czym tak gonimy z nami do grobu nie pójdzie. Jaka jest Tunezja? Dużo rozmawiamy z Krzysiem o tym – i na pewno nie chcielibyśmy wracać tu więcej – piszę to na tu i teraz, bo jeszcze trochę zwiedzania przed nami i może to ulec zmianie. Bardzo denerwuje nas, że każdy turysta jest postrzegany jako źródło wyciągnięcia pieniędzy a ceny nam podawane bywają 10-krotnie wyższe niż dla miejscowych. Nie wiem czy to nie efekt bogatych turystów z Anglii czy Francji dla których tu jest bardzo tanio i nie targują się tylko kupują za pierwszą podaną im cenę. Pierwsze nasze skojarzenie z tym krajem to na pewno będą koty.
Jest ich wszędzie całe mnóstwo i bardzo dobrze się im tu żyje. Bardzo często koczują w okolicach fast foodów tutejszych oraz restauracji. A jeśli nie ma niczego w okolicy – to karmią ich ludzie bądź szukają czegoś w ulicznych śmieciach. W całkowicie przeciwnej sytuacji są psy – bardzo zaniedbane i w ogóle jest ich bardzo mało. Kiedyś będąc w Maroku usłyszałam historię, że te efekt tego, iż Mahometa ugryzł pies, zaś kot lizał tę ranę i dzięki temu się zagoiła. Przez to muzułmanie preferują bardziej koty niż psy.
Mahdia jest miastem – ale mimo to w medinie miasta można spotkać również kury albo kozy. Wszystko to lata po ulicy i czasami sprawia wrażenie bezpańskiego. Traktowanie zwierząt jest tu bardzo bezlitosne i trochę tak, jak żyją tu ludzie – każdy robi tak, jak mu jest wygodnie. I o dziwo nikt inny nie protestuje – ktoś przenosi coś przez ulicę to reszta cierpliwie czeka i nie trąbi. Inny wyrzuca śmieci ze swego podwórka na ulicę – nikt z sąsiadów nie protestuje, że lądują pod ich oknem. Forteca okazała się być w remoncie i została zamknięta dla zwiedzających, więc postanowiliśmy dojść do samego cypla, na którym jest latarnia morska i musieliśmy przejść przez ogromny cmentarz.
Stwierdziliśmy, że spokojnie mają tu zmarli, bo towarzyszy im szum morza. Jednak jak już wracaliśmy to się okazało, że maja i trochę głośno tu, bo pomiędzy grobami leżało wiele butelek po winie i piwie. Bardzo nas to zaskoczyło, żeby spożywać alkohol w takim miejscu – ale jak widać co kraj to obyczaj. Zwiedzanie szło nam na tyle szybko, że posiedzieliśmy sobie w miejscowej kafejce, gdzie serwowana jest kawa, herbata oraz fajki wodne oraz złapaliśmy pociąg powrotny o 17.15 do Sousse.
Jechaliśmy tutejszym TGV składającym się z aż 4 wagonów i lokomotywy spalinowej. Chyba tak było łatwiej budować kolej – wystarczy położyć tylko tory i nie trzeba budować trakcji elektrycznej.
I to właśnie taką ciuchcią TGV jechaliśmy. W Sousse dotarliśmy do stacji, która jest przy samej medinie i mogliśmy pieszo dotrzeć do hotelu oraz po drodze zakupić coś w tutejszym fast food’ie, gdyż nie mieliśmy czasu w ciągu dnia.

1 komentarz: