piątek, 25 lutego 2011

Syria - dzien oszczednosci, czyli z Damaszku do Aleppo (czw24.02)

Damaszek. Rano, czyli prawie w srodku nocy obudzil nas glos imama wzywajacego na modlitwe. Potem dolozyly sie osoby spozywajace w patio sniadanie. My zrobilismy jak zwykle we wlasnym zakresie korzystajac z polskich zapasow w polaczeniu z tutejszym chlebem.
Potem taxi na dworzec. Pan oczywiscie po przywiezieniu zazyczyl sobie 150 funtow syryjskich - ale wyjelam mu kartke, gdzie recepcjonista napisal nam po arabsku nazwe dworca autobusowego wraz z kosztem przejazdu - 100. Kierowca wiec juz nie protestowal i zadowolil sie 100 funtami. Przeszlismy przez brame dworca, a tam ogromna aleja z roznymi firmami transportowymi i w kazdej informowano nas, ze wlasnie wyjezdza autobus do Homs. Rozpietosc cenowa za bilet byla od 150 do 100 funtow. Wybralismy wiec firme z kwota 100 funtow za osobe - czyli od rana mamy juz 150 funtow oszczednosci na 2 osoby. Pan wypisal szybko bilet i skierowal nas na posterunek policji w celu "autoryzacji" biletu. Proces ten polegal na tym, ze policjant obejrzal nasze paszporty i przystawil pieczatke na biletach. Wrocilismy do okienka, skad jeden z panow snignal z nami na tyly budynku, gdzie doslownie w biegu wskoczylismy do autobusu. Ten jechal powoli i zbieral w podobny sposob pasazerow. Do szlabanu wsiadlo tak chyba z 10 osob. Wniosek jest taki, ze wszystkie firmy sprzedawaly bilety na ten sam autobus. W odroznieniu od Libanu - autobus nie zatrzymuje sie tam gdzie sie chce, tylko na konkretnych przystankach. No to tak jak u nas.
Droga do Homs wiodla przez gorzyste tereny, gdzie nie roslo nic albo jakies male krzewy czy tez na bardziej plaskich terenach drzewa oliwkowe. Na dzien dobry dostalismy po plastikowym kubku z woda. W przeciagu ok 2h dotarlismy na miejsce. Tu musielismy zlapac jakis transport, by dotrzec do Crac de Chevalier. Sa to ruiny XIIw twierdzy, ktora uchodzi za najwieksza w tym regionie. Miejscowi nie bardzo znaja angielski, ale szybko znalazl sie odzwierny, ktory zaprowadzil nas do miejscowej "szychy" stojacej z garscia monet w holu dworca. "Szycha" z racji znajomosci ang. ma tu prawdopodobnie ogromne powazanie, bo zaczela udzielac nam instrukcji, ze jedynie taksowka mozemy dotrzec do twierdzy. Podkreslal przy tym chyba z 10 razy nim wydusil cene, ze taryfa jest bardzo "expensive" - 25 Euro od osoby. Gdy tak stalisy i rozmawialismy, przystanela przy nas moze 14letnia dziewczyna. Pan "mafioso" poinformowal nas, ze ona sie przysluchuje konwersacji, bo w ten sposob podszkala swoj angielski. Oby nie przysluchiwala sie za czesto takiemu miejscowemu akcentowi, bo nie wyjdzie jej to na dobre ;) Na koniec, by nas przekonac do taxi - odeslal nas wraz z innym miejscowym do okienka, gdzie sprzedawane sa bilety. Tam nam powiedziano, ze sa autobusy ale o 16tej i 17tej - celowy zabieg. Polak jednak nie da sie oszukac, wiec zaczelismy sie wypytywac o minibusiki. Panowie skapitulowali i wskazali kierunek na dworzec minibusowy. Za chwile zagadal nas mlody chlopak i zaproponowal zawiezienie i powrot taxi za 800 funtow syryjskich - czyli ok 12 Euro. (tak wiec mamy juz zaoszczedzony kapital w wysokosci 2350: 150+ teraz jeszcze 2200 funtow). Co lepsze w momencie negocjacji pojawil sie kolejny krzyczacy 100 funtow i chcacy nas zawiezc. Doszlo miedzy nimi do malej aczkolwiek ostrej wymiany slownej.
Pomysl z taxi byl naprawde rewelacyjny, bo zaoszczedzil nam sporo kombinacji transportowych. Chlopak mimo, ze znal malo angielski byl bardzo komunikatywny. Nota bene jest muzykiem - gra na bebnach - i mial wystep w twierdzy Crac de Chevalier. Zawiozl nas po drodze do knajpy kolegi, gdzie zjedlismy super shawarme i jakies inne cudo miejscowe. Majac pelne brzuchy ruszylismy zdobywac twierdze. Jest faktycznie ogromna. Stoi na samym czubku olbrzymiej gory i widac ja z odleglosci ok 10km. Ale jesli ktos widzial Malbork, to niestety Crac nie zrobi na nim wrazenia. Nawet pod wzgledem powierzchni nie mowiac juz o architekturze.
W drodze powrotnej nasz mlody pan taksowkarz zaczal nas przekonywac do zawiezienia nas za 600 funtow wmawiajac, ze autobus wyniesie nas za 2 osoby 500 funtow. Oczywiscie nie uwierzylismy, bo za odcinek Damaszek - Homs zaplacilismy po 100 funtow od osoby a odcinek Homs-Hama to ok 1/3 tej odleglosci, wiec na pewno jest mniej niz 100 funtow. Poprosilismy o zostawienie nas przy postoju minibusikow, gdzie poszlam szybko sprawdzic ile kosztuje przejazd - jak sie okazalo to 40 miejscowych funtow za osobe(stan oszczednosci wzrasta i mamy juz w kasie: 2350+520=2870 funtow).
Tak jak zawsze w przypadku transportu - minibusik juz na nas czekal. Ale pan kierowca zaczal z kolei wmawiac, ze na duze plecaki musimy wykupic bilety jak na osoby. Mirek sie wkurzyl i zaczal po polsku glosno artykulowac swoje racje i pan grzecznie zrezygnowal z tego pomyslu, a na bagaze miejsce sie oczywiscie znalazlo (stan zaoszczedzonych pieniedzy: 2870+80 = 2950 funtow)
W Hamie wysadzono nas przy jakiejs drodze prawie na obrzezach miasta. Natychmiast znalezli sie taksiarze gotowi nas porwac. Zaladowalismy sie do jednego i poprosilismy o transport w okolice jednego z meczetow i cytadeli. Zwiedzanie kolejnej cytadeli odpuscilismy sobie ograniczajac do podziwiania resztek jej murow popijajac herbate. Po Crac de Chevalier wszystko jest male... a isc na gore, gdzie jest plaski teren i miejsce piknikowe dla tutejszych mieszkancow nie bardzo sie nam podobalo. Stad zrobilismy sobie wycieczke wzdluz rzeki z duzymi plecakami na barkach. Zobaczylismy starozytne "norias". Sa to duze, drewiane kola, ktore poruszaly system nawadniajacy. Naprawde cos niezwyklego i nigdzie wczesniej czegos podobnego nie widzielismy. Przechadzke zakonczylismy przy jednym z najwiekszych kol siedzac na lawce i dyskutujac, czy zostac w Hamie czy ruszyc pociagiem do Aleppo. Niestety nie bylo nam dane rozmawiac - miejscowi non-stop zagadywali i chcieli porozmawiac,ale nie znali dobrze angielskiego, a my arabskiego. Konwersacja ograniczala sie najczesciej do "Hello! What's your name? Where are you from? No English - only Arabic. Welcome in Syria / Hama". Ale trafil sie nam jeden - Ahmid. Slabo mowil, ale bardzo kontaktowy. Zaprosil nas na cos do picia i na shishe. Przegadalismy z nim dobre 2h. Jestesmy zdumieni tym, jak tu wszyscy kochaja pana prezydenta jak i swoj kraj. Nie dadza nic zlego powiedziec, ze maja nie prezydenta ale dyktatora. Tak wiec nasze srodki przekazu chyba przesadzaja, ze tu dojdzie "egipska" fala zmian. Co wiecej jest tu tez duzo policjantow tajniakow - wskazano nam jednego siedzacego i pijacego kawe obok, ubranego po cywilnemu i przysluchujacemu sie rozmowom - naszym rowniez, bo pan znal angielski. Kilka razy nawet wspomogl Ahmida w tlumaczeniu. I na koniec nie dano nam zaplacic rachunku! Nieoczekiwana "oszczednosc". Mirek z ciezkim sercem opuszczal Hame, ale ja sie uparlam by dzis dotrzec do Aleppo.
Oczywiscie po przyjezdzie na dworzec autobus tradyzyjnie wlasnie odjezdzal i ok 20tej bylismy w Aleppo. Tu znow nas obskoczyli taksowkarze. Zazadano na dobry wieczor 500 funtow za jazde do centrum... ostatecznie wyszlo 200 funtow(tak wiec oszczednosci calego dnia to: 2950+300 = 3250 funtow, co wynosi ok 68 dolarow!!!)
Trafilismy do dzielnicy hotelowej, gdzie w kazdej uliczce jest po kilka hoteli. Po przejrzeniu trzech i stanu ich pokoi trafilismy wg Mirka do "Barbie hotel". Wszystko w Hotleu Hanadi jest rozowe - lozka, sciany, koce, reczniki, przescieradla, nawet swiatlo w kinkietach i kaloryfery - te pierwszy raz widzane przez nas w Syrii. Co wiecej mamy rowniez kanape z rozowej krokodylej skory - oczywiscie to plastikowa atrapa. Mirek smieje sie, ze zaplanowalam to przed wyjazdem, bo mam rozowa pidzame. Cena za nocleg 1500 funtow (30 USD), ale ze sniadaniem - wiec ok.
Zostawilismy bagaze i ruszylismy w miasto. Tetni zyciem i to bardzo. Ok 22ej wyladowalismy w miejscowej "sziszarni" - sami panowie palacy fajki wodne, grajacy w nardi, pijacy kawe lub herbate. Nad biurkiem wlasciciela portret prezydenta w 2 ujeciach: solo oraz z zona i synem - kolejnym nastepca. Obok tego jeszcze zegar z podobizna pana prezydenta. Na drugej scianie kolejny zegar. Poczulam sie jak w big brotherze - prezydent wszedzie na wszystko ma oko. A jak wiadomo Panskie oko konia "tlucze" ;)
W knajpce odbywal sie rowniez handel - jeden sprzedawca rozlozyl sterte ubran i oferowal kazdemu ciuch w jego rozmiarze. Drugi handlowal czapkami - udalo mu sie upchnac 2 czapy.
Herbata przepyszna - taka syryjska po turecku;) Dobrze, ze mam towarzystwo Mirka, bo inaczej nie moglabym tu sama siedziec w tym typowo meskim przybytku. Koniecznie dla podwyzszenia swego statusu musze kupic pierscionek/obraczke, bo to budzi tu powszechny szacunek gdy bede tu "mezatka".
Do hotelu wrocilismy ok 23ciej i po kilku drinkach padlismy majac zaoszczedzone 68 USD, czyli na 2 dni zycia w Syrii dla 2 turystow! :)

1 komentarz:

  1. Edi,
    to ja tez poproszę pierścionek, znasz się na tych cudach,więc polegam na Tobie. Pzdr dla Was. Martyna

    OdpowiedzUsuń