Pobudka w Aleppo.
Przepowiednie Mirka co do pogody jak zwykle sprawdzily sie bezblednie, w przeciwienstwie do nastawiania przeze mnie budzika, bo po raz kolejny nastawilam na czas polski nie uwzgledniajac 1h roznicy, wiec z zalozenia mielismy o 1h czasu mniej na realizacje naszego planu dnia.
Hotelowe sniadanie identyczne jak wczoraj - czyli po jajeczku, marmolada morelowa i herbata.
Tym razem jechalismy autobusem w opcji VIP do Hamy. Opcja taka polega na tym, ze siedzenia sa szersze i nie smierdzi papierochami;)Po przyjezdzie zostawilismy bagaze u pana policjanta, ktory znudzony siedzial w swej budce na dworcu autobusowym i kompletnie nie kontrolowal nikogo przechodzacego przez brame. Robote ma cicha, spokojna, umyslowa... Wynajelismy sobie taksiarza, by nas zawiozl do Apamea - obecnie Afamia w jezyku arabskim. Tam znajduja sie ruiny miasta z okresu starozytnosci i w okresie swej swietnosci byla zamieszkana przez 500tys osob.Teraz to cicha miescinka z ruinami zamku na wzgorzu i bizantyjskimi ruinami. Do tego wszyscy mieszkancy maja zakodowane na "dzien dobry" tradycyjne staroamerykanskie "Hello". Najbardziej ubawila nas jednak jazda do miasteczka. Trafila sie nam taksowka, ktora okreslilismy jako "love taxi". Pan kierowca mial bowiem bzika na punkcie erotycznego koloru i wszystko wewantrz bylo w czerwieni. Caly przod na desce rozdzielczej jak i tylna polka wylozone byly czerwonym wlochatym futrem, popielniczka czerwona, marka papierosow - oczywiscie Malboro classic, dlugi wlochaty sznur miedzy lusterkiem a przednia szyba, a na dodatek do kompletu... czerwone chusteczki higieniczne przymocowane do szyby. Co wiecej - towarzyszyla nam anglojezyczna muzyka romantyczna w stylu love songs, a nie dotychczasowe miejscowe "audiobooki":-) Pan niewiele mowil po angielsku, wiec nie musielismy zajmowac sie podtrzymywaniem rozmowy. Zwiedzanie Afamia zaczelismy od cytadeli. Obskoczyly nas dzieciaki, wskazuajc w przeroznych kierunkach jak dojsc do Apamea. Minela chwila i Mirek zaczal wariowac od nadmiaru piskow, chcac natychmiast wracac :-) Na szczescie zjawil sie pan kierowca i zaprowadzil nas w dwa "widokowe" miejsca, by zobaczyc z oddali ruiny rozciagajace sie na obszarze 1 x 1,5km. Ale najbardziej zjawiskowy byl punkt drugi - wyladowalismy w mieszkaniu u miejscowej gospodyni, choc ciezko uzyc tu slowa "gospodyni", gdyz najczesciej slowo to niesie ze soba pewne zobowiazania. Podworko wygladalo jeszcze znosnie, ale pierwsze zdumienie - czemu plastikowe butelki i worki foliowe w oknach (jak sie potem okazalo szyby sa wybite i tak to "naprawiono"). Zostalismy zaproszeni na "przewyborna" herbate. Wnetrze rowniez z trudem nazywane "mieszkalnym" mozna opisac jako sodoma i gomora, badz krotko - menel saloon. Wewnatrz ciemno jak w jaskini, na scianach wbite gwozdzie na ubrania, torby, no i oczywiscie zzolkly portret milosciwie panujacego od 2000r prezydenta Bashara. Na podlodze rozwalone jakies maty, na nich smieci. Kuchnia to w jednym koncu postawiona butla gazowa z palnikiem. Lozko, a raczej wyro - w rogu i na nim sterta szmat. Mirka tak bardzo zafascynowala wysmakowana stylistyka wnetrza,ze rozpoczal sesje fotograficzna. Sama wlascicielka balaganu widzac szczere zainteresowanie zaczela "wdziecznie" pozowac i koniecznie chciec zobaczyc efekty sesji. A Mirek chyba jej totalnie wpadl w oko, bo wyprosila go o nr telefonu i sama zapisala go sobie w komorce. No coz, zauroczenie nie wybiera - a to, ze pani moglaby byc jego spokojnie babcia, to juz szczegol ;) Cale szczescie, ze mozna podawac dowolne kombinacje cyfr podajac swe komorkowe namiary ;)
Po bajzlowej herbacie ruszylismy samochodem do wlasciwych ruin. Dobrze, ze bylo taxi, bo inaczej to dobre 3h w jedna strone piechota, a my dzis zeby zdazyc ze wszystkim mielismy jeszcze dotrzec do Palmyry. Ruiny zwiedzilismy w pelnym sloncu - nie wiem jak to sie dzieje, ale zawsze w drodze nam padalo, a gdy wysiadalismy, to piekne slonce i idealne warunki na robienie zdjec. Obszar naprawde bardzo rozlegly i sporo fragmentow z zachowanymi rzezbieniami. Nie skorzystalismy z propozycji krecacych sie tu panow, by za 300 funtow syryjskich (czyli 6 USD kupic bizantyjskie monety. Na nasze oko: they are made AD 2011 gora 2010 i do tego made at home. Czyli znow sprawdza sie stare przyslowie - wszedzie dobrze, ale najlepiej w domu;)
W drodze powrotnej do Hamy w naszym "love taxi" zagoscily juz rytmy arabskie, ale na szczescie liczba decybeli puszczanej muzy nie przekraczala od zera bledu statystycznego . Zatrzymalismy sie jeszcze przy norias (drewniane kola wodne) z zachowanym fragmentem akweduktu. Niestety ustrojstwo nie dziala - ale sama swiadomosc, ze to ma dobre 2tys lat robi wrazenie.
Znow trafilismy do Hamy, odebralismy nasze bagaze i popedzilismy, by cos zjesc. Jak zwykle w knajpie oprocz dobrego jedzenia czekaly na nas opary dymu papierosowego. Niestety, ale w Syrii wszyscy i wszedzie fajcza, jak wsciekli. Mozna wrecvz pokusic sie o stwierdzenie, ze w dobrym tonie jest zajarac, a jak juz Cie czestuja, tu czuj sie wyrozniony;) Znalezienie Syryjczyka, ktory nie pali byloby nie lada wyzwaniem. Z rozmow ywnika, ze przecietny Syryjczyk wypala 2-3 paczki dziennie. I naprawde jak siedza to idzie jedna fajka za druga. Koncerny tytniowe naprawde zbiajaja tu niezla mamone. A mlodziez mozna nazwac smialo wyjatkowo rozpalona - nie raz spotkalismy 11-12 letnich chlystkow z papierosem w ustach.
Z Hamy do Homs przejechalismy znow minibusikiem - jak zwykle min 100km/h na budziku. Tu bez problemu dotarlismy na dworzec autobusowy, gdzie nieoczekiwanie czekala nas... kontrola paszportowa. Zostalismy zatrzymani przez policjantow, ktorzy dokladnie chcieli sie zapoznac z miejscami, w ktorych bylismy poza Syria. Na koniec stwierdzili z powaznymi minami: "Poland Syria friends" i moglismy wejsc na dworzec. I tu pierwszy raz trafilo sie nam czekanie na autobus. Ale to na szczescie tylko godzina. Niestety tym razem nie spotkalismy pana "szychy" vel "mafiozo" (dla przyjaciol Ciapcio) i chyba zaden z jego szpicili nie doniosl mu, ze znow tu jestesmy. Do autobusu wsiadalismy w siapiacym deszczu. Przed nami bylo dobre 2h jazdy i do Palmyry dotarlismy ok 19.30.
Autobus jak zwykle nie zatrzymuje sie w centrum, tylko na obrzezach miasta, wiec musielismy skorzystac z taryfy. Starym zwyczajem wybadalismy 3 czy nawet 4 hotele, by ostatecznie wyladowac w Bel Hotel. Ale w ciagu tych 20min dowiedzielismy sie, ze jakis miejscowy Mohamed "ten od wielblada" dla turystow ma zone Polke, ktora ponoc jest podobna do mnie. No i oczywiscie wszyscy panowie zazdroscili Mohamedowi i jego wielbladowi. Mowili, ze Poland is very very nice i ze polki sa najpiekniejsze :-) Dzieki Bogu, ze mam pierscionek, bo tym samym wzbudzam respekt miejscowych, a Mirek gra bezblednie dla miejscowych role meza :-)
Zostawilismy bagaze i ruszylismy glowna ulica miasta - i o dziwo godzina 23cia, a wszystkie sklepy z gadzetami ciagle otwarte. Prawie zywej duszy na ulicy - ale jak widac wszyscy licza na jakis night shopping.
Mnie zastanawia filozofia arabskiego handlu - jest on max rozdrobiony i organizacja kazdego targu polega na tym, ze dana ulica ma okreslona specjalizacje. Co gorsza w kazdym sklepie ten sam zestaw produktow. Jak wiec utrzymac sie ze sklepu o wymiarach 2x3m z zarowkami, gdy obok 10 identycznych sklepow. Co wiecej - wlasciciele maja czesto w zwyczaju siedziec i pic razem herbate nie zwazajac, ze kolo towaru kreca sie zainteresowani.
Padlismy ok polnocy w syryjskich ciemnosciach wysluchujac rozlewajacej sie fali egipskich zmian w relacji z CNN...
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz