niedziela, 18 listopada 2012
Kimbel - Christchurch ndz 11.11.2012
Poleglismy z rannym wstaniem – wczorajsze przebyte kilometry i pozycja siedzaca dala się we znaki. Krzys tez nie wytrzymuje, bo tutejesze lozka to podwojne materace, które gigantycznie się uginają a my jesteśmy przyzwyczajeni do bardziej twardych. Może nalezaloby schudnąć – wtedy będzie się mniej zapadać w nich?
Gdy Maz wyszedł po cos do samochodu – zlapal go pan wlasciciel, który kazal zostawić klucze gdzies w naszym pokoju hotelowym, bo on wraz z malzonka wlasnie wyjezdza do kościoła. Podziwiam tutejszych ludzi, ze nie maja obaw, iż im zgnie na przykład telewizor, przecież moglibyśmy go spakować i zabrać ze sobą. Wyjechalismy ostatecznie przed 10ta i udaliśmy się do kolejnej miejscowości Fairly, bo tam ponoc jest kosciol rzymskokatolicki. Wpasowalismy się idealnie na rozejście się parafian po Mszy Sw. Gdy szliśmy do wnętrza kościoła zatrzymala nas starsza pani, wypytując się skad jesteśmy i poradzila byśmy się udali do księdza proboszcza – on na pewno nam wskaze, gdzie sa kolejne nabozenstwa. Zrobilismy jak zasugerowala – zapukaliśmy na plebanie i otworzyl nam jakiś pan, który zawolal księdza proboszcza. Ten wreczyl nam adres, gdzie znaleźć parafie w Christchurch. Chwile z nim porozmawialiśmy – i ma tu jedynie 70 osob w parafii zas w Twizel, gdzie Msze Sw sa w soboty – tylko 35 osob. Jak to wypada na tle wszędzie obecnych kosciol anglikańskich – ponoc osoby wyznania rzymskokatolickiego w większym procencie chodza do kościoła, choć jest ich mniej. W przypadku anglikanów – jedynie maly procent bierze czynny udział w zyciu swej parafii.
Dzieki księdzu proboszczowi wiemy, ze musimy być na 19ta najpóźniej w Christchurch – wiec caly dzień możemy powoli zwiedzac. Jak ruszyliśmy – zaczely się znow typowe krajobrazy nowozlelandzkie – czyli laki z owcami.
Momentami Maz mi narzeka, ze czuje się jak w grze komputerowej, gdzie wszystkie owce się multiplikuja i nie sposób nadazyc je zliczać. Cos w tym jest, bo to nie jest normalny widok, do którego oczy ludzie sa przyzwyczajone. Zaczelam się zastanawiać, czy te owce sa w jakiś sposób dokarmiane, żeby szybciej rosly i dawaly welne. Na pewno sa jakies oprsykina trawe, by szybko rosla.
Jeden z przydrożnych znakow zawiodl nas do Muzeum Starych Samochodow w Geraldine. Na początku myśleliśmy, ze nie będzie nam dane do niego wejść, gdyż po raz kolejny kluczyk nie chciał wyjść ze stacyjki. Jednak zrobilismy kolejne kolko i udało się. Muzeum jest w zupelnosci wlasnoscia prywatna – bilet platny wiec wyłącznie w gotowce (10 $NZ). Przy biurku pana kasjera zas siedziało z 3 starszych panow, którzy spędzali czas na plotkowaniu. Ale akcent z jakim mówili – nie do odtworzenia. Jeden z nich zaczepil nas jak tylko wchodziliśmy, by spytac się skad jesteśmy. Jak się okazało był 2 lata temu na wycieczce w Pradze czeskiej i chciał wiedzieć, czy Polska jest podobna czy tez calkiem inna.
Jak przystalo na prywatne muzeum – można w nim znaleźć wszystko, co było stare w okolicy.
Zaczelismy od kolekcji samochodow jeszcze z XIXw, gdzie obok były roznego rodzaju stare narzędzia samochodowe a nawet pierwsze lampy olejne. Potem przeszliśmy do wielkiego naharu, gdzie było ponad 50 roznych traktorow. Niektóre odnowione i mogące jezdzic, ale niektóre egzemplarze wymagałyby odnowienia. Jak to wszystko jezdzilo i bardzo często bez gumowych opon? Trzeba jeszcze pamietac o stanie drog – ze to były wyboje. Trzeslo okropnie zapewne. W kolejnym budynku były juz samochody osobowe z okresu miedzywojennego i powojennego. Po drodze na zewnątrz natknelismy się na cala kolekcje urzadzen rolniczych oraz stare dystrybutory stacji benzynowej.
W ramach pozegania się z Nowa Zelandia pojechaliśmy jeszcze nad sam ocean, żeby przejść się plaza. Trafilismy do typowej letniskowej miejscowości w Hakatere.
Na samym wjezdzie przywitala nas arteria skrzynek pocztowych – jak na ten kraj to zupełnie anormalne, bo z reguly staja same pojedyncze. Czyli jakies nagromadzenie się miejscowych. Przy samym zejściu na plaze – informacja o tsunami
Dzis raczej to nam nie grozi – slonce przypieka bardzo, ale nie jest to jednak temperatura na kapiel. Szkoda – chciałabym choć palca zamoczyć. Tuz obok nad plaza na skarpie znajdowaly się male domki letniskowe.
/Jak widać – o ile na codzien Nowozelandczycy sa indywidualistami i zyja w ogromnych odleglosciach od siebie, to jednak w czasie wakacji musza być stłoczeni jeden na drugim. Chyba taka bliskość i możliwość bycia obok drugiego indywidualisty ma im wystarczyc do kolejnych wakacji. Jak wszystko – robia na opak, bo w Polsce wlasnie w czasie urlopu ludzie uciekają w glusze i na odludzie.
Na samej plazy było bardzo dużo mew i innych dzikich ptakow. Jedna mewa wysiadywala chyba młode. Wokół niej było z 7 innych, które robily ogromny wrzask, gdy przechodziliśmy. Nie mniej szumu wokół nas robily ptaki podobne do dzikich gesi.
Po spacerze zgłodnieliśmy, wiec porbowalismy znaleźć cokolwiek otwartego w Ashburton. Na cale miasto była jednak otwarta tylko jedna jedyna knajpa, gdzie na obiad w menu były…. hamburgery i sałatki. No niestety – jeśli mamy mowic, co jest typowym posiłkiem nowozelandzkim – to nie ma czegos takiego, co bylloby jej specjalnoscia. Jest to po prostu miks kuchni brytyjskiej i amarykanskiej – czyli jajka na bekoanie na sniadanie a na obiad hamburger. Jednak te drugie bardzo odbiegają od standardow europejskich – bo wersja tzw hawii ma w sobie trochę salaty, pomidora, hamburgera a na nim ananas i jeszcze na samej gorze sadzone jajko z bekonem. Wychodzi z tego mega porcja, której ja sama nie bylam w stanie zjeść, bo bulka jest w rozmiarze 5XL do tego. Ponieważ jest tu dużo imigrantow z Chin, Wietnamu, Tajlandii oraz Indii to bardzo czesto sa bary i restauracje z kuchnia tych państw, gdzie tlocza się miejscowi. Wpadlism ykilka razy na pizzerie i kuchnie wloska oraz grecka ale francuskiej nie trafiliśmy nigdzie jak i polskiej:-) Nisze na rynku sa – można wiec emigrować!
Z racji niedzieli i całego wymarłego Ashburton skonczylismy ostatecznie w barze zajadając hamburgery, o ktoryhc tyle wyżej napisałam. Gdy tak sobie siedzieliśmy na lawce przed nim – to zajechalo kilka samochodow i z jednego wysiadł pan na bosaka. To kolejna rzecz charakterystyczna dla tego kraju. Ciagle natykaliśmy się na osoby spacerujące na bosaka na stacji benzynowej, wchodzące do sklepu, idące chodnikiem. Mi się czasami az na ten widok robilo zimno – bo ja bylam w cieplych butach i skarpetkach – zamrazlabym na bosaka. Miejscowi jak widać sa bardzo zahartowani i maja czyste ulice jak i chodniki. Na tyle czasu nie widziałam zadnego smecia czy tez szkla lezacego bezpańsko – wszystko bowiem laduje w śmietnikach. Czy cos takiego udaloby się u nas w Polsce? Raczej nie – bo uwielbiamy wurzucac smieci na ulice czy do lasu, aby tylko nie byky u nas na podworku czy tez domu.
Z pelnymi brzuchami ruszyliśmy dalej w kierunku Christchurch. Po drodze minelismy najdluzszy w Nowej Zelandii most w Rakaia. Rzeka była – taka mala waska nitka, ale ma tak duże rozlewiska, ze zajmują one chyba 10 razy wiecej powierzchni niż obecny strumyk.
Wjezdzajac do Christchurch ulokowlaismy się w jednym z moteli, tak by potem mieć blisko do lotniska, bo jutro ruszamy do Australii. Trafilismy na jakiś Motor Lodge – i tym razem dostaliśmy pokoj z lozkami az dla 5 osob – bo tylko taki był wolny. Ponieważ jest to „motor” – to w pokoju by telewizor plazmowy z ogromna liczba kanalow sportowych – jak widać dostosowane do klientów, glownie panow. Zostawilismy bagaże i ruszyliśmy w miasto.
Christchurch jest wymarle – zwłaszcza w centrum. Wszystko przez trzęsienie ziemni jakie miało miejsce 22 lutego 2011r. Naprawde serce się kraje, jak widzi się tyle budynkow, w których po prostu hula wiatr a z daleka wygladaja, jakby ktoś miał wrocic, bo sa firnaki czy tez zasłonki w oknie. Wladze miasta czesc burza, bo nie nadaja się one do ponownego użytkowania, a te starsze będą pewnie odbudowywane.
Zycie cale przeniosło się wiec na przedmieścia, gdzie az takich zniszczen nie widać – może to kwestia niskiej zabudowy albo tego, ze sa to prywatne domy i ludzie odbudowali je we własnym zakresie.
Ubawil nas tez jeden parking strzeżony – na samym wjezdzie do niego stoja armaty – maja odstraszać potencjalnych złodziei?
Udalo się nam punktualnie dotrzeć na Msze Sw – okazlao się ze kosciol jest kilka przecznic od naszego motelu. Znow międzynarodowo bardzo – jeden ksiądz Francuz, drugi Wloch i każdy mowiacy po angielsku ze swym akcentem i melodia swego jezyka.
Dzis minal nam tydzień pobytu w Nowej Zelandii – wiec nasuwa się krótkie podsumowanie:
- 2578km przejechanych
- 7tys złotych wydane
- 1 karta kredytowa zgubiona i dzięki Bogu nic wiecej
- coraz wieksza tesknota za polskim chlebem – tu niestety ale wszędzie jest tostowy ewentualnie bagietki, które mogą być namiastka normalnego pieczywa
- jedyny dluzszy kontakt z miejscowa osoba – to nasz autostopowicz. Niestety podróżowanie samochodem nie pozwala na konwersacje
- na pewno brak nam będzie widoku owiec na zielonych lakach
- chcielibyśmy przenieść tutjesze drogi do Polski – by można było tak prosto jezdzic oraz mieć tak super oznakowanie – nawet drogowskazy do każdego motelu, hotelu oraz B&B jak i najmniejszego punktu widokowego i atrakcji turystycznej.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz