niedziela, 18 listopada 2012

Queenstown - Kimbel sb 10.11.2012

Pozwolilismy sobie na to, by wlaczyc telewizor i obejrzeć tutejsze poranne programy. Telewizja sniadaniowa na takim samym poziomie jak nasze DD TVN a w nim glowny temat dnia: wizyta ksiecia Karola oraz molestowanie seksulane w szkole przez księży. Na szczęście Krzys znalazł maoryski kanal, który nas bardzo wciagnal ale najbardziej Meza relacja meczu koszykówki w tym jezyku. Sluchalam katem – i jest to naprawde dziwne dla ucha. Opuscilismy pokoj dosłownie 5 min przed 10ta, bo to ostatni dzwonek przed godzina check-out’u.
A mieszkaliśmy naprawde w domu na kurzej lapce – to ostatni domek na gorze po lewej stronie, który ma otwarte okno. Widoki na jezioro – niezapomniane i oczywiście uwiecznione przez Meza. Spakowalismy nasze rzeczy do bagażnika i ruszyliśmy w Qeenstown. Trafilismy na miejscowy targ, gdzie były rzeczy zrobione reczenie w domu. Można było oczywiście nabyc jadeity, obrazy czy tez zdjęcia z Uluru. Mnie zatrzymaly jednak muffiny,
Niestety nie były jadalne :-(, gdyż sa to mydla. Były tez i w innych przedziwnych kształtach. Krzys mi na pamiatke sfotografowal oczywiście. Pomyslowosc miejscowych nie ma granic – przetwarzają wszystko – nawet butelki od piwa, które sa przerabiane na zegarki nascienne.
Były tez miejscowe ubrania, które jak dla mnie były troche w stylu powyciąganych szmat. Na pewno w czyms takim nie wyszłabym na ulice. Można było się tez wymasować – dwa rozlozone na chodniku stoly do masazu i dwie skośnookie panie obslugujace. Popatrzylismy na wszystkie te ludowe dziela, by w końcu zasiąść w knajpce, gdze by dostep do internetu, za który nie trzeba było placic astronomicznych sum. Gdy uzupelnialam bloga – Mąż udal się na przechadzke i oczywiście wrocil z kilkudziesięcioma zdjęciami – miedzy innymi parowca, który nadal plywa tu w celach turystycznych oczywiście. Ale jeszcze kilka slow o knajpie – jedna ze scian w niej ma w sobie kominek – tak ze zarówno wewnątrz knajpy jak i od strony ulicy widać palace się drewno. Na scianach zas bardzo ciekawe informacje skierowane do Klientow (zrobiłam zdjecie specjalnie dla kolegow z pracy:-) )
Zreszta w większości restauracji i pabow jest informacja, by w przypadku dużego spożycia alkoholu skotnaktowac się z kims z obsługi, bo restauracja / pub zapewniają transport do domu. A Nowozelandczycy naprawde dużo pija – spokojnie mogą isc w zawody z nami Polakami i nie wiem naprawde kogo bym obstawila w zakładach, gdyby takie ktoś zrobil. Po dobrej 1,5h siedzenia na internecie ruszyliśmy dalej – tym razem udaliśmy się do parku, gdzie mogliśmy podziwiać gigantyczne drzewa.
W zyciu nie widziałam takich rozmiarow. Zainteresowalo nie tez jedno, które z daleka wygladalo jak bezlistne a galezie miało jak zwisające rurki. Gdy podeszłam bliżej – okazało się, ze listki sa – tylko to takie male luski nalozene jedna na drugiej.
W Nowej Zelandii zaczela się wlasnie wiosna – wiec wszystko w zieleni i kwitnące. A oprócz tego, co znam z Polski, jest wiele lokalnych cudow, których nazw niestety nie znam. Bardzo podobal mi się krzew z takimi rozow-bordowymi jezorami, a liscie jego przypominaly akacje.
Oczywscie mój zachwyt uwiecznil Maz nim zdazylam jakiekolwiek slowo rzec.
W ogrodzie słyszeliśmy tez spiew roznych ptakow a jeden nawet raczyl się nam długo przygladac – cos podobnego do naszego szpaka ale z dziobem w kolorze cytrynowym. Zaspokojenie głodu pognalo nas do jakiejs knajpki na obiad – padlo na Vudu Cafe, gdzie siedliśmy sobie w ogródku. Dzieki temu mielismy wgląd na to, co dzieje się na ulicy oraz jak wygladaja miejscowi.
Mi bardzo podobalo się spotkanie dwóch miejscowych panow – obydwaj bardzo klimatyczni a jeden z nich z dzieckiem, wozkiem i dodatkowo psem. Najspokojniejszy był pies – grzecznie lezal i obserwowal ulice oraz wyczekiwal, czy cos nie spadnie ze stolu… a spadlay niestety glownie zabawki dziecka. My zamowilismy sobie danie z miejscowego słodkiego ziemniaka – kumara.
Dostalismy na talerzu trzy okragle placuszki z niego wlasnie polozone na sałatce – naprawde bardzo smaczne to było. Do czego podobne w smaku? Po prostu chyba do cukinii – ale według mego Meza do ziemniaka:-) Ostatecznie ustaliliśmy ze do cukinio-ziemniaka, by uniknąć klotni malzenskiej. Z pelnymi brzuchami wsiedliśmy do samochod, by jechać w kierunku Chirstchurch. Z zalozenia wiedzieliśmy, ze tam nie dotrzemy dziś, bo to za dużo kilometrow i jak zwykle gdzie w motelu przy drodze się prześpimy. Teraz weszlimy w czesc winna Nowej Zelandii – zaczely się winnice.
I jak to w tym państwie – jak cos się zacznie to się ciagnie kilometrami. Zastanawia mnie, czy to wszystko należy do jednej osoby, czy tez okoliczni rolnicy się w tym specjalizują.No i oczywiście wszystko zagrodzone – co najbardziej denerwuje Krzysia, bo nawet do lasu nei da rady wejść, bo tez jest plot, przy lace – znow siatka, itd… Ilez musieli tu zarobić pieniędzy producenci drutu – żeby te polacie tak pogrodzic. A teraz dochody czerpią firmy produkujące farby – no bo przecież co jakiś czas plot trzeba pomalować. Dzis znow dorwałam się do kierownicy – i Krzys twierdzi, ze nabieram zwyczajow nowozelandzkich – pedze jak wariat 120km/h… no ale przy pustych drogach można sobie pozwolić. Bez pytania się Meza – skrecilam w droge prowadzaca do MtCook – najwyższej góry Nowej Zelandii.
Oczywiście nie było mowy o wspinaczce – to wyprawa na kilka dni i trzeba być dobrze przygotowanym. Chcialam po prostu zrobić przyjemność Krzysiowi, który jest miłośnikiem gor, a zabrany nowozelandzki autostopowicz polecal, by się przejechać, bo sa przepiękne widoki. Mial oczywiście racje – bo dotarliśmy do pięknego jeziora o szmaragowej wręcz wodzie. Jest to efekt znajdujących się w skalach mineralow – na tablicy informacyjnej napisane było „silica” ale nnie znam tłumaczenia na polski. A do tego wokół wysokie góry z śniegiem – po prostu tak jak na fotografii obok
Na samym końcu drogi jest MtCook Resort – taka mala osada z kilkoma domami oraz pokojami dla turystow. Stad się wyrusza już bezpośrednio na zdobywanie szczytu bądź w inne szlaki. Ale oczywiście nic nei stoi na przeszkodzie – by na odcinku miedzy glowna droga a ta osada – tj ok 80-100km- znajdowaly się dwa domy rolnikow – srednia odleglosc pomiędzy sąsiadami – 40km. Trzeba było jechać ostrozenie – przebiegly nam bowiem kilka razy owce przez droge i raz krowy. Chcielismy nocować na jeziorem Takepo – raptem 30 domowi ponoc szybko rozwijające się miasteczko. Niestety najtaniej jak znaleźliśmy to 160 $NZ za pokoj a w dwóch hostelach nie było już miejsca.
Pobyt ograniczyl się wiec do zrobienia zdjęć - małego uroczego kosciolka, zbudownego jeszcze w XIXw na tle zachodzącego slonca i pognaliśmy dalej. Troche w nieznane – bo starszne bezludzie znow nastalo. Na szczęście zawitaliśmy do Kimbel i na samym poczatk miasteczka zobaczyliśmy znak motel. Narobilismy swym przybyciem chyba wiele zamieszania jego wlascicielom, bo trochę musieliśmy poczekać az ktoś się pojawi. Wyszedl bardzo mily pan, który zaprowadzil nas do pokoju – jak zwykle sypialnia z malym aneksem kuchennym. Krzys zajal się przestawianiem samochodu a ja – formalnościami. Jak się wlasciciel dowiedział, ze mamy wlasnie nasz miesiąc miodowy – to od jego zony dostaliśmy az 4 wlasnorecznie upieczone muffiny. Och ciagle mam dylemat – czy czekoladowe czy pomarańczowe były lepsze. Pani była na tyle mila, ze udało mi się z nia dluzej porozmawiać. Znow udalo mi się trochę zaspokoić moja ciekawość. Panstwo wlasciciele maja 6 dzieci (4 corki i 2 synow) – wszyscy sa już dorośli i na swoim. Waznym jest, by dzieci chodzily do dobrej szkoły, która najczęściej jest prywatna – tzn platna i czasami bardzo dużo. Studia tez sa płatne choć można dostać stypendium ale trzeba być bardzo wybitnym. Od dłuższego czasu mysle, ze w Polsce nie doceniamy tego, ze nie trzeba placic za szkoły i uniwersytety - no jedynie koszty utrzymania się w czasie studiow. Ogolnie w Nowej Zelandii latwo się zyje i nie slyszalam, by ktokolwiek narzekal.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz