poniedziałek, 12 listopada 2012

Wellington – Omau - sr 7.11.2012






Dzis pobudka o niebotycznej godzinie, bo o 5.30 rano. Musimy bowiem być sporo wcześniej (na 1,5h przed odplunieciem promu sa bowiem zamykane bramki wjazdowe) przed odplynieciem promu z Wellington do Picton, które jest już na południowej
wyspie. Na szczęście od hotelu do promu mielismy tylko 5min drogi samochodem oraz nie musieliśmy się martwic o bilety,bo te dostalismy w pakiecie z wypożyczanym samochodem. Troche się jednak w kolejce naczekalismy, bo przecież trzeba było jakos te samochody upchac na kilku poziomach promu.




Jak się okazało plynelismy największym promem kursującym pomiędzy wyspami, na którym jest wiele atrakcji  na ok 2,5h plyniecia przez cieśnine Cooka’a. Sa do dyspozycji pub, restauracja, bar, pokoje do spania, pomieszczenie z mega wygodnymi fotelami do odpoczywania, kilka tarasow widokowych. My się zakotwiczyliśmy na takim krytym tarasie widokowym (no coz jestem zmarzluchem) a ja probowalam opisac nasze pierwsze dni urlopu a Krzys oddal się swej nawjekszej pasji – fotografii.
Nowozelandczycy maja swietne poczucie humoru i duzy dystans do wielu rzeczy – przynajmniej to tak wygląda z boku. Stad wiele  dziwnych rzeczy – jak na przykład reklama zapraszajaca do przespania się  w czasie podrozy promem




Widoki były naprawde piękne, bo doplywajac do Pincton można zobaczyć wiele porozrzucanych wysepek oraz polwyspow o bradzo długiej linii brzegowej z racji nierownosci. Wszystko jest porosniete zielonymi drzewami (tu wlasnie wiosna zawitala) albo czasami jakies kawałki ostrych, brazowych skal. Czesciej jednak przewazaja plaskie pagórki.




Na promie ogormny ruch panowal a czesc osob rozlozyla się nawet na otomanach w restauracji ucinając sobie dluzsza drzemke. Wialo strasznie – a niektóre osoby były w krotkich spodenkach, co powodowalo, ze mi robilo się jeszcze bardzej zimno. A miejscowi – prawie po całym pokładzie zasuwalo na bosaka!




Trudno tez spotykać osobe w 100% maoryska – jeśli juz to sa jakies mieszkani z innymi rasami – glownie zapewnie z Brytyjczkami. Bardoz często Maorysi sa bardzo wytatuowani – zdarza się, ze panie maja na podbródkach również tatuz. Troche dziwnie to wygląda, zwłaszcza jak osoba jest ubrana w normalne jak u nas ubrania a nie jakies ludowe.
Prom dobil ok 11.40 do Picton, w którym jednak się nie zatrzymaliśmy tylko od razu pojechalsimy do Nelson - dużego miasta na wybrzeżu. Nareszcie jakas styczność z uliczkami, które można nazwac  starym miastem.
Ponieważ osadnictwo „białych” jest tu dopiero od XIXw, wiec miasta w większości sa zaplanowane w bardzo prosty sposób – czyli wszystko prosto i pod katem prostym oraz bardzo szeroko. Brak charakterystycznych dla Europy zakrzywień, zakretow, bardzo wąskich uliczek. Mielismy szczęście – bo wyjątkowo nie padalo i było piękne slonce, wiec ja czułam się jak w swoim żywiole podczas gdy Maz był lekko spiacy i robil wszystko w trybie okreslanym przeze mnie jako „polsen”  i udało mu się nie zgubic nic z noszonych rzeczy: aparatu, przewodnika, bagietki i czapki




Pospacerowalsimy sobie – dotarliśmy nawet do tutejszego ogrodu oraz ogromnego budynku muzeum.  Spodobala się tez nam tutejsza katedra anglikanska.




Na tablicy informacyjnej dokładne wyjaśnienia, kto jest kim w parafii – uwaga jednym z księży jest pani!  Wokół kościoła był piękny ogrod oraz długie schody do niego prowadzące, na których siedziało mnóstwo nastolatkow. Jakos jak dla nas byli wyjątkowo cisi i bardziej normalni niż w Polsce. Duzo z nich było ubranych w szkolne mundurki – czyli pewnie wysiedli ze szkolnego busu  jeszcze nie chcieli wracac do domu.Zaczelo nam trochę burczeć w brzuchach – wiec siedliśmy w miejscowej knajpie o nazwie Lambretta’s




Byliśmy mało konwencjonalni, bo zamowilismy pizze ale za to z baranina – no skoro tu jest tyle owiec, to trzeba sprobowac jak one smakują. Miala być w wielkosci XXL…. tylko jak ja zaobaczylismy to był to odpowiednik naszej sredniej. Trzeba się jeszcze przyzwyczaić do mega długiego czekania na zamówione rzeczy – mam nadzieje, ze to gwarantuje, iż wszystko jest robione w czasie naszego oczekiwania i bez wykorzystania mikrofalówki. Srednio za obiad cena wynosi ok 14$NZ na 1 osobe – czyli porównywalnie jak w polskich bardzo dobrych restauracjach. Benzyna ok 2$NZ za litr – czyli ok 5,5 zl za 1 litr ale o dziwo – ropa – to tylko 1,5$NZ za litr, wiec bardzo duza roznica, bo w RP sa to porównywalne poziomy cenowe.
Udalismy się dalej w nasza podróż – kierunek Westport  - i dalejja za kierownica! Nie jest trudno – drogi sa puste i tylko trzeba uwazac na wpadające dzikie ptactwo oraz oposy, które sa tu prawdziwa plaga. Sa to zwierzątka wielkosci naszych kun czy tchórzy. Zostaly tu sprowadzone  z Australii, by hodowac je ze względu na futro. A jak to bywa – kilka sztuk się wymknelo z farm i rozpoczelo zycie na wlasna reke mnazac się na ogromna skale i niszcząc miejscowa faune. Odstrzeliwanie ich nie wiele pomoglo – nadzieja teraz chyba jedynie w tym, ze będą często przechodzić przez ulice i wpadac pod kola samochodowe.
Jadac można dostać oczoplasu od liczby owiec ora pasących się krow.




Jednym i drugim należy zazdroscic warunków – maja bowiem wybiegi o wielkości kilku hektarow i dużo swiezego powietrza, bo polskie bydlo po wejściu Polski do EU cale zycie spedza w oborze i często nie widzi slonca ani nieba. Dzis rozwiazala się nam także zagadka – po co czasami leza stery starych opon na polu, co mnie przynajmniej bardzo nurtowało. Otoz zebrane siano czy tez slome nakrywa się folia, na która układa się opony, by wiatr jej nie rozciagal ani nie porwal gdzies.
Po drodze zaliczyliśmy jeszcze kolejne wypadniecie prawej przedniej lampy w samochodzie – tym razem sprobowalismy naprawić to gumka recepturka – zobaczymy ile czasu to rozwiązanie wytrzyma. Zabralismy tez autostopowicza – z nadzieja wielka, ze to będzie miejscowy, by więcej wydobyc informacji o tym kraju. To jest to, czego mi bardzo brakuje – kontaktu z miejscowymi, który w naszym przypadku ogranicza się jedynie do spotkać z obsluga moteli oraz restauracji czy tez sklepow. Chcialoby się wiecej czasu spedzic na rozmowie, by chociaż poznac relacje „biali osadnicy” – Maorysi, sytuacje ekonomiczna – czy ciężko tu zyc, itd. Nam się strafil Spencer z Washington State (czyli ze stanu Waszyngton i absolutnie nie mylic ze stolica Waszyngton!) a obecnie mieszkajacy w Kalifornii. Majac dopiero 21 lat wybral się w pierwsza swoja podróż daleka i chce pobyc w Nowej Zelandii jakies pol roku – dostal bowiem prace w hostelu w Christchurch. Jechal z gitara – wiec zaczelismy rozmawiać  o muzyce i szybko wyszlo, ze lubi klasyczna. Krzys miał wiec okazje porozmawiać o roznych kompozytorach a najciekawsze jest to, ze Spencer uwazal Chopina za Francuza ale oczywiście wyprowadziliśmy go z bledu. Maz zrobil mu „mini wykład” na temat utworow – mamy wiec nadzieje, ze chłopak będzie mogl teraz zablysnac wiedza. Autostopowicza wysadziliśmy na krzyżówce , gdyż my się udawaliśmy do Westport .




Ponieważ było już po 17tej – to miasto wygladalo jak wymarle – nawet żadna knajpa nie była otwarta, by moc wypic kawe czy herbate. Pozostalo nam jedynie przejść się uliczkami, by Maz mogl zrobić zdjęcia w kolorach zachodzącego slonca.  Oczywiście jak w każdym miasteczku był tu również Memorial Hall  (Pokoj pamięci), gdzie z reguly sa fotografie, tablice z imionami osob z danej miejscowości i okolicy, które zginely w czasie I i II wojny swiatowej na froncie. Obecnie te budynki sluza także jako sale, gdzie maja miejsce ważne dla spolecznosci wydarzenia.




Mi najbardziej podobal się budynek dawnej biblioteki, bo miał w sobie to cos i chyba był jedynym ostatkiem po dawnej swietnosci tego miasta. Postanowilismy pojechać dalej, ponieważ w miescie nic się nie dzialo i nie było nawet nikogo, by moc się o cos spytac. Jak zwykle zaryzykowaliśmy, ze znajdziemy jakiś motel po drodze. Trafilismy na prawdziwe cudo – widok z okien na nature i prawie nic wokół.  Omau dosłownie 3 czy 4 domy stojące pośrodku głuszy i nic wokół i nawet nie ma go na dużej mapie Nowej Zelandii. Motel prowadzi malzenstwo w wieku ok 45-50 lat i maja jedynie 8 mini apartamentow – czyli pokoj z lazienka i anekesem kuchennym. A wokół drzewa, spiew ptakow i chodzące wokół weka. To ptak podobny do kiwi – tylko trochę większy, również bez skrzydel i przypominający nasza kure, jeśli chodzi o wielkość. Ma dlugi dziob i bardzo szybko ucieka ale jednocześnie jest bardzo ciekawski – prawie wcale się nas nie bal i blisko podchodzil.
Jedyne nieszczescie dnia – Krzys zostawil wczoraj na stacji benzynowej karte kredytowa. Jednak nei jest zle – tylko 900zl zostało na niej do wydania a osoba na stacji będzie przynajmniejmiala jakas pamiatke z Polski.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz