czwartek, 22 listopada 2012
Christchurch – Sydney pn 12.11.2012
Pobudka o niebotycznej 5 rano i o ile Maz był super wyspany – to ja nie. W nocy padal deszcz i wial straszny wiatr, wiec nasze drzwi wejściowe wydawaly odgłosy, jakby ktoś wchodzil. Budzilam się kilka razy. Dodatkowo Krzys o 2 w nocy zarzadzil wstawanie, żeby zdazyc na samolot – oczywiście wszystko robiąc w snie. Przeszedl tez samego siebie, bo potem snilo mu się, ze wysiada z samochodu, wiec wstal z lozka i zaczal cos mowic o zatrzaskiwaniu drzwi od samochodu. Rano, gdy mu to opowiadałam, nic nie pamietal a jedynie się dopytywal jak mocno zamykal drzwi samochodowe i czy było to slychac:-)
Samochod zgodnie z instrukcja zostawiliśmy w oznaczonym miejscu i z kluczykami w skrytce. Mam nadzieje, ze nikt nie bedzie zglaszal reklamacji. Samolot mielismy dopiero o 8.30 – wiec udało się nam polaczyc via Skype z moja Mama
Lot mielismy trochę skomplikowany – bo najpierw Brisbane a dopiero stad do Sydney. W Brisbane mielismy kontrole paszportowa oraz „sanitarna”. W przypadku tej drugiej kontorli, pan nas skrzętnie przepytal. O ile z czekoladami nie bylo problemu jak i ciastkami oraz pieczywem.. to skrzętnej kontroli ustnej podlegly muszelki oraz szyszka z Nowej Zelandii. Szyszka została skonfiskowana zas dzięki temu, iż przytaknęliśmy, ze muszelki zostaly wymyte w cieplej wodzie to przeszly. Oczywiście tego nie zrobiliśmy ale to była jedyna szansa na ich uratowanie. O dziwo namiot nie był przeglądany. No i nareszcie jesteśmy w kraju, gdzie angielski jest bardziej zrozumialy – nie trzeba się domyslac, co ktoś do nas mowi.
Potem musieliśmy się udac z lotniska międzynarodowego na krajowe – jeździ specjalny autobus a duzy bagaż zdalismy w punkcie Virgin Airlines zaraz po kontroli sanitarnej. A w autobusie pan kierowca przywital wszystkich w iscie australisjkim stylu” G’morning. Don’t worries” i przy każdym postoju informowal kto ma teraz wysiadać i znow glosno wital nowych pasazerow. Na lotaklnym lotnisku musieliśmy poczekać 2h, by znow leciec w kolejnym samolocie – tym razem już do Sydney. Przy przelotak lokalnych w Australii trzeba bardzo uwazac, bo tu sa strefy czasowe - czasami nawet 0,5h roznicy.
Sydney to chaos wielkiej cywilizacji. W samym miescie mieszka tyle samo osob, co w całej Nowej Zelandii i choć chce ono być metropolia swiatowa – to samo wydostanie się z lotniska może doprowadzić do obledu – totalny bałagan komunikacyjny i brak informacji dla turystow. Ostatecznie skorzystaliśmy z pomocy pana concierge – kupiliśmy bilety do busika, który zawozi bezpośrednio do hotelu. Probowalismy zanlezc cos via internet – jaksi wolny hotel czy hostel ale wszystko było zajęte. Na szczęście pan concierge i tu zaradzil lokujac nas w hotelu Fomula 1. Zaraismy wiec bagaże i znaleźliśmy się na postoju busikow. Tu trzeba było się jednak wykazac mega cierpliwoscia, bo nikt nic nie wiedział tylko kazano nam czekac. W końcu podjechal mikrobus z logo KST i kazano nam wsiadać. Pan kierowca zabral od każdego kwitek ale za żadne skarby nie mogl przyjąć do wiadomosci, ze jedna para zaplacila online i ma jedynie wersje elektroniczna. Po 10min dyskusji, dzwonienia do biura –okazalo się, ze ta para może jednak jechać. Wtedy pan kierowca usadzil ich jeszcze raz w samochodzie a do wszystkich pasazerow skierowal przywitanie w stylu: „Dzien dobry! Nazywam się Jack i witam Was w swej taksówce. Zycze udanej podrozy”. Wygladalo to bardzo komicznie z racji wcześniejszej wymiany zdan oraz tego, ze pan nie miał kilku zebow z przodu i mowil z dziwnym akcentem, bo był imigrantem.
No i zaczela się nasza podróż - od przedmiesci do centrum. Oczywiście szofer rozwiozl nas cale 10 osob po roznych adresach – ale bez jakiejkolwiek optymalizacji, żeby droga była krotsza. A my przy okazji mielismy zwiedzanie miasta za darmo. Zaczely się korki, nerwowe jezdzenie. Na ulicy wszystko w wersji gigantycznej. Na ulicach ludzie ubrani bardzo sportowo i typowe twarze jak z filmu „Slub Muriel”.
Sam nasz hotel to królewskie podwojne lozka oraz drugie lozko pietrowe, które robi nam za szafe, bo nie przewidziano tu zadnych polek w 4-osobowym pokoju! Szybko się przebraliśmy i ruszyliśmy w miasto zwazywszy, ze o 17tej umowilam się z Malwina – kolezanka z pracy, która z 2 miesiace temu wyemigrowala na studia do Sydney. Mialam dla niej dostawe czekolad Milka z Polski. Spotkalysmy się przy Town Hall, gdzie obok stoi ogromny pominik nikogo innego jak Krolowej Wiktorii
Kolejne państwo, które ma komples a z drugiej strony podziw Wielkiej Brytanii. Niby jest demokracja, odleglosc w tysiącach kilometrow od Anglii a przeciętny turysta może odnieść wrazenie, ze jest w jakism angielskim miescie. Nawet architektura i styl budowli nawiazuja do epoki wiktoriańskie a wspolczesne maja taki angielski gust. Ponieważ Malwina się spozniala to Krzys poszedł do pobliskiego supermarketu, gdzie można kupic bagietek za 3AUD zas maslo – 250g za 1 AUD. Kompletny absurd jak dla nas, ze pieczywo jest az tak drogie – oczywiście chodiz o normalne zjadliwe a nie tostowe, również tu krolujace. Ciagle
stalam i czekałam na Malwine przygladajac się pobliskiemu skrzyżowaniu.
Udalo mi się rozgryc jego filozofie – przechodzić można przez ulcie dopiero wtedy kiedy wszystkie samochody maja czerwone swiatlo, tak wiec czesc osob idzie na skos, bo im jest wygodniej. Wyglada to naprawde w dziwny sposób – samochody stoja nieruchome a ludzie niczym mrowki poruszają się we wszystkie strony.
Kwestia ubioru miejscowych to calkiem oddzielny temat – bo jest bardzo bezgustowanie i niektóre polaczenia jak dla mnie sa ciekzie do akceptacji, zwłaszcza jak pani o kształtach rubensowskich ma naprawde kuse mini na sobie. Chyba lustra sa tu bardzo drogie i nie maja okazji się przejrzeć przed wyjściem z domu. W pewnym momencie stanela obok mnie nastolatka o bardzo dużej nadwace w mini falbianiastej czarne spodniczce i podartych, kolorowych pończochach z podwiazakmi w polwoie lydki a calosc zalozona na grube rajstopy. A na twarzy dodatkowo bardzo ostry makijaż. Co wiecej – miejsce w którym stalam sciagalo jakies dziwne osoby, bo ciagle pojawial się ktoś , kto stawal i glosno cos krzyczał. Pierwsze wrazenie o Australiczykach – dziwne przpadki i indywidua. Sa tez hobbystami tatuaży oraz piercingu – bez wyraźnych roznic wiekowych oraz lubia sport – ciagle widać było gdzies jakiegoś biegacza.
Przeszlismy z razem we trojek do pobilskiego centrum handlowego, gdzie czesc parteru stanowią bary i kanjpy samoobsługowe – tak jak na samej gorze w warszawskiej Galerii Mokotow. Zdecydowalismy się na kuchnie japonska – bo jakos najciekawiej wygladala. Maz postawil na wolowine ja zas na na cienki makaron z sosem warzywnym. Mi smakowalo – a Krzys był myślami w Wanaka w Nowej Zelandii, bo tam według niebo było smaczniejsze. Mielismy tez pierwsza styczność z Aborygenami – siedziała bowiem cala szkolna wycieczka nastolatkow ale jakos głupio było robic im zdjęcia. W czasie konsumpcji od Malwiny dowiedzieliśmy się wielu ciekawych rzeczy:
- biali i Aborygeni – zyja w swych rejonach i raczej nie wchodzą sobie w droge
- państwo ma obowiązek zapewnić każdemu obywatelowi mieszkanie – i ponoc pokrywa rowneiz wydatki za elektryczność czy tez gaz. Przez to jest wiele osob, które zyja na garnuszku państwowym
- wiekoszosc Australiczykow pracuje nie na caly etat tylko np. 2 czy 3 dni w tygodniu
- miejscowi bardzo cenia sobie wolny czas i raczej w pracy się nie przemeczaja
- poziom edukacyjny – bardzo niski. Malwina nawet stwierdzila, ze nie ma czego uczyc się do swoich egzaminow.
- jest bardzo dużo emigrantow z Japonii oraz Chin – to rzeczywiście zauwazylismy na ulicach
- często na ulicach można spotkać osoby stojące w rzedzie – niczym na zbiorce na w-fie – i patrzące się na ulice. Wyglada to jak robienie jakiegoś flash moba a to tymczasem miejscowi czekaja na przystanku autobusowym w kolejce do wsiadania. Po prostu jak podjezdza autobus to w tej samej kolejności jak stoja – wsiadają. Bez klotni, przepychania się….. może udaloby się to zaprowadziz w Polsce?
Potem ruszyliśmy dalej w miasto i dolaczyla do nas jeszcze Beata – kolezanka Malwiny. Chodzilismy sobie po centrum pieszo i doszliśmy nawet do zatoki, z której plywaja promy (uwaga jest to srodek miejskiej komunikacji w Sydney jak autobusy i pociągi!) oraz az do samej opery, bedacej symbolem tego miasta – niestety była jakos slabo oswietlona.
Maz mi znow utonal w fotografowaniu – a może to takie jego wyjście ewakuacyjne, bo miał 3 ciagle ze sobą gadające baby i niestety trudno się było wcisnąć w rozmowe z jakims tematem.
Na sam koniec – usiedliśmy sobie w pijalni czekolady. No miejsce naprawde magiczne, bo można zobacyzc w ogromnych kotlach jak się mieszka czekolada, która potem trafi do naszego zamawianego deseru. A jako jej smakosz – musze powiedzieć, ze jest tu bardzo dobra. Podoba mi się tez obsluga w restauracji – po zamówieniu przy ladzie dostaje się stojak z numerkiem, który trzeba postawić na stole. Dzieki temu kelner wie, gdzie dostarczyć zamowieie. Jak zwykle – proste i banalne rozwiązania sa najlepsze. Z racji wczesnej dzisiejsze pobudki – powoli zaczelam przyspiac, wiec to był najwyższy czas, by się pozegnac z dzieczynami i zacząć wracac do hoelu – to będzie dobre 1h a my nie kupilismy biletow z racji mieszkania w centrum. Gdy juz lezalam na lozku dochodzila 23cia a nogi naprawde mi odpadaly. Maz byl tak kochany, ze zrobil mi jeszcze herbate na kolacje. Jutro przed anmi kolejny dzień pieszy.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz