niedziela, 18 listopada 2012

Franz Josef - Queenstown pt 9.11.2012

Pozwolilismy dziś sobie dac trochę luzu wreszcie – i pobudka dopiero o 9tej! Spalismy w motelu ok 1km przed Franz Jozef, bo w samym centrum miasteczka turystycznego ceny od 140 $NZ za pokoj. Nam się udało za 99 i to z lazienka oraz ogromnym lozkiem. Jestesmy w gorach tutejszych – wiec i zimniej bardzo ale na szczęście było ogrzewanie elektryczne. Wlaczylismy wreszcie TV – i się okazało, ze nasz urlop zbiegl się z wizyta Ksiecia Karola (ciagle jeszcze pretnedenta do tronu brytyjskiego) w Nowej Zelandii i Australii. Najbardziej zaciekawila nas inforamcja, iż Ksiaze pomagal strzyc owce. Tylko to, co zobaczyliśmy to raczej pomoc w stylu patrzenie, jak inny człowiek to robil. Może to wiec była pomoc w formie wsparcie duchowe? Zadziwijajace, jak wszyscy tu szanują wszystko, co jest brytyjskie i monarcha brytyjska ma tu wielkie powazanie. Troche to dziwne, bo przeciez sa to niepodlegle państwa a jedynie bedace członkami Commonwealth. Jak dla mnie to jakas zasiedzialosc albo kwestia tego, ze choć odrobine zarówno Nowa Zelandia jak i Australia chcą być w Europie, która przecież wyznacza trendy i ma o wiele bogatsza historie w ich mniemaniu. Samo Franz Josef można okreslic jako baza rozrywki dla turystow – same hotele, puby, knajpy, atrakcje w stylu lot helikopterem nad lodowcem, wejście w góry z rakami i czekanami na lodowiec (niestety tylko i wyłącznie z miejscowym przewodnikiem gorskim).
Oczywiście symbol Nowej Zelandii – obecny i tu w postaci rysunkow na miejscowym sklepie i to na dodatek w kolorze zielonym. Bardzo się to Krzysiowi podobalo, wiec oczywiście zrobil zdjecie. Ciekawa jestem czy w NZ przekroczy 1tys zrobionych zdjęć – jest na dobrej drodze do tego, by to wykonać:-) Nadszedl wreszcie ten moment, kiedy Maz zarzadzil zakładanie gorskich butow, bo będziemy podchodzić pod lodowiec. Nastawilam się na mega ciezki szlak – a tu tymczasem na pocztaek przejście przez mini dzungle z paprociami. Udalo mi się wyrwac aparat od Krzysia i zrobić kilka zdjęć.
Stwierdzam, ze zrobila się nam mala specjalizacja fotograficzna – Maz to pejzarzysta, zas ja rosliny oraz ludzie. Dobrze chociaż, ze się uzupełniamy a nie wspolzawodniczymy ze sobą, bo jeszcze aparat uleglby zniszczeniom. Potem weszliśmy w doline polodowcowa z malym strukiem, który w okresie roztopow zamienia się w ogromna rzeke. Z gor zas spadalo wiele wodospadow, gdzie można było zobaczyć male tecze.
Robilo to naprawde niesamowite wrazenie i podziwiam Krzysia, iż potrafil to uwiecznić – dla mnie to wyzsza szkola jazdy. Droga była bardzo monotonna - ciagle po kamieniach rzecznych ale widnejacy w oddali lodowiec naprawde zachwycal a do tego spiew ptakow i może dwie napotkane pary turystow, co jak na tutjesze warunki można okreslic sporym ruchem.
Dotarlismy może 500m od lodowca i niestety dalej szlak był zagrodzony ze względu na osuwające się kamienie. Nawet na naszych oczach miało miejsce cos takiego – spora czesc skaly z malym gruzem osunela się w doline. Krzysiwoi udalos ie trochę przyblizyc lodowiec i uchwycić kawalek jego jezora.
Sam lodowiec to po prostu mocno ubity snieg, z którego robi się wiecznie zmarznięty lod, który rozpycha skaly. Dzieki temu lodowiec niszczy skaly i swym jezorem przenosi je dalej w psotaci mniejszych kawalkow. W zaleznosci od opadow, temperatur – raz jest większy, czasami krótszy. Dolina, która szliśmy, to tez pozostalosc po dawnym jeziorze lodowca. Caly szlak zrobiliśmy w około 2,5h. Byloby szybciej, gdyby nie sesje fotograficzne. Czasami dokuczam Mezowi, ze przyjechal na urlop z aparatem a ja jestem tylko dodatkiem:-) Krzys twierdzi, ze przesadzam. No ale najważniejsze, ze jego zamilowanie do gor zostało dziś zaspokojone i uśmiecha się od ucha do ucha. Gdy doszliśmy do celu – to zrobiliśmy sobie mini piknik jedząc zrobione wcześniej kanapki oraz popijając herbate z termosu. On naprawde nam się przydaje – nawet do samochodu robimy sobie herbate i zawsze jest cos cieplego do wypicia. Kierunek docelowy na dziś – Queenstown – to chyba wiecej niż 200km drogi. Zaczelismy od zjazdow po serpentynach z gor – momentami były on przez dobre 5km. Jeden zjazd to wręcz dobre 10 zakretow i każdy o koncie 180stopni. Przejechalsimy tez przez piękny most liniowy – Krzys choć pedzil to udało mi się zrobić zdjecie.
Potem zjechaliśmy jednak nad wybrzeże zachodnie i teraz mielismy obok siebie po prawej stronie Morze Tasmanskie. Zatrzymalismy się w jednym miejscu, by przejść się choć trochę nadbrzezem i rozprostować nogi.
Nagle na tym bezludziu pojawily się jeszcze ze 3 inne samochody – chyba wszyscy myśleli, ze skoro się tu zatrzymaliśmy to zapewne jest to jakiś punkt widokowy warty zobaczenia. No bo tak wlasnie działa prawo tłumu – jeden zrobi a reszta bezmyślnie powtarza. Udalo mi się zebrac trochę muszelek – ale Maz twierdzi, ze mogą mi je skonfiskować na granicy w Australii. Postanowilam jednak zaryzykować – najwyżej je im oddam i niech sami cos z tym sobie robia. Poszukujac dostępu do internetu trafilismy do enigmatycznego miasta o nazwie Haas, w którym nie ma nic oprócz supermarketu w srodku miasta oraz gora 30-40 domow wokół.
Zroblismy jedynie podstawowe zakupy, bo bar wycgladal dla nas trochę podejrzanie- woleliśmy nasze kanapki. A supermarket jest chyba centrum cywilizacji w Haas - jest w nim wszystko po trochu z dzialu spożywczo-przemyslowego, komputer z płatnym internetem i drukarka, a nwet skup skor z oposów. Nie wiem, czy pisałam już – ale te zwierzęta sprowadzono to z Asutralii, by hodowac na futerkowe. Niestety wymknely się spod kontroli i tak rozprzestrzenily, iż nawet masowe polowanie na nie nic nie pomaga.
Musieliśmy mieć często postoje – znow mam zapalenie pęcherza – zapewne przewiało mnie w gorach, bo siadałam na zimnych kamieniach. Srednio co 30 min trzeba było szukac toalety – a z tymi ciężko,c o widać na zdjęciu, bo potrzeb fizjologicznych nie można niestety zaspokajać w lesie.
Przejechalismy tez przez mile miasteczko – Cardrona, które wylania się po prawie godzinie jazdy przez totalne pustkowie. Powod zatrzymania się oczywisty – były toalety! Ale zainteresowaly nas dwa stare budynki, które były odnowione – to była dawana szkola i domek nauczycielski. Obecnie sa wlasnoscia miasteczka i sluza jako miejsce spotkan. No coz – przy nowozelandzkich funkcjonalnych domkach ciężko byłoby zrobić spotkanie wiecej niż 10 osob. Zaczelam zastanawiać się – jak tu wygladaja sluby oraz gdzie się ludzie poznają. Mąż jak zwykle ma odpowiedz na wszystkie moje dziwne pytania – ludzie musza się poznawać w szkole albo jeśli wyjada na dluzej do miasta na studia czy tez do pracy. Chyba ma tu racje. Gdyby tak moc dluzej porozmawiać z miejscowym to byłoby super. Droga do Queenstown zaczela biec przez rejony naprawde mało zaludnione i z mala iloscia wody – góry i jeszcze raz góry, pagórki a na nich takei brazowe, jakby wysuszone trawy.
Dotarlismy do celu o zachodzie slonca nad tutejeszym jeziorem Wakatipu (te maoryskie nazwy sa strasznie trudne do zapamiętania). Znow recepcje w dwóch hotelach zamknięte i jedynie karteczka gdzie dzwonic w sprawach nagłych. Na szczęście w trzecim recepcja była otwarta jeszcze i dostalismy pokoj – taki domek na kurzej lapce ale za to z widokiem na jezioro. Wieczorem nastapil czas na przepierki ubraniowe oraz obejrzenie w TV kolejnej relacji z wiztyt ksiecia Karola – w każdych wiadomościach to najwazniejsza informacja dnia. Druga zas – ze 2 osoby uciekly z tutejszego wiezienia i sa to grozi przestępcy. N a szczęście my ich nie braliśmy jako autostopowiczów:-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz