wtorek, 13 listopada 2012
Omau – Franz Josef czw 8.11.2012
Plan był, by wstać rano i pojsc na plaze…. A ostatecznie skonczylo się na sniadaniu o 7 rano u naszych gospodarzy w ich domu. Tak jak podejrzewaliśmy – domy sa domieszkania i maja być wygodne a nie do gromadzenia wielu zbytecznych rzeczy (chyba musze przejrzeć swoje rzeczy, bo sporo z nich lezy bezużytecznie) czy tez posiadaniu dużej liczby pokoi. Wewnatrz było wiec bardzo praktycznie – pokoj gościnny z TV i dużym telewizorem oraz polka z książkami, do tego mala kuchnia…. Do reszty nei zagladalismy, bo pewnie to była sypilania i toaleta gospodarzy. A swiat jest bardzo maly – bo okazało sie, ze siostrzenica pani wlascicielki ma meza Polaka i mieszkają razem w Australii. Poznali się, gdy ta siostrzenica zwiedzala Europe i zawitala do Polski. Pani wcyhwalala Krakow – ze slyszala, iż jest bardzo piękny. To juz drugi akcent polski – pierwszy w wiosce Maorysow (tych od tej 27literowej nazwy), gdzie pani sprzedajaca bilety z duma powiedziała, ze babcia jej meza była z Polski i miała na nazwisko Moscicki. Chyba nie ma skrawka ziemi, żeby nie znaleźć cos z Polska związanego.
Ponieważ byliśmy blisko wybrzeża – poszliśmy na plaze z nadzieja, ze zobaczymy pingwiny…. Niestety nawinela się nam miejscowa weka, która na zdjęciu obok.
Dotarliśmy az do ruin starej latarni morskiej, gdzie obok jest już nowa – zasilana promieniami słonecznymi. Przeszlismy sporo plaza z nadzieja na znalezienie pingwinow – niestety jedyny akcent z nimi to napotkany znak informacyjny. Mamy nadzieje, ze moze gdzies indziej uda się je nam zobaczyć.
Kilka kilometrow dalej był drogowskaz na kolonie fok – wiec oczywiście skrecilismy. Tu dopisalo nam szczęście – bo wylegiwaly się one na sloncu na nadbrzeżnych kamieniach. Poczatkowo nie sposób było cokolwiek zauwazyc, bo tak swietnie były wpasowane do otaczajacyh je kamieni.
Od czasu do czasu wydawaly jakies odlgosy – jakby prowadzily miedzy sobą konwersacje a inne lezaly rozleniwione od czasu do czasu poruszając tylnymi pletwami . Krzys zrobil im cala serie zdjęć – wiec obok fotka pt: ile fok na zdjęciu jest uwiecznionych:-) Czekamy na odpowiedzi.
Ostatnim pingwinim akcentem – był znak drogowy, który napotkaliśmy po drodze – nie mogłam się oprzec, by nie mieć fotki z taki ostrzeżeniem.
Kolejny punkt zwiedzania zawdzięczamy Marcinowi Blonskiemu i pokazanym przez niego zdjęciom z Punakaiki – czyli w skrocie mowiac skaly naleśnikowe. Natura nas znow zadzwila swym pięknem – po prostu sa to skaly, gdzie nalozone sa na siebie poziomo rozne typy skal i erozja tak podzialala, ze wygladaja one teraz jak polozone jedne na drugi naleśnik.
Obok zas Morze Tasmanskie z piekna niebiesko-szmaragodowa woda. Calosci dopelniaja oczywiście latające mewy i rozne zielone rosliny. Jest tu jak w raju…. tylko jak zwykle należy przejsc wyznaczonym szlakiem i nie można wychodzić poza ogrodzenie. Takie nasze wspólne spostrzeżenie, ze wszystko jest w Nowej Zelandii ogrodzone – nie da rady nawet wejść do lasu, bo sa one prywatne, polezec na lace również – bo jest ogrodzona. Z drugiej storny w miescie domy nie maja wcale zadnych siatek – czasami może max 50cm murku w charakterze raczej ozdoby niż w funkcji pelnienia ogrodzenia. Nawet jeśli jest się w lesie w parku krajobrazowym to należy poruszać się wyłącznie po wyznaczonej trasie.
Odwiedzilismy również tutjeszy las – jaknajbardziej tylko i wyłącznie idąc wyznaczona trasa, by moc poznac rosnące tu rosliny, gdzy była specjalna sciezka edukacyjna z opisaniem poszczególnych drzew i krzewow. Najbardziej charakterystyczne dla Nowej Zelandii sa paprocie, ktore
z daleka wygladaja w pierwszej chwili jak palmy. Dopiero, gdy podjedzie się bliżej, można zauwazyc ze to taka nietypowa paproc. Sa one naprawde gigantycznych rozmiarow – bywaja 3-5 krotnie wyższe niż ja (należy pamietac, ze mam 154cm wzrostu a Krzys twierdzi ze maja niektóre okazy wiecej niz 10m). Oprocz tego rosna tu tez palmy – tylko ciut inne niż te w Afryce i zgodnie z przeczytanymi informacjami – jest to jedyna palma na swiecie rosnaca w swym naturalnym srodowisku.
Jechalismy droga wzdłuż zachodniego wybrzeża i nasze oczy widzialy często widoki prosto na pocztowke. Najczesciej powtarzanym przez nas zdaniem było „Ale tu jest pięknie!”.
Zaczelismy nawet szukac synonimow do „pięknie” ale lista ich naprawde jest krotka. Widoki z zza okna samochodu były tak jak te na fotografii obok – niestety tylko woda zimna jeszcze, bo ok 20C na zewnątrz i bardzo wietrzenie.
Udalo mi się tez wyrwac z rak Meza aparat fotograficzny – i zrobić mu choć kilka zdjęć, żeby nie było tak, ze szewc zawsze boso chadza. Poza tym musza być jakies dowody na to, ze podróżujemy razem a nie tylko ja z jakims paparazzim.
Niestety ale dzisiejsza pingwionowa przygoda się nie skonczyla – spotkaliśmy bowiem w Greymouth trochę niekonwencjonalnego manekina. Tym samym oprócz kiwi i paproci (lisc paproci znajduje się na okładkach nowozelandzkich paszportow) – pingwin dolaczyl do symbolow Nowej Zelandii. Samo miasto laczy swa historie powstania ze znajdującymi się tu zlozami wegla, które sa do tej pory eksploatowane. W samym zas centrum – może gora 10 budynkow z datami pwostana przełom XIX / XXw. My jednak będziemy kojarzyć je z trzema rzeczami:
- dziwnym samochodem napotkanym na jednej z ulic
Czy w ogóle „to” można nazwać samochodem, bo nie jest to produkcja seryjna chyba?
- pierwszy raz natknelismy się policje – i to od razu 2 panow na sluzbie. Stali na ulicy kolo psa przywiązanego do latarnii przy knajpie. Zaczeli szukac wlasciciela psa, gdyż stal on na sloncu i był bez kagańca zadnego, wiec mogl ugryźć przechodnia. Szybko zlokalizowano posiadacza psa i wypisano mu mandat.
- przeswietna knajpa Meggie’s Kitchen, gdzie zjedliśmy nasz obiad, czyli typowe nowozelandzie potrawy: fish&chip (ryba z frytkami) oraz burger.
Obsluge stanowią tu same panie – i to glownie w wieku 50lat+. Wszystkie sa ze sobą bardzo zaprzyjaźnione i wygląda to, jakby kilka koleżanek się skrzyknelo i prowadzilo taki barek. Wszystkie bardzo usmiechniete i przemile, gotowe pomoc we wszystkim. Mnie raczej zastanowilo to, iż panie w wieku 70+ nadal pracują. Czy to wynik tego, ze nie ma kto pracować, bo młodzi wyjechali do dużych miast bądź wyemigrowali do pobliskiej Australii, a moze raczej sposób na zycie, by po emeryturze nie siedzieć samemu w domu. Niestety mamy zbyt mało kontaktow z miejscowymi, by moc choć torche pomeczyc ich nurtującymi nas pytaniami co do Nowej Zelandii. Nie wszystko można znaleźć przecież na gogle czy Wikipedii.
Dzieki poleceniu pani z punktu informacyjnego w Punakaiki trafiliśmy w przecudowne miejsce – Hokitika George Bridge. Co prawda droga wiodla pprzez ogromna doline, gdzie średnio raz na 5-10min jazdy pojawial się jakiś dom posrod pol uprawnych i oczywiście pastwisk z owcami i krowami. Ostatni fragment drogi to szrut. Ale dotarliśmy do najwilgotniejszego miejsca w Nowej Zelandii – 12m (tak metrow!) opadow rocznie. Nam się udało trafic, jak swiecilo slonce :-)
Szlak wiodl poprzez las, a potem nad rzeke, gdzie był piękny most linowy. Jak się stanelo pośrodku i zaczelo bujac – to można go było bardzo rozbujać, ze nie sposób isc po nim równo. Potem znow trochę przez las wzdłuż rzeki, która robila się coraz bardziej szmaragodowa. Jak do tej pory dla mnie przejście rpzez ten most to najpiękniejsze wrazenie z całej Nowej Zelandii. Maz ma inny swój ulubiony punkt – ale o tym później.
Chcialabym troche jeszcze napisac o tym, jak Krzys i ja postrzegamy miejscowych ludzi. To sa indywidualiści – co można zobaczyć po skrzynkach na listy.
Kazda jest inna i pokazuje gospodarza. Sa one zazwyczaj stojące przy drodze a dom gdzies 2km od drogi w oddali. Zdarzaja się skyrznki zrobione na zasadzie „recyclingu” – czyli zrobione własnym sumptem z jakichś metalowych resztek albo drewiniane w ksztalcie karmnika czy tez budki dla psa.
Po prostu - zawrot glowy od ich niekonwencjonalności. W miejscowości Ross trafiliśmy jeszcze na bardzo nietypowy dom – ogrodzenie w rejestracjach samochodow glownie z USA a wokół domu zbieractwo najróżniejsze – od starych sprzetow rolniczych poprzez z tylu podobiznę zapewne wlasciciela w stroju do rugby.
Jakby nie bylo rugby jest tu dla panow tym czym pilka nozna w Europie. Najlepsza druzyna nazywa się tu Blacks (Czarni) i często na domach, scianach można spotkać napisy „All for Blacks” – i przynamniej nie chodzi tu o czarnoskóre osoby tylko te wlasnie druzyne. Na czym polega rugby – nie zglebialam, bo zapewne jakies skomplikowane zasady. Kolejnym sportem uprawianym naologowo jest tu obstawianie koni. Jak byliśmy we wtorek w Wanganui i weszlimy do knajpki na kawe, to trafiliśmy na transmisje wyscigow. Wewenatrz siedziało kilkanaście pan mocno rozemocjowanych, które nei odrywaly oczu od ekranu telewizyjnego i często zagladaly do gazety – tam pewnie był spisw wszystkich gonitw. To była transmisja z Australii (wyścigi sponsorowane przez uwaga: Emirate Airlines!!!), gdzie na trybunach siedziały panie w ogromnych kapeluszach. Zapewne to odpowiednik Ascot w Wielkiej Brytanii. Mimo wszystko Nowa Zelandia jest bardzo brytyjska – poza angielskim, który ma mało zrozumialy akcent i trzeba się wsluchiwac bardzo.
Wracajac jednak do Ross – to zobaczyliśmy tam jeszcze jeden dziw – slub z wiatraczkami plastikowymi.
O co w tym chodzi – nie mamy pojęcia, chyba po prostu komus się tak zachciało i już – miał ochote to zrobil. Zaczelismy isc na szlak dawnych poszukiwaczy zlota – ale po 20min zrezygnowaliśmy, gdyż szlak trwalby ok 2h a nas jednak gna do prozdu, bo musimy dotrzeć do lodowca Frnaz Josef, który czeka na nas jutro.
Zgodnie z drogowskazem w Ross – pognaliśmy tymi prostymi jak stol ulicami zostawiając miasteczko za sobą. Takie typowe dla Nowej Zelandii – male, z okresme swietnosci, który dawno temu minal i obecnie dla wielu stanowi juz raczej wioske.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
MOIM FAWORYTEM JEST SAMOCHÓD, ALE BYM SZPANU ZADAŁA NA WIEJSKIEJ:-)
OdpowiedzUsuńZawsze mozna cos takiego zamowic:-)
OdpowiedzUsuń