piątek, 9 listopada 2012

Auckland - Matamata– ndz 4.11.2012


Wyladowalismy, wiec musielismy rozstać się z naszym mega wygodnymi fotelami samolotu Singapore Airlines. Naprawde super osbluga i najlepsze jedzenie ze wszystkich linii lotniczych – Turkish Airways and JetAirways indyjskie to gwiazdka nizej. Panie tez miały stroje w stylu ludowych singapurskich – długie spodnice oraz bluzki z długim rękawem uszyte z tego samego matrialu. Wszystkie takze w tym samym uczesaniu – koku , dodatkowo ten sam makijaż – chyba tu tez wizazysta jest Douglas, jak ma to miejsce w przypadku polskiego LOTu. Pierwsza styczność z obywatelem państwa Kiwi – wypelnienie opaslej aplikacji o wize z szczegolowymi pytaniami, co zywnosciowego się wwozi oraz jaki sprzet gorski, nasiona, mieso, lekarstwa. Trzeba dokladnie wypelniac, bo kara za fałszywe zeznania – 400$NZ (ok 1,2tys zl). Pan na kontroli paszportowej nas jeszcze dokładnie przepytal oraz kazal pokazac buty, jakie mamy na nogach, czy w nich nie mamy jakiejś ziemi czy tez kamyków. Potem prześwietlono nas bagaż, skonfiskowano mi 3 jablka z Brwinowa (oczywiście je podalam na kontroli) i skierowano na dokładne zbadanie sprzętu gorskiego. Zabrano nam namiot, po który mielsimy się zglosic po 15 min – miał być rozstawiony i sprawdzony, czy nie ma w nich zadnych ususzonych insektow, nasion traw itd. Najwazniejsze – czekolady przeszly przez granice! W ciągu tych 15 min czekania – kupiliśmy sobie karte do telefonu komórkowego, by mieć miejscowy numer. Angielski nowozelandzki – trzeba się bardzo wsluchiwac, bo urywają koncowki wyrazow i dluzej mowia samogłoski niektóre. Ichniejsze „fish & chips” brzmi cos w rodzaju „fusz & czups":-) Majac telefon – czas na samochod. Przyjechal po nas pan i zabral z bagażami do wypoczyczalni Apexa, gdzie czekal na nas Nissan Sunny ….. z kierownica po lewej stronie. To będzie wyzwanie! Sprawy papierkowe poszly mega sprawnie a najzabawniejsze jest to, ze samochod mamy zostawić na parkingu przy lotnisku w Christchurch, kluczyki wlozyc do skrytki i nie zamykac go. Po 15 min siedzieliśmy już w samochodzie i pierwszy skret Krzysia w lewo o mało nie skonczyl się wjechaniem na prawy pas a nie na lewy. Automtyczna skrzynia biegow – zdaniem Meza działa rewelacyjnie i parkowanie obylo się bez zarysowan. Zaczelismy zwiedzanie Auckland od wizyty w supermarkecie, by zakupić chociaż cos do pica. Tutaj wszystko jak u nas w Polsce ale: - sery zolte bardzo często z Niemiec – czyzby to wymiana barterowa była za sprzedawane tam kiwi? - większość produktów zawiera informacje na temat kraju pochodzenia i bardzo często w jakim % sa to produkty nowozelandzke - nic z polski nie znaleźliśmy:-) - wszystko jest w mega rozmiarach – soki w pojemikach po 4 litry, ser zolty pakowany po 0,5kg, ogrome pojemniki z proszkiem do prania – czy tak duże rodziny sa tu czy raczej wychodzi oszczednsc miejscowych? Kolejny punkt dnia – centrum Auckland. Zobaczylismy wieżowce – ale sa one normalnych rozmiarow a nie tak gigantyczne jak w Singapurze. By lepiej zrozumieć Nowa Zelandie – poszliśmy do tutejszego Auckland Museum, gdzie jest ogromna wystawa o historii Maorysow, odkryciu Nowej Zelandii przez Eurpoejczykow oraz historia najnowsza tego kraju jak i roznych panst znajdujących się w Oceanii. Muzeum posiada nawet rekonstrukcje lodzi, w jakiej pływali Maorysi oraz typowego domu maoryskiego.
Wioska to po maorysku „pa” i mieszkają w niej skoligacone ze sobą osoby i bardzo często w jednym ogromnym domu. Czasami „pa” sklada się z kilku ogromnych domow, gdzie w każdym mieszka inna wielopokoleniowa rodzina. Dom jest zbudowany z bali drewna, na których sa wyrzeźbione rozne postaci bogów oraz przodkow Maorysow i z reguly maja one ogromne oczy zrobione z muszli, wiec trochę przerazaja, ze ich wzrok wszędzie siega.
Wszyscy pracują dla dobra całej wioski. Jak się okazauje – Maorysi pojawili się w Nowej Zelandii ok 1100 roku przyplywajac zapewne z jakiejs okolicznej wyspy. Jezyk maoryski jest najbardziej podobny do tahitańskiego. Pierwsi mieszkancy Nowej Zelandii przyczynili się do całkowitego wyginiecia moa – to taki mega ogromny strus, caly pokryty brązowymi piorami w ciapki.
W muzeum był on zrekonstruowany – ja mu siegalabym gdzies do polowy lydki. Kiwi zas jest wielkości naszek kury ale ma mega dlugi dziobek, nie ma skrzydel i jest w podobnym jak moa kolorze – przypomina kolorem samice polskiego bażanta. Zapewne przyrządzano go wedlg maoryskiego sposobu gotowania – najpierw kopano dol, do którego wkładano gorace kamienie prosto z ogniska a dopiero na nie mieso i inne rzeczy zawinięte w liscie i znow nasypywano na to ziemie. Po około 2h czasu – odkopywano i jedzenie było juz ugotowane. Co mi się tylko wydaje, ze piasek na pewno się dostawal i trochę trudno się jadlo.
Zaciekawila nas tez historia waluty w tym regionie swiata – to, ze były to muszelki to była rzecz oczywista. Ale okazało się, ze były to i rozne inne rzecyz w zaleznosci od wysp Oceanii. Na jednej były to na przykład kamienie przywiezione z innej wyspy, a na innej na przykład sznurki barwione na czerwony kolor (barwnik był bowiem z innych wysp przywożony). Niestety ale nie było napisane, co dzieje się gdy ta czerwien wypłowieje - wartość pieniadza spadla?
Po zdobyciu podstaw wiedzy o Nowej Zelandii pojechaliśmy do scislego centrum Auckland. Kolejna nowość – parkingi sa tu płatne i im bliżej centrum tym krótszy maksymalny czas postoju. Na szczęście my dotarliśmy o 17tej – wiec tylko 1h płatnego parkingu, bo od 18tej do 6 rano jest darmowy. Pierwszym punktem zlokalizowanie kościoła, bo chcieliśmy isc na Msze Sw. Udalo się bezproblemowo – mielismy wiec czas do 19tej na zapewnienie sobie atrakcji, gdzie glowna stanowila Sky Tower – wieza widokowa, gdzie miejscami można stanac na szkle i spojrzeć w dol.
Widoki naprawdę zapierające dech w piersiach a wrazenie stania na szkle – niezapomniane, nie mowiac już o jeździe winda, gdzie również czesc podłogi to szklo i można spojrzeć w dlugi tunel.
Na samej wiezy mój Maz utanal w fotografowaniu – no bo były tak piękne widoki, ze nie mogl pozwolic sobie na ominiecie choć skrawka ktoregos No ale prawda jest taka, ze Krzys robi tak piękne zdjęcia, ze ja wole nie brac aparatu do reki, bo z mistrzem i tak nie wygram.
Przeszlismy się po uliczkach i mnie tylko momentami skrecalo, ze ja jestem w spodniach dlugi, kurtce i jest mi zimno a tutejsze panie paradują w sweterkach i bez rajstop czy tez skarpetek, czasami nawet w klapkach…. jak to widziałam to az gęsiej skorki dostawala. Do kościoła dotarliśmy punktualnie. Jestem pod wrazeniem organizacyjnym – każdy bowiem dostaje kartke z pieśniami, jakie będą spiewane. Zespol muzyczny – kilka instrumentow, organy oraz swietne glosy a przede wszystkim wiele współczesnych aranżacji. Pani organistka z Sulejowka miałaby zbyt wiele do nadgonienia niestety. Na nabożeństwie bardzo dużo osob – w kombinacji: Maorysi, biali Nowozelandczycy, Hindusi, Azjaci (Malezja?) – po prostu przegląd swiata Po uczcie dla ducha przyszedł czas na uczte dla brzucha – wyladowalismy w milej wloskiej knajpce, gdzie obok przy stoliku siedziało dwóch panow około 50tki trochę narzekających sobie na zony oraz trudy wychowania dzieci. Przy pizzy otworzyliśmy sobie mape NZ, bo trzeba podjąć decyzje co do planow na kolejny dzień. Postanowiliśmy jechać w kierunku Rotorua i w miare możliwości spac gdzies po drodze. Dotarlismy ostatecznie do Matamata – i chyba dlatego padlo na to miejsce, bo Krzysiowi nazwa miasta kojarzyla się z matematyka, która on studiowal Jadac noca nie wiele udało się zobaczyć – ale domki sam ale w stylu skandynawskim bądź tych, jakie widziałam w Ameryce Centralnej – np. w Panamie. Ogrodki bardzo zadbane i przed domami wystawione na ulicy jak w USA skrzynki na listy. Zabudowa mijanych miasteczek / wsi jest calkiem inan niż u nas, bo nikt nie stawia domu obok sąsiada – przewaza opcja stawiania domu pośrodku swego rancza. Wokół domu zas sa pola bądź pastwiska z owcami. W ten sposób miejscowosci ciagna się przez kilka kilometrow, czasami widać jakiś kosciol i przy nim moze skupisko maksymalnie 10 domkow, A tak wszędzie – bezkres i puste drogi, pagórki , której najczesciej sa kraterami dawnych wulkanow. W Matamata mielismy problem z znalezieniem motelu – w pierwszym godziny funkcjonowania biura skonczyly się o 20tej i zero informacji, gdzie mozna zadzownic, gdy człowiek pojawil się o godzinie 23ciej. Wdrugim, do którego prowadzily drogowskazy, zero zywej duszy również. Wyladowalismy w koncy w McDonaldzie, gdyż to był jedyny otwarty punkt i choć jedna zywa osoba. Pani była naprawde mila, bo polecila nam Brodway Motel i co wiecej zadzownila do wlasciciela z informacja, ze będziemy zaraz. Tym razem dom był juz rozświetlony i wlasciciel czekal na nas. Dostalismy super apartament – pokoj z ogromna lazienka oraz aneksem kuchennym, w którym było wszystko – zastawa, sztucce, garnki a nawet toster i czajnik elektryczny. Trafilo się nam naprawde jak slepej kurze ziarnko.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz