czwartek, 22 listopada 2012
Sydeny - Uluru sr 14.11.2012
Pobudka o niebotycznej 5 rano, bo o 6.20 podjezdza po nas busik, by zabrać nas na lotnisko. Mamy wylot o 9.45 i dobre 3h lotu. Ponieważ meilsimy wydrukowane jzu karty pokładowe – to bagaż zdaje się samemu. Należy gopolozyc na wadze – nastepuje sprawdzenie, czy miesci się w normach, potem podkłada się pod czytnik karte pokladowa i automat drukuje kwity do naklejenia na bagaż. W Europie tego jeszcze nie widzieliśmy – ale to kwestia czasu, bo coraz bardziej nastepuje outsorcing wielu rzeczy na podrozujacyh, by zmniejszyć koszty ich obsługi.
Tym razem lecelismy Qantasem – wiec posiłek i picie w cenie. Tylko zaserwowana kanapka znow z chlebem tostowym i niestety zabrakło dla nas miejscowych jabłek. Może i dobrze – bo sa tu wszystkie bardzo blyszczace, czyli nawoskowane, a to przecież nie jest zbyt zdrowe.
Lecielismy nad prawdziwa pustynia – wszystko rude a od czasu do czastu koryta wyschniętych rzek. Pustkowie totalne. Mezowi udało się sfotografować jezioro Erie (mamy nadzieje, ze dobrze myslimy).
W Ayers Rock – nazwa angielska,Uluru - aborygenska – przywital nas ogormny upal (40C?). Odberalismy od razu na lotnisku samochod. Zaryzykowalismy i bez ubezpieczenia pelnego. Mamy nadzieje, ze żadne stworzenie nam nie wpadnie pod samochod ani w nic nie wiedziemy. Dostalismy tez wyzsza klase pojazdu niż rezerwowaliśmy – mamy Toyote Corolle zamiast Yaris. Jest nowa i niebieska! Ma trochę zarysowan, które panu zareklamowaliśmy, żeby potem nie było na nas. Pan nawet nie raczyl podejść i cih sprawdzić – tylko podpisal nasz papierek z uśmiechem na twarzy.
Prosto z lotniska ruszyliśmy do Ayers Rock Resort – jedyne miejsce na tym pustkowiu, gdzie można znaleźć jakiś nocleg. Wybralismy najtansz a opcje – Pioneers’ Hostel. Za 2 lozka w pokoju wieloosobowym na 1 noc zaplacilismy 92AUD. Normalnie tyle kosztuje pokoj w motelu, gdzie ma się kuchnie i lazienke do wlasniej dyzpozycji. No coz – takie sa prawa monopolu tutejszego. Rekord cenowy bije tu jednak woda – 1l kosztuje 6AUD, podczas gdy w Sydney można kupic 1,5l za ok 1,5AUD. Najgorsze jest to, ze Ayers Rock Resort stanowią 2 czy 3 hotele oraz kilka sklepow – wszystko rzadowe należące do parku narodowego. Wszystko to zostało wybudowane na ziemi należącej do Aborygenow – do plemienia Anangu.
Co to jest Uluru? Najkrocej – ogromna skala pośrodku pustyni. Kiedys zyli tu Aborygeni (mieszkając dosłownie w małych wgłębieniach tej skaly). To była ich ziemia ale w 1770r Australie odkryl kapitan James Cook, zas w 1788r zalozono tu brytyjska kolonie karna nazywając ja Sydney. Od tej ppry zaczęto powoli zabierać Aborygenom ich ziemie i spychając ich coraz bardziej w glab kontynentu o ile przezyli wielka epidemie ospy, która zdziesiatkowala miejscowa ludność.
Aborygeni dziela się na wiele plemion i kazde z nich ma swój wlasny jezyk – tu leglo moje pojecie, ze zycja tylko na pustyni i w buszu, Czlowiek cale zycie się uczy:-) Miejscowa ludność była traktowana przez kolonizatorow jako tania sila robocza a z drugiej strony byli tez bardziej okradani z swych ziem, bo niali potrzebowali coraz wiecej do upraw i hodowli bydla. Dopiero w 1967r Aborygenom – w ich własnym kraju od wiekow – przyznano obywatelstwo australijskie! Zas po protestach w latach 70tych oraz wielu procesom sadowym w 1992r pierwsze plemie Aborygenow dostalo zwrot swej ziemi. Od tego momentu pozostale plemiona zaczely się domgac zwrotow swych terytoriów. Efektem jest to, ze na mapie Australii prawie caly srodek jest zaznacozny jako „terytorium aborygeńskie” i de facto żaden bialy bez pozwolenia rzadowego bądź zaproszenia Aborygena nie powinien tam wchodzić. Z drugiej strony na ziemiach „odzyskanych” znajduje się wiele zabytkow (jak Uluru na przykład) oraz zloz naturalnych. Rzad Australii bez zgody Aborygenow nie może nic zrobić na ich terenach ale „biali” jak zawsze interes potrafią zrobić. Plemie Anangu ma swoja ziemie – ale warunkiem jej zwrotu była dzierzawa Uluru na 99 lat przez rząd ausutralijski. Efektem jest powstanie miasteczka turystycznego Ayers Rock obok Uluru. Za wszystko trzeba placic wysoko – nawet za bilety wstępu, które na szczęście sa az na 3 dni, Czesc dochodow przeznaczana jest dla plemienia Anangu, które niestety ale prawnie odpowiada za każdego przebywającego tu turyste. W 2010r jedna osoba zginela wspinając się na szczyt Uluru – i oczywiście odszkodowanie musieli wyplacic Aborygeni, choć gro dochodu czerpie rząd. Z mego punktu widzenia – to bardzo niesprawiedliwe.
Jest i druga strona medalu całej tej sytuacji – Aborygeni zaczeli się bardzo bogacic, co widać chociażby po tym jak sa otyli. Po prostu plemie dostaje pieniądze a nikt nie pracuje. Dodatkowo rząd wspiera ich pomagając przy budowach domu (zgodnie z tym, co wcześniej pisałam państwo każdemu obywatelowi musi dac jakiś dach nad glowa), dostają samochody. Nagle swiat się im odwrocil po latach upokorzenia. Ale to nie prowadzi do niczego dobrego – sa strasznie rozpici. To chyba wynika z braku sensu zycia – czyli jakiejs pracy, która mieliby zrobić – i tego,ze maja pieniądze za nic nie robienie.
Naprawde sytuacja patowa powstala – i sama nie mam pomysłu, jak wyjść z tego tak, by wilk był syty i owca cala. Chyba Aborygeni byliby najszczęśliwsi, gdyby ich James Cook nie odkryl, bo cywilizacja białych zniszczyla ich tozsamosc całkowicie.
Zrobila się jakas ogromna dygresja – ale może dzięki temu latwiej będzie zrozumieć czytającym osobom jak tu naprawde jest.
Po ulokowaniu się w hotelu – ruszyliśmy do centrum handlowego, gdzie jest spożywczy, 2 knajpki, poczta i jeszcze gora 4 sklepy. Musialam kupic sobie jakies nakrycie na glowe, bo niestety zapomniałam zabrać z Polski. No i znow zaczely się problemy z pęcherzem moczowym – to chyba na zmiane temperatury na az 40C. W przeciągu godziny bylam chyba z 10 razy – Maz na szczęście wszystko cierpliwie znosi, choć do upalu musi się trochę przyzwyczaić. Za duza roznica temperatur bowiem.
O 16tej był pokaz tancow aborygeńskich – zostaliśmy wiec, bo nas to zaciekawilo. Było naprawde interesujące. Tańczyli panowie. Przed każdym tancem był wstep o nim. Akompaniament stanowilo stukanie dwóch bumerangow. Panowie zas tańczyli i spiewali jednocześnie. Jak to wygląda? Sa to proste układy, które wszyscy powtarzają jednocześnie, bądź momentami każdy robi swa wlasna sekwencje podobna do reszty. Jest dużo nawiazan do ruchow zwierzat, czyli z czym mieli oni na co dzień kiedys do czynienia.
A potem nastapil glowny punkt programu – czyli dotarcie do Uluru. Trzeba przejechać kilka kilometrow, zaplacic za 3 dniowy bilet i dotknąć skaly. Sa wyznaczone trasy zwiedzania – szlaki. Wybralismy niestety najkrótszy,bo było już pozno i do zmierzchu nie udaloby się nam obejść ego momumentu – to jest dobre 3 do 4h. Był tez upal, do którego się jeszcze nie przyzwyczailiśmy plus moja czesta potrzeba toalety. Kiedys można było się wspinac na wierzchołek – obecnie jest to zabronione, bo z jednej strony – jak pisałam wyżej miejscowi Aborygeni nie zycza sobie tego z powdow religijnych, zas z drugiej – jest to bardzo niebezpieczne. Skala jest bowiem bardzo gladka i dodatkowo ciagle skwar.
Choc z daleka skala wygląda na jednolita – de facto ma wiele dziur w sobie. Poza tym jej struktura to wiele małych rydych kamyków skleionych twarda masa skladajacac się jakby z rudego piasku. Erozja spowodowala, ze jest w niej wiele dużych wglebien, gdzie mieszkali Aborygeni. Mezczyni mieli swoja jaskinie, panie były oddzielnie w swojej (tu było dużo wglebien swiadczacych, iż były to prymitywne zarna), nastoletni chłopcy – obok jaskini wojownikow, zas pod jedna skala w zagłębieniu – starszyzna. Na samym końcu szlaku zas było zagłębienie, gdzie zbierala się woda. Wszystko wiec było bardzo przemyślane: panowie polowali, panie zbieraly owoce i rosliny oraz gotowaly. W niektoeych miejscach były również slady dymu oraz malowidla.
Turystow zas cale tlumy – przegląd globu w jednym miejscu. Mi pozostaje tylko wierzyc, ze nie bedepokazywana na filmie instruktazowym pt „Czego nie wolno robic”, gdzy musiałam w jednym miejscu zrobci siusiu, schodząc z wyznaczonego szlaku a potem doczytałam się informacji, ze to miejsce jest pod nadzorem kamer.
Na zachod slonca podjechaliśmy w miejsce skad widać zarówno Uluru jak i Kata Tjuta, do którego cchemy się wybrać jutro. To kolejne miejsce religijne Aborygenow. Upal się tak nam dal we znaki, ze kompletnie nie byliśmy glodni – spozywalismy tylko ciagle wode, bo tak duże slonce było. A w naszym 4 osobowymm pokoju sa dwa pietrowe lozka – i mamy po przeciwnej stronei przemila Ormianke, która urodzila się już w USA. Do towarzystwa zas bardzo dziwny Chinczyk z Hong Kongu, który caly dzień spal ze swym telefonem i aparatem w lozku a wieczorem zostawil na nim totalny bałagan i zniknal na jakas impreze. Pozostaje nam tylko mieć nadzieje, ze jutro będzie mniejszy upal – ale to chyba watpliwa sprawa.
Sydeny – wt 13.11.2012
Robienie sniadania we własnym zakresie zabralo trochę czasu. Ale za to widoki z okna – bezcenne. Jestesmy na 5 tym piętrze (okno zablokowane przed otwieraniem – zakręcone na sruby!) i widać budynek opery oraz sławetny most Harbour. Jak zamykałam drzwi do naszego pokoju to wlaczyl się alarm przeciwpożarowy. Bylam swiecie przekonana, ze to ja cos narozrabiałam. Co wiecej na dole przy recpecji juz straz pozarna była. Na szczęście - to z racji nagrzewania się dachu uruchomily się czujniki.
W drodze do National Sydney Museum minaleismy wiele knajp – mnie robawil jedne z szyldow – „sałatki+gigantyczne hamburgery”. To salatka to chyba dodatek do hamburgera, żeby nie miec wyrzutow sumienia. Analogicznie jak w USA – frytki, hamburger w wersji XXL a do tego „diet coke” a przecież przy tej liczbie kalorii z hamburgera ta cola nic juz nie pomoze.
Australijczycy musza sporo pic – w wiekszsci sklepow ceny za piwo podane sa kilka sztuk. Zreszta tu jest ogormna fobia z alkoholem – nie wolno pic na ulicy, wiec wszyscy maja butelki w papierowych torebkach. Miejsca, gdzie można spozywac trunki procentowe – sa oznaczone i wydzielone. Z papierosami jest jeszcze bardziej restrykcyjnie. Wszystkie opakowania sa w czarnym kolorze z zdjęciami raka pluc i innych uezkodzonych przez dym narzadow ludzkich. Co wiecej – w każdym sklepie polka z nimi jest przy kasie i jest zamknieta – tak, ze nie wiadomo jakie marki sa sprzedawane i w jakiej cenie. Trzeba się o to pytac psrzedawce. Skrzetnie jest tez sprawdzany wiek osob, które chcą kupic papierosy bądź alkohol.
Wracajac jednak do przebiegu dnia – wizyta w muzeum zabrala nam trochę czasu ale przynajmniej doszkolilismy się o Australii:
- 20 sposrod jadowitych wezy zyje w Australii i jest wiele jadowitych pajakow
- kangury sa w przynajmniej 3 rozmiarach – największe sa mniej wiecej wielkości człowieka, te namniejsze - do mego kolana.
- sa tu najmniejsze pingiwny na swiecie – np. na Philips Island
- największy krokodyl na swiecie również tu wystepuje
- emu nie sa tak duże, jak myslalam – wielkości wysokiego człowieka
- mis koala spi 20h na 24h – od dziś stwierdziłam, ze na Meza będą mowic Koala, bo potrafi tyle samo spac:-)
- było kilka sal o Aborygenach – ale ja miałam wrazenie, ze to raczej z poprawności politycznej, bo wszędzie było raczej czuc chwalenie jak dużo zrobili tu przybyli biali ludzie.
Wielkim plusem muzeum było darmowe podlaczenie do Wi-Fi, wiec mogłam uaktualnić bloga. Ale ogolnie tak wysoko rozwinięty kraj a wszędzie dopłaty do internetu. W samej Warszawie jest wiele knajpek w hot-spot’em a w hotelach – darmowy dostep. Chyba tu ma miejsce obdzieranie turystow z każdego grosza, bo raczej przyjechali raz i nie wroca, wiec trzeba jak najwiecje na nich zarobić. Wykanczaja mnie tez dopłaty 1% czy 2% za platnosc karta – i o dziwo to naliczają wlasnie tylko w miejscach związanych z turystuka – hotele, wynajecie samochodu, etc.. a w zwykłym psozywczym czy w muzeum – już nie!
Przeszlismy się do pobliskiego parku. Akurat pora lunchowa i dużo osob siedzących na trwie. No u nas w Polsce nie do pomyślenia. W Lazienkach zabronione całkowicie zas w innych parkach – zbyt duże ryzyko natkniecia się na psie kupki. A przecież parki winny wlasnie być do odpoczywania a trawa do siedzenia.
Kwitly tez pięknie a fioletowo – wg Krzysia na niebiesko:-) - jakies drzewa. Jest ich wszędzie w Sydney pelno i dla mnie staly się pierwszym skojarzeniem z Sydney, bo nigdy wcześniej ich nie widziałam. Przeszlismy się do samego centrum, gdzie sa sklepy najlepszych siwatowych marek – Gucci, /miuMiu, Prada, Boss.. etc. W każdym się ktoś kreci a nie jak w sklepie z torbami Furla w warszawskiej Galerii Mokotow: torby i samotna pani ekspendietka. Czuc goraczke zakupow – a na wystawach Swiety Mikolaj i choinki a wszyscy w letnich ubraniach.
Trafilismy również na sklep Apple – takiego oblezenia to ja nie widziałam nigdzie wcześniej a sklep jest az na 3 pirtrach! A konkurnecji nigdzie nie widziałam – chyba Apple jest tu monopolista.
Niestety – taka liczba znanych marek i sledzenie swiatowych trendow na nic się tu zdaja. Styl australijski jest bardzo bezgustowny. O ile panowie jeszcze w tlumie jakos wygladaja – sponie+koszula albo T-shirt, to kazda pani stanowi szczególny przypadek. Ciagle nie rozumiem, jak bedac ksztaltow rubensowskich można zalozyc naprawde krótkie mini i do tego szpilki o dwa rozmairy za duże, które klapia jak się idzie, a wtedy przecież nie da rady isc jakos zgrabnie tylko wygląda to z boku jak jakies inwalidztwo.
Typowy australijski macho to przede wszystkim tatuaże i do tego często jeszcze kilka kolczyków w uszach. Egzemplarze ekstremalne maja nawet rozepchane uszy takimi kolkami, co nazwac mzona miejscem na zawieszenie klodki. Styl raczej luzacki – czyli wersja sportowa. Bardzo często jeszcze trochę grubszy brzuszek – zapewne od ilości pozywanego piwa.
W Sydney znajduje się tez kolejka magnetyczna, która jeździ wysoko nad ulicami. Dzieki temu nie stoi w korkach. Miejscowi nazywają ja „monorail” i jeździ w kolko po tej samej trasie. Koszt przejazdu – 5 AUD – bez względu na to, czy jeden przystanek czy tez plena petla. Oczywiście się na przejechaliśmy, bo chcieliśmy dotrzeć do portu, by poplynac na jakas okoliczna plaze. Ale szyld „National Opal Museum” zawiodl nas jeszcze do miejsca, gdzie się dowiedzieliśmy wiele o opalach. Jest „narodowy: kamien Australii – to tak jak bursztyn dla Polski. Sam opal to nic takiego jak skamieniale stare zwierzęta – np. zab mamuta, czy kawalek ślimaka. Powstaly dzięki temu, ze te skamienialosci weszly w reakcje z subtacja o nazwie „silica” – nie mam pojecja, co to znaczy po polsku. Będę musiala sprawdzić. Dzieki temu zaczely być one bardziej przezroczyste i szkliste. Kolorow opali jest wiele – w Polsce najbardziej jest popularny bialy – a tymczasem sa nawet niebieskie czy tez zielone.
Trafilismy akurat jak odplywal prom do Manly – wbiegliśmy jako ostatni pasażerowie. Wiekszosc osob na promie wracala z pracy do domu. Każdy okupowal swoje krzesło i zajmowal się swoja komorka – sluchajac muzyki bądź bawiąc się aplikacjami na niej dostępnymi. Widac tez mode na e-booki, które sa juz bardzie popularne niż papierowe wersje. Rozmow miedzy podrozujacymi – brak! Przerazilo mnie to strasznie i stwierdzam, ze Polska idzie w tym samym kierunku. A kiedyś jak jezdzilam do liceum codziennie pociągiem z Sulejowka, to slychac było rozmowy bądź ktoś czytal książkę albo prase.
Maz zakotiwczyl się na tyle statku, by moc robic zdjęcia panoramy Sydney, ja zas wolalam jednak w pomieszczeniu zamkniętym, bo strasznie wialo. Plynelismy może 20 min a znaleźliśmy się w calkiem innym swiecie. Manly to dzielnica Sydney ale ma mniejsza zabudowę, dużo zielni i ogromna plaze. Porownalabym to do warszawskiej Saskiej Kepy. Wiele osob z naszego promu miało zostawione w porcie rowery a niektórzy nawet hulajnogi. Wyglada to trochę komicznie – pan w garniturze i z teczka jadący na hulajnodze. Poza tym na przystani jest punkt chińskiego masazu: dwóch Chinczykow i dwa lozka, naktorych leza masowane osoby. I panowie nie sa wcale bezrobotni – stoi kolejak osob do nich. Panowie, by dodac sobie powagi – sa w fartuchach lekarskich:-)
Zrobilismy sobie zakupy w pobliskim sklepie Aldi – tak tu ta marka tez jest obecna! Udalo mi się prawie wszystko upchnąć do mego plecaka a Krzys nie wierzyl, ze da rade. Dotralismy na plaze a tam mimo zimna osoby w piankach i probujace surf’owac. Fale naprawde spore były. Nas zastanowialo najbardziej 5 panow, którzy wodowali lodke, plyneli kawalek pod fale, znow wychodzili na brzeg i od początku wchodizli w wode. Mysle, ze trenowali do jakiś zawodow i to sam start. Krzys był tylko oburzony, bo jeden pan miał meskie stringi:-)
Na jednej z uliczek natknelismy się na cudo natury – chyba jakiś gad. Nie mamy pojęcia, czy był niebezpieczny, bo nie przypominaliśmy sobie jego z wystawy z dzisiaj odwiedzonego muzeum. Slonce już zachodzilo – wiec trzeba było wracac do hotelu. Znow zalapalismy się w ostatniej chwili – nawet przez to nie sprawdzono nam biletow, bo pomost był już częściowo zlozony. Na promie jest dostępne Wi-Fi, wiec udało mi się dokonczyc zaczęte rzeczy na internecie.
Sydney wieczorem wygląda bardzo pięknie – a zwłaszcza opera, jak jest oswietlona. Zeszlo nam się jeszcze dobre 30 min nim dotarliśmy do hotelu. Nogi jakos dotrwaly – ale jutro moze być im ciężko, bo w te dwa ni mam wrazenie, ze zrobiliśmy wiecej niż 20km pieszo.
Christchurch – Sydney pn 12.11.2012
Pobudka o niebotycznej 5 rano i o ile Maz był super wyspany – to ja nie. W nocy padal deszcz i wial straszny wiatr, wiec nasze drzwi wejściowe wydawaly odgłosy, jakby ktoś wchodzil. Budzilam się kilka razy. Dodatkowo Krzys o 2 w nocy zarzadzil wstawanie, żeby zdazyc na samolot – oczywiście wszystko robiąc w snie. Przeszedl tez samego siebie, bo potem snilo mu się, ze wysiada z samochodu, wiec wstal z lozka i zaczal cos mowic o zatrzaskiwaniu drzwi od samochodu. Rano, gdy mu to opowiadałam, nic nie pamietal a jedynie się dopytywal jak mocno zamykal drzwi samochodowe i czy było to slychac:-)
Samochod zgodnie z instrukcja zostawiliśmy w oznaczonym miejscu i z kluczykami w skrytce. Mam nadzieje, ze nikt nie bedzie zglaszal reklamacji. Samolot mielismy dopiero o 8.30 – wiec udało się nam polaczyc via Skype z moja Mama
Lot mielismy trochę skomplikowany – bo najpierw Brisbane a dopiero stad do Sydney. W Brisbane mielismy kontrole paszportowa oraz „sanitarna”. W przypadku tej drugiej kontorli, pan nas skrzętnie przepytal. O ile z czekoladami nie bylo problemu jak i ciastkami oraz pieczywem.. to skrzętnej kontroli ustnej podlegly muszelki oraz szyszka z Nowej Zelandii. Szyszka została skonfiskowana zas dzięki temu, iż przytaknęliśmy, ze muszelki zostaly wymyte w cieplej wodzie to przeszly. Oczywiście tego nie zrobiliśmy ale to była jedyna szansa na ich uratowanie. O dziwo namiot nie był przeglądany. No i nareszcie jesteśmy w kraju, gdzie angielski jest bardziej zrozumialy – nie trzeba się domyslac, co ktoś do nas mowi.
Potem musieliśmy się udac z lotniska międzynarodowego na krajowe – jeździ specjalny autobus a duzy bagaż zdalismy w punkcie Virgin Airlines zaraz po kontroli sanitarnej. A w autobusie pan kierowca przywital wszystkich w iscie australisjkim stylu” G’morning. Don’t worries” i przy każdym postoju informowal kto ma teraz wysiadać i znow glosno wital nowych pasazerow. Na lotaklnym lotnisku musieliśmy poczekać 2h, by znow leciec w kolejnym samolocie – tym razem już do Sydney. Przy przelotak lokalnych w Australii trzeba bardzo uwazac, bo tu sa strefy czasowe - czasami nawet 0,5h roznicy.
Sydney to chaos wielkiej cywilizacji. W samym miescie mieszka tyle samo osob, co w całej Nowej Zelandii i choć chce ono być metropolia swiatowa – to samo wydostanie się z lotniska może doprowadzić do obledu – totalny bałagan komunikacyjny i brak informacji dla turystow. Ostatecznie skorzystaliśmy z pomocy pana concierge – kupiliśmy bilety do busika, który zawozi bezpośrednio do hotelu. Probowalismy zanlezc cos via internet – jaksi wolny hotel czy hostel ale wszystko było zajęte. Na szczęście pan concierge i tu zaradzil lokujac nas w hotelu Fomula 1. Zaraismy wiec bagaże i znaleźliśmy się na postoju busikow. Tu trzeba było się jednak wykazac mega cierpliwoscia, bo nikt nic nie wiedział tylko kazano nam czekac. W końcu podjechal mikrobus z logo KST i kazano nam wsiadać. Pan kierowca zabral od każdego kwitek ale za żadne skarby nie mogl przyjąć do wiadomosci, ze jedna para zaplacila online i ma jedynie wersje elektroniczna. Po 10min dyskusji, dzwonienia do biura –okazalo się, ze ta para może jednak jechać. Wtedy pan kierowca usadzil ich jeszcze raz w samochodzie a do wszystkich pasazerow skierowal przywitanie w stylu: „Dzien dobry! Nazywam się Jack i witam Was w swej taksówce. Zycze udanej podrozy”. Wygladalo to bardzo komicznie z racji wcześniejszej wymiany zdan oraz tego, ze pan nie miał kilku zebow z przodu i mowil z dziwnym akcentem, bo był imigrantem.
No i zaczela się nasza podróż - od przedmiesci do centrum. Oczywiście szofer rozwiozl nas cale 10 osob po roznych adresach – ale bez jakiejkolwiek optymalizacji, żeby droga była krotsza. A my przy okazji mielismy zwiedzanie miasta za darmo. Zaczely się korki, nerwowe jezdzenie. Na ulicy wszystko w wersji gigantycznej. Na ulicach ludzie ubrani bardzo sportowo i typowe twarze jak z filmu „Slub Muriel”.
Sam nasz hotel to królewskie podwojne lozka oraz drugie lozko pietrowe, które robi nam za szafe, bo nie przewidziano tu zadnych polek w 4-osobowym pokoju! Szybko się przebraliśmy i ruszyliśmy w miasto zwazywszy, ze o 17tej umowilam się z Malwina – kolezanka z pracy, która z 2 miesiace temu wyemigrowala na studia do Sydney. Mialam dla niej dostawe czekolad Milka z Polski. Spotkalysmy się przy Town Hall, gdzie obok stoi ogromny pominik nikogo innego jak Krolowej Wiktorii
Kolejne państwo, które ma komples a z drugiej strony podziw Wielkiej Brytanii. Niby jest demokracja, odleglosc w tysiącach kilometrow od Anglii a przeciętny turysta może odnieść wrazenie, ze jest w jakism angielskim miescie. Nawet architektura i styl budowli nawiazuja do epoki wiktoriańskie a wspolczesne maja taki angielski gust. Ponieważ Malwina się spozniala to Krzys poszedł do pobliskiego supermarketu, gdzie można kupic bagietek za 3AUD zas maslo – 250g za 1 AUD. Kompletny absurd jak dla nas, ze pieczywo jest az tak drogie – oczywiście chodiz o normalne zjadliwe a nie tostowe, również tu krolujace. Ciagle
stalam i czekałam na Malwine przygladajac się pobliskiemu skrzyżowaniu.
Udalo mi się rozgryc jego filozofie – przechodzić można przez ulcie dopiero wtedy kiedy wszystkie samochody maja czerwone swiatlo, tak wiec czesc osob idzie na skos, bo im jest wygodniej. Wyglada to naprawde w dziwny sposób – samochody stoja nieruchome a ludzie niczym mrowki poruszają się we wszystkie strony.
Kwestia ubioru miejscowych to calkiem oddzielny temat – bo jest bardzo bezgustowanie i niektóre polaczenia jak dla mnie sa ciekzie do akceptacji, zwłaszcza jak pani o kształtach rubensowskich ma naprawde kuse mini na sobie. Chyba lustra sa tu bardzo drogie i nie maja okazji się przejrzeć przed wyjściem z domu. W pewnym momencie stanela obok mnie nastolatka o bardzo dużej nadwace w mini falbianiastej czarne spodniczce i podartych, kolorowych pończochach z podwiazakmi w polwoie lydki a calosc zalozona na grube rajstopy. A na twarzy dodatkowo bardzo ostry makijaż. Co wiecej – miejsce w którym stalam sciagalo jakies dziwne osoby, bo ciagle pojawial się ktoś , kto stawal i glosno cos krzyczał. Pierwsze wrazenie o Australiczykach – dziwne przpadki i indywidua. Sa tez hobbystami tatuaży oraz piercingu – bez wyraźnych roznic wiekowych oraz lubia sport – ciagle widać było gdzies jakiegoś biegacza.
Przeszlismy z razem we trojek do pobilskiego centrum handlowego, gdzie czesc parteru stanowią bary i kanjpy samoobsługowe – tak jak na samej gorze w warszawskiej Galerii Mokotow. Zdecydowalismy się na kuchnie japonska – bo jakos najciekawiej wygladala. Maz postawil na wolowine ja zas na na cienki makaron z sosem warzywnym. Mi smakowalo – a Krzys był myślami w Wanaka w Nowej Zelandii, bo tam według niebo było smaczniejsze. Mielismy tez pierwsza styczność z Aborygenami – siedziała bowiem cala szkolna wycieczka nastolatkow ale jakos głupio było robic im zdjęcia. W czasie konsumpcji od Malwiny dowiedzieliśmy się wielu ciekawych rzeczy:
- biali i Aborygeni – zyja w swych rejonach i raczej nie wchodzą sobie w droge
- państwo ma obowiązek zapewnić każdemu obywatelowi mieszkanie – i ponoc pokrywa rowneiz wydatki za elektryczność czy tez gaz. Przez to jest wiele osob, które zyja na garnuszku państwowym
- wiekoszosc Australiczykow pracuje nie na caly etat tylko np. 2 czy 3 dni w tygodniu
- miejscowi bardzo cenia sobie wolny czas i raczej w pracy się nie przemeczaja
- poziom edukacyjny – bardzo niski. Malwina nawet stwierdzila, ze nie ma czego uczyc się do swoich egzaminow.
- jest bardzo dużo emigrantow z Japonii oraz Chin – to rzeczywiście zauwazylismy na ulicach
- często na ulicach można spotkać osoby stojące w rzedzie – niczym na zbiorce na w-fie – i patrzące się na ulice. Wyglada to jak robienie jakiegoś flash moba a to tymczasem miejscowi czekaja na przystanku autobusowym w kolejce do wsiadania. Po prostu jak podjezdza autobus to w tej samej kolejności jak stoja – wsiadają. Bez klotni, przepychania się….. może udaloby się to zaprowadziz w Polsce?
Potem ruszyliśmy dalej w miasto i dolaczyla do nas jeszcze Beata – kolezanka Malwiny. Chodzilismy sobie po centrum pieszo i doszliśmy nawet do zatoki, z której plywaja promy (uwaga jest to srodek miejskiej komunikacji w Sydney jak autobusy i pociągi!) oraz az do samej opery, bedacej symbolem tego miasta – niestety była jakos slabo oswietlona.
Maz mi znow utonal w fotografowaniu – a może to takie jego wyjście ewakuacyjne, bo miał 3 ciagle ze sobą gadające baby i niestety trudno się było wcisnąć w rozmowe z jakims tematem.
Na sam koniec – usiedliśmy sobie w pijalni czekolady. No miejsce naprawde magiczne, bo można zobacyzc w ogromnych kotlach jak się mieszka czekolada, która potem trafi do naszego zamawianego deseru. A jako jej smakosz – musze powiedzieć, ze jest tu bardzo dobra. Podoba mi się tez obsluga w restauracji – po zamówieniu przy ladzie dostaje się stojak z numerkiem, który trzeba postawić na stole. Dzieki temu kelner wie, gdzie dostarczyć zamowieie. Jak zwykle – proste i banalne rozwiązania sa najlepsze. Z racji wczesnej dzisiejsze pobudki – powoli zaczelam przyspiac, wiec to był najwyższy czas, by się pozegnac z dzieczynami i zacząć wracac do hoelu – to będzie dobre 1h a my nie kupilismy biletow z racji mieszkania w centrum. Gdy juz lezalam na lozku dochodzila 23cia a nogi naprawde mi odpadaly. Maz byl tak kochany, ze zrobil mi jeszcze herbate na kolacje. Jutro przed anmi kolejny dzień pieszy.
niedziela, 18 listopada 2012
Kimbel - Christchurch ndz 11.11.2012
Poleglismy z rannym wstaniem – wczorajsze przebyte kilometry i pozycja siedzaca dala się we znaki. Krzys tez nie wytrzymuje, bo tutejesze lozka to podwojne materace, które gigantycznie się uginają a my jesteśmy przyzwyczajeni do bardziej twardych. Może nalezaloby schudnąć – wtedy będzie się mniej zapadać w nich?
Gdy Maz wyszedł po cos do samochodu – zlapal go pan wlasciciel, który kazal zostawić klucze gdzies w naszym pokoju hotelowym, bo on wraz z malzonka wlasnie wyjezdza do kościoła. Podziwiam tutejszych ludzi, ze nie maja obaw, iż im zgnie na przykład telewizor, przecież moglibyśmy go spakować i zabrać ze sobą. Wyjechalismy ostatecznie przed 10ta i udaliśmy się do kolejnej miejscowości Fairly, bo tam ponoc jest kosciol rzymskokatolicki. Wpasowalismy się idealnie na rozejście się parafian po Mszy Sw. Gdy szliśmy do wnętrza kościoła zatrzymala nas starsza pani, wypytując się skad jesteśmy i poradzila byśmy się udali do księdza proboszcza – on na pewno nam wskaze, gdzie sa kolejne nabozenstwa. Zrobilismy jak zasugerowala – zapukaliśmy na plebanie i otworzyl nam jakiś pan, który zawolal księdza proboszcza. Ten wreczyl nam adres, gdzie znaleźć parafie w Christchurch. Chwile z nim porozmawialiśmy – i ma tu jedynie 70 osob w parafii zas w Twizel, gdzie Msze Sw sa w soboty – tylko 35 osob. Jak to wypada na tle wszędzie obecnych kosciol anglikańskich – ponoc osoby wyznania rzymskokatolickiego w większym procencie chodza do kościoła, choć jest ich mniej. W przypadku anglikanów – jedynie maly procent bierze czynny udział w zyciu swej parafii.
Dzieki księdzu proboszczowi wiemy, ze musimy być na 19ta najpóźniej w Christchurch – wiec caly dzień możemy powoli zwiedzac. Jak ruszyliśmy – zaczely się znow typowe krajobrazy nowozlelandzkie – czyli laki z owcami.
Momentami Maz mi narzeka, ze czuje się jak w grze komputerowej, gdzie wszystkie owce się multiplikuja i nie sposób nadazyc je zliczać. Cos w tym jest, bo to nie jest normalny widok, do którego oczy ludzie sa przyzwyczajone. Zaczelam się zastanawiać, czy te owce sa w jakiś sposób dokarmiane, żeby szybciej rosly i dawaly welne. Na pewno sa jakies oprsykina trawe, by szybko rosla.
Jeden z przydrożnych znakow zawiodl nas do Muzeum Starych Samochodow w Geraldine. Na początku myśleliśmy, ze nie będzie nam dane do niego wejść, gdyż po raz kolejny kluczyk nie chciał wyjść ze stacyjki. Jednak zrobilismy kolejne kolko i udało się. Muzeum jest w zupelnosci wlasnoscia prywatna – bilet platny wiec wyłącznie w gotowce (10 $NZ). Przy biurku pana kasjera zas siedziało z 3 starszych panow, którzy spędzali czas na plotkowaniu. Ale akcent z jakim mówili – nie do odtworzenia. Jeden z nich zaczepil nas jak tylko wchodziliśmy, by spytac się skad jesteśmy. Jak się okazało był 2 lata temu na wycieczce w Pradze czeskiej i chciał wiedzieć, czy Polska jest podobna czy tez calkiem inna.
Jak przystalo na prywatne muzeum – można w nim znaleźć wszystko, co było stare w okolicy.
Zaczelismy od kolekcji samochodow jeszcze z XIXw, gdzie obok były roznego rodzaju stare narzędzia samochodowe a nawet pierwsze lampy olejne. Potem przeszliśmy do wielkiego naharu, gdzie było ponad 50 roznych traktorow. Niektóre odnowione i mogące jezdzic, ale niektóre egzemplarze wymagałyby odnowienia. Jak to wszystko jezdzilo i bardzo często bez gumowych opon? Trzeba jeszcze pamietac o stanie drog – ze to były wyboje. Trzeslo okropnie zapewne. W kolejnym budynku były juz samochody osobowe z okresu miedzywojennego i powojennego. Po drodze na zewnątrz natknelismy się na cala kolekcje urzadzen rolniczych oraz stare dystrybutory stacji benzynowej.
W ramach pozegania się z Nowa Zelandia pojechaliśmy jeszcze nad sam ocean, żeby przejść się plaza. Trafilismy do typowej letniskowej miejscowości w Hakatere.
Na samym wjezdzie przywitala nas arteria skrzynek pocztowych – jak na ten kraj to zupełnie anormalne, bo z reguly staja same pojedyncze. Czyli jakies nagromadzenie się miejscowych. Przy samym zejściu na plaze – informacja o tsunami
Dzis raczej to nam nie grozi – slonce przypieka bardzo, ale nie jest to jednak temperatura na kapiel. Szkoda – chciałabym choć palca zamoczyć. Tuz obok nad plaza na skarpie znajdowaly się male domki letniskowe.
/Jak widać – o ile na codzien Nowozelandczycy sa indywidualistami i zyja w ogromnych odleglosciach od siebie, to jednak w czasie wakacji musza być stłoczeni jeden na drugim. Chyba taka bliskość i możliwość bycia obok drugiego indywidualisty ma im wystarczyc do kolejnych wakacji. Jak wszystko – robia na opak, bo w Polsce wlasnie w czasie urlopu ludzie uciekają w glusze i na odludzie.
Na samej plazy było bardzo dużo mew i innych dzikich ptakow. Jedna mewa wysiadywala chyba młode. Wokół niej było z 7 innych, które robily ogromny wrzask, gdy przechodziliśmy. Nie mniej szumu wokół nas robily ptaki podobne do dzikich gesi.
Po spacerze zgłodnieliśmy, wiec porbowalismy znaleźć cokolwiek otwartego w Ashburton. Na cale miasto była jednak otwarta tylko jedna jedyna knajpa, gdzie na obiad w menu były…. hamburgery i sałatki. No niestety – jeśli mamy mowic, co jest typowym posiłkiem nowozelandzkim – to nie ma czegos takiego, co bylloby jej specjalnoscia. Jest to po prostu miks kuchni brytyjskiej i amarykanskiej – czyli jajka na bekoanie na sniadanie a na obiad hamburger. Jednak te drugie bardzo odbiegają od standardow europejskich – bo wersja tzw hawii ma w sobie trochę salaty, pomidora, hamburgera a na nim ananas i jeszcze na samej gorze sadzone jajko z bekonem. Wychodzi z tego mega porcja, której ja sama nie bylam w stanie zjeść, bo bulka jest w rozmiarze 5XL do tego. Ponieważ jest tu dużo imigrantow z Chin, Wietnamu, Tajlandii oraz Indii to bardzo czesto sa bary i restauracje z kuchnia tych państw, gdzie tlocza się miejscowi. Wpadlism ykilka razy na pizzerie i kuchnie wloska oraz grecka ale francuskiej nie trafiliśmy nigdzie jak i polskiej:-) Nisze na rynku sa – można wiec emigrować!
Z racji niedzieli i całego wymarłego Ashburton skonczylismy ostatecznie w barze zajadając hamburgery, o ktoryhc tyle wyżej napisałam. Gdy tak sobie siedzieliśmy na lawce przed nim – to zajechalo kilka samochodow i z jednego wysiadł pan na bosaka. To kolejna rzecz charakterystyczna dla tego kraju. Ciagle natykaliśmy się na osoby spacerujące na bosaka na stacji benzynowej, wchodzące do sklepu, idące chodnikiem. Mi się czasami az na ten widok robilo zimno – bo ja bylam w cieplych butach i skarpetkach – zamrazlabym na bosaka. Miejscowi jak widać sa bardzo zahartowani i maja czyste ulice jak i chodniki. Na tyle czasu nie widziałam zadnego smecia czy tez szkla lezacego bezpańsko – wszystko bowiem laduje w śmietnikach. Czy cos takiego udaloby się u nas w Polsce? Raczej nie – bo uwielbiamy wurzucac smieci na ulice czy do lasu, aby tylko nie byky u nas na podworku czy tez domu.
Z pelnymi brzuchami ruszyliśmy dalej w kierunku Christchurch. Po drodze minelismy najdluzszy w Nowej Zelandii most w Rakaia. Rzeka była – taka mala waska nitka, ale ma tak duże rozlewiska, ze zajmują one chyba 10 razy wiecej powierzchni niż obecny strumyk.
Wjezdzajac do Christchurch ulokowlaismy się w jednym z moteli, tak by potem mieć blisko do lotniska, bo jutro ruszamy do Australii. Trafilismy na jakiś Motor Lodge – i tym razem dostaliśmy pokoj z lozkami az dla 5 osob – bo tylko taki był wolny. Ponieważ jest to „motor” – to w pokoju by telewizor plazmowy z ogromna liczba kanalow sportowych – jak widać dostosowane do klientów, glownie panow. Zostawilismy bagaże i ruszyliśmy w miasto.
Christchurch jest wymarle – zwłaszcza w centrum. Wszystko przez trzęsienie ziemni jakie miało miejsce 22 lutego 2011r. Naprawde serce się kraje, jak widzi się tyle budynkow, w których po prostu hula wiatr a z daleka wygladaja, jakby ktoś miał wrocic, bo sa firnaki czy tez zasłonki w oknie. Wladze miasta czesc burza, bo nie nadaja się one do ponownego użytkowania, a te starsze będą pewnie odbudowywane.
Zycie cale przeniosło się wiec na przedmieścia, gdzie az takich zniszczen nie widać – może to kwestia niskiej zabudowy albo tego, ze sa to prywatne domy i ludzie odbudowali je we własnym zakresie.
Ubawil nas tez jeden parking strzeżony – na samym wjezdzie do niego stoja armaty – maja odstraszać potencjalnych złodziei?
Udalo się nam punktualnie dotrzeć na Msze Sw – okazlao się ze kosciol jest kilka przecznic od naszego motelu. Znow międzynarodowo bardzo – jeden ksiądz Francuz, drugi Wloch i każdy mowiacy po angielsku ze swym akcentem i melodia swego jezyka.
Dzis minal nam tydzień pobytu w Nowej Zelandii – wiec nasuwa się krótkie podsumowanie:
- 2578km przejechanych
- 7tys złotych wydane
- 1 karta kredytowa zgubiona i dzięki Bogu nic wiecej
- coraz wieksza tesknota za polskim chlebem – tu niestety ale wszędzie jest tostowy ewentualnie bagietki, które mogą być namiastka normalnego pieczywa
- jedyny dluzszy kontakt z miejscowa osoba – to nasz autostopowicz. Niestety podróżowanie samochodem nie pozwala na konwersacje
- na pewno brak nam będzie widoku owiec na zielonych lakach
- chcielibyśmy przenieść tutjesze drogi do Polski – by można było tak prosto jezdzic oraz mieć tak super oznakowanie – nawet drogowskazy do każdego motelu, hotelu oraz B&B jak i najmniejszego punktu widokowego i atrakcji turystycznej.
Queenstown - Kimbel sb 10.11.2012
Pozwolilismy sobie na to, by wlaczyc telewizor i obejrzeć tutejsze poranne programy. Telewizja sniadaniowa na takim samym poziomie jak nasze DD TVN a w nim glowny temat dnia: wizyta ksiecia Karola oraz molestowanie seksulane w szkole przez księży. Na szczęście Krzys znalazł maoryski kanal, który nas bardzo wciagnal ale najbardziej Meza relacja meczu koszykówki w tym jezyku. Sluchalam katem – i jest to naprawde dziwne dla ucha. Opuscilismy pokoj dosłownie 5 min przed 10ta, bo to ostatni dzwonek przed godzina check-out’u.
A mieszkaliśmy naprawde w domu na kurzej lapce – to ostatni domek na gorze po lewej stronie, który ma otwarte okno. Widoki na jezioro – niezapomniane i oczywiście uwiecznione przez Meza.
Spakowalismy nasze rzeczy do bagażnika i ruszyliśmy w Qeenstown. Trafilismy na miejscowy targ, gdzie były rzeczy zrobione reczenie w domu. Można było oczywiście nabyc jadeity, obrazy czy tez zdjęcia z Uluru. Mnie zatrzymaly jednak muffiny,
Niestety nie były jadalne :-(, gdyż sa to mydla. Były tez i w innych przedziwnych kształtach. Krzys mi na pamiatke sfotografowal oczywiście. Pomyslowosc miejscowych nie ma granic – przetwarzają wszystko – nawet butelki od piwa, które sa przerabiane na zegarki nascienne.
Były tez miejscowe ubrania, które jak dla mnie były troche w stylu powyciąganych szmat. Na pewno w czyms takim nie wyszłabym na ulice. Można było się tez wymasować – dwa rozlozone na chodniku stoly do masazu i dwie skośnookie panie obslugujace. Popatrzylismy na wszystkie te ludowe dziela, by w końcu zasiąść w knajpce, gdze by dostep do internetu, za który nie trzeba było placic astronomicznych sum. Gdy uzupelnialam bloga – Mąż udal się na przechadzke i oczywiście wrocil z kilkudziesięcioma zdjęciami – miedzy innymi parowca, który nadal plywa tu w celach turystycznych oczywiście. Ale jeszcze kilka slow o knajpie – jedna ze scian w niej ma w sobie kominek – tak ze zarówno wewnątrz knajpy jak i od strony ulicy widać palace się drewno. Na scianach zas bardzo ciekawe informacje skierowane do Klientow (zrobiłam zdjecie specjalnie dla kolegow z pracy:-) )
Zreszta w większości restauracji i pabow jest informacja, by w przypadku dużego spożycia alkoholu skotnaktowac się z kims z obsługi, bo restauracja / pub zapewniają transport do domu. A Nowozelandczycy naprawde dużo pija – spokojnie mogą isc w zawody z nami Polakami i nie wiem naprawde kogo bym obstawila w zakładach, gdyby takie ktoś zrobil.
Po dobrej 1,5h siedzenia na internecie ruszyliśmy dalej – tym razem udaliśmy się do parku, gdzie mogliśmy podziwiać gigantyczne drzewa.
W zyciu nie widziałam takich rozmiarow. Zainteresowalo nie tez jedno, które z daleka wygladalo jak bezlistne a galezie miało jak zwisające rurki. Gdy podeszłam bliżej – okazało się, ze listki sa – tylko to takie male luski nalozene jedna na drugiej.
W Nowej Zelandii zaczela się wlasnie wiosna – wiec wszystko w zieleni i kwitnące. A oprócz tego, co znam z Polski, jest wiele lokalnych cudow, których nazw niestety nie znam. Bardzo podobal mi się krzew z takimi rozow-bordowymi jezorami, a liscie jego przypominaly akacje. Oczywscie mój zachwyt uwiecznil Maz nim zdazylam jakiekolwiek slowo rzec.
W ogrodzie słyszeliśmy tez spiew roznych ptakow a jeden nawet raczyl się nam długo przygladac – cos podobnego do naszego szpaka ale z dziobem w kolorze cytrynowym. Zaspokojenie głodu pognalo nas do jakiejs knajpki na obiad – padlo na Vudu Cafe, gdzie siedliśmy sobie w ogródku. Dzieki temu mielismy wgląd na to, co dzieje się na ulicy oraz jak wygladaja miejscowi. Mi bardzo podobalo się spotkanie dwóch miejscowych panow – obydwaj bardzo klimatyczni a jeden z nich z dzieckiem, wozkiem i dodatkowo psem. Najspokojniejszy był pies – grzecznie lezal i obserwowal ulice oraz wyczekiwal, czy cos nie spadnie ze stolu… a spadlay niestety glownie zabawki dziecka.
My zamowilismy sobie danie z miejscowego słodkiego ziemniaka – kumara. Dostalismy na talerzu trzy okragle placuszki z niego wlasnie polozone na sałatce – naprawde bardzo smaczne to było. Do czego podobne w smaku? Po prostu chyba do cukinii – ale według mego Meza do ziemniaka:-) Ostatecznie ustaliliśmy ze do cukinio-ziemniaka, by uniknąć klotni malzenskiej.
Z pelnymi brzuchami wsiedliśmy do samochod, by jechać w kierunku Chirstchurch. Z zalozenia wiedzieliśmy, ze tam nie dotrzemy dziś, bo to za dużo kilometrow i jak zwykle gdzie w motelu przy drodze się prześpimy. Teraz weszlimy w czesc winna Nowej Zelandii – zaczely się winnice.
I jak to w tym państwie – jak cos się zacznie to się ciagnie kilometrami. Zastanawia mnie, czy to wszystko należy do jednej osoby, czy tez okoliczni rolnicy się w tym specjalizują.No i oczywiście wszystko zagrodzone – co najbardziej denerwuje Krzysia, bo nawet do lasu nei da rady wejść, bo tez jest plot, przy lace – znow siatka, itd… Ilez musieli tu zarobić pieniędzy producenci drutu – żeby te polacie tak pogrodzic. A teraz dochody czerpią firmy produkujące farby – no bo przecież co jakiś czas plot trzeba pomalować.
Dzis znow dorwałam się do kierownicy – i Krzys twierdzi, ze nabieram zwyczajow nowozelandzkich – pedze jak wariat 120km/h… no ale przy pustych drogach można sobie pozwolić. Bez pytania się Meza – skrecilam w droge prowadzaca do MtCook – najwyższej góry Nowej Zelandii.
Oczywiście nie było mowy o wspinaczce – to wyprawa na kilka dni i trzeba być dobrze przygotowanym. Chcialam po prostu zrobić przyjemność Krzysiowi, który jest miłośnikiem gor, a zabrany nowozelandzki autostopowicz polecal, by się przejechać, bo sa przepiękne widoki. Mial oczywiście racje – bo dotarliśmy do pięknego jeziora o szmaragowej wręcz wodzie. Jest to efekt znajdujących się w skalach mineralow – na tablicy informacyjnej napisane było „silica” ale nnie znam tłumaczenia na polski. A do tego wokół wysokie góry z śniegiem – po prostu tak jak na fotografii obok
Na samym końcu drogi jest MtCook Resort – taka mala osada z kilkoma domami oraz pokojami dla turystow. Stad się wyrusza już bezpośrednio na zdobywanie szczytu bądź w inne szlaki. Ale oczywiście nic nei stoi na przeszkodzie – by na odcinku miedzy glowna droga a ta osada – tj ok 80-100km- znajdowaly się dwa domy rolnikow – srednia odleglosc pomiędzy sąsiadami – 40km. Trzeba było jechać ostrozenie – przebiegly nam bowiem kilka razy owce przez droge i raz krowy.
Chcielismy nocować na jeziorem Takepo – raptem 30 domowi ponoc szybko rozwijające się miasteczko. Niestety najtaniej jak znaleźliśmy to 160 $NZ za pokoj a w dwóch hostelach nie było już miejsca.
Pobyt ograniczyl się wiec do zrobienia zdjęć - małego uroczego kosciolka, zbudownego jeszcze w XIXw na tle zachodzącego slonca i pognaliśmy dalej. Troche w nieznane – bo starszne bezludzie znow nastalo. Na szczęście zawitaliśmy do Kimbel i na samym poczatk miasteczka zobaczyliśmy znak motel. Narobilismy swym przybyciem chyba wiele zamieszania jego wlascicielom, bo trochę musieliśmy poczekać az ktoś się pojawi. Wyszedl bardzo mily pan, który zaprowadzil nas do pokoju – jak zwykle sypialnia z malym aneksem kuchennym. Krzys zajal się przestawianiem samochodu a ja – formalnościami. Jak się wlasciciel dowiedział, ze mamy wlasnie nasz miesiąc miodowy – to od jego zony dostaliśmy az 4 wlasnorecznie upieczone muffiny. Och ciagle mam dylemat – czy czekoladowe czy pomarańczowe były lepsze. Pani była na tyle mila, ze udało mi się z nia dluzej porozmawiać. Znow udalo mi się trochę zaspokoić moja ciekawość. Panstwo wlasciciele maja 6 dzieci (4 corki i 2 synow) – wszyscy sa już dorośli i na swoim. Waznym jest, by dzieci chodzily do dobrej szkoły, która najczęściej jest prywatna – tzn platna i czasami bardzo dużo. Studia tez sa płatne choć można dostać stypendium ale trzeba być bardzo wybitnym. Od dłuższego czasu mysle, ze w Polsce nie doceniamy tego, ze nie trzeba placic za szkoły i uniwersytety - no jedynie koszty utrzymania się w czasie studiow.
Ogolnie w Nowej Zelandii latwo się zyje i nie slyszalam, by ktokolwiek narzekal.
Franz Josef - Queenstown pt 9.11.2012
Pozwolilismy dziś sobie dac trochę luzu wreszcie – i pobudka dopiero o 9tej! Spalismy w motelu ok 1km przed Franz Jozef, bo w samym centrum miasteczka turystycznego ceny od 140 $NZ za pokoj. Nam się udało za 99 i to z lazienka oraz ogromnym lozkiem. Jestesmy w gorach tutejszych – wiec i zimniej bardzo ale na szczęście było ogrzewanie elektryczne. Wlaczylismy wreszcie TV – i się okazało, ze nasz urlop zbiegl się z wizyta Ksiecia Karola (ciagle jeszcze pretnedenta do tronu brytyjskiego) w Nowej Zelandii i Australii. Najbardziej zaciekawila nas inforamcja, iż Ksiaze pomagal strzyc owce. Tylko to, co zobaczyliśmy to raczej pomoc w stylu patrzenie, jak inny człowiek to robil. Może to wiec była pomoc w formie wsparcie duchowe? Zadziwijajace, jak wszyscy tu szanują wszystko, co jest brytyjskie i monarcha brytyjska ma tu wielkie powazanie. Troche to dziwne, bo przeciez sa to niepodlegle państwa a jedynie bedace członkami Commonwealth. Jak dla mnie to jakas zasiedzialosc albo kwestia tego, ze choć odrobine zarówno Nowa Zelandia jak i Australia chcą być w Europie, która przecież wyznacza trendy i ma o wiele bogatsza historie w ich mniemaniu.
Samo Franz Josef można okreslic jako baza rozrywki dla turystow – same hotele, puby, knajpy, atrakcje w stylu lot helikopterem nad lodowcem, wejście w góry z rakami i czekanami na lodowiec (niestety tylko i wyłącznie z miejscowym przewodnikiem gorskim).
Oczywiście symbol Nowej Zelandii – obecny i tu w postaci rysunkow na miejscowym sklepie i to na dodatek w kolorze zielonym. Bardzo się to Krzysiowi podobalo, wiec oczywiście zrobil zdjecie. Ciekawa jestem czy w NZ przekroczy 1tys zrobionych zdjęć – jest na dobrej drodze do tego, by to wykonać:-)
Nadszedl wreszcie ten moment, kiedy Maz zarzadzil zakładanie gorskich butow, bo będziemy podchodzić pod lodowiec. Nastawilam się na mega ciezki szlak – a tu tymczasem na pocztaek przejście przez mini dzungle z paprociami. Udalo mi się wyrwac aparat od Krzysia i zrobić kilka zdjęć.
Stwierdzam, ze zrobila się nam mala specjalizacja fotograficzna – Maz to pejzarzysta, zas ja rosliny oraz ludzie. Dobrze chociaż, ze się uzupełniamy a nie wspolzawodniczymy ze sobą, bo jeszcze aparat uleglby zniszczeniom.
Potem weszliśmy w doline polodowcowa z malym strukiem, który w okresie roztopow zamienia się w ogromna rzeke. Z gor zas spadalo wiele wodospadow, gdzie można było zobaczyć male tecze.
Robilo to naprawde niesamowite wrazenie i podziwiam Krzysia, iż potrafil to uwiecznić – dla mnie to wyzsza szkola jazdy.
Droga była bardzo monotonna - ciagle po kamieniach rzecznych ale widnejacy w oddali lodowiec naprawde zachwycal a do tego spiew ptakow i może dwie napotkane pary turystow, co jak na tutjesze warunki można okreslic sporym ruchem.
Dotarlismy może 500m od lodowca i niestety dalej szlak był zagrodzony ze względu na osuwające się kamienie. Nawet na naszych oczach miało miejsce cos takiego – spora czesc skaly z malym gruzem osunela się w doline. Krzysiwoi udalos ie trochę przyblizyc lodowiec i uchwycić kawalek jego jezora.
Sam lodowiec to po prostu mocno ubity snieg, z którego robi się wiecznie zmarznięty lod, który rozpycha skaly. Dzieki temu lodowiec niszczy skaly i swym jezorem przenosi je dalej w psotaci mniejszych kawalkow. W zaleznosci od opadow, temperatur – raz jest większy, czasami krótszy. Dolina, która szliśmy, to tez pozostalosc po dawnym jeziorze lodowca.
Caly szlak zrobiliśmy w około 2,5h. Byloby szybciej, gdyby nie sesje fotograficzne. Czasami dokuczam Mezowi, ze przyjechal na urlop z aparatem a ja jestem tylko dodatkiem:-) Krzys twierdzi, ze przesadzam. No ale najważniejsze, ze jego zamilowanie do gor zostało dziś zaspokojone i uśmiecha się od ucha do ucha. Gdy doszliśmy do celu – to zrobiliśmy sobie mini piknik jedząc zrobione wcześniej kanapki oraz popijając herbate z termosu. On naprawde nam się przydaje – nawet do samochodu robimy sobie herbate i zawsze jest cos cieplego do wypicia.
Kierunek docelowy na dziś – Queenstown – to chyba wiecej niż 200km drogi. Zaczelismy od zjazdow po serpentynach z gor – momentami były on przez dobre 5km. Jeden zjazd to wręcz dobre 10 zakretow i każdy o koncie 180stopni. Przejechalsimy tez przez piękny most liniowy – Krzys choć pedzil to udało mi się zrobić zdjecie.
Potem zjechaliśmy jednak nad wybrzeże zachodnie i teraz mielismy obok siebie po prawej stronie Morze Tasmanskie. Zatrzymalismy się w jednym miejscu, by przejść się choć trochę nadbrzezem i rozprostować nogi.
Nagle na tym bezludziu pojawily się jeszcze ze 3 inne samochody – chyba wszyscy myśleli, ze skoro się tu zatrzymaliśmy to zapewne jest to jakiś punkt widokowy warty zobaczenia. No bo tak wlasnie działa prawo tłumu – jeden zrobi a reszta bezmyślnie powtarza. Udalo mi się zebrac trochę muszelek – ale Maz twierdzi, ze mogą mi je skonfiskować na granicy w Australii. Postanowilam jednak zaryzykować – najwyżej je im oddam i niech sami cos z tym sobie robia.
Poszukujac dostępu do internetu trafilismy do enigmatycznego miasta o nazwie Haas, w którym nie ma nic oprócz supermarketu w srodku miasta oraz gora 30-40 domow wokół.
Zroblismy jedynie podstawowe zakupy, bo bar wycgladal dla nas trochę podejrzanie- woleliśmy nasze kanapki. A supermarket jest chyba centrum cywilizacji w Haas - jest w nim wszystko po trochu z dzialu spożywczo-przemyslowego, komputer z płatnym internetem i drukarka, a nwet skup skor z oposów. Nie wiem, czy pisałam już – ale te zwierzęta sprowadzono to z Asutralii, by hodowac na futerkowe. Niestety wymknely się spod kontroli i tak rozprzestrzenily, iż nawet masowe polowanie na nie nic nie pomaga. Musieliśmy mieć często postoje – znow mam zapalenie pęcherza – zapewne przewiało mnie w gorach, bo siadałam na zimnych kamieniach. Srednio co 30 min trzeba było szukac toalety – a z tymi ciężko,c o widać na zdjęciu, bo potrzeb fizjologicznych nie można niestety zaspokajać w lesie.
Przejechalismy tez przez mile miasteczko – Cardrona, które wylania się po prawie godzinie jazdy przez totalne pustkowie. Powod zatrzymania się oczywisty – były toalety! Ale zainteresowaly nas dwa stare budynki, które były odnowione – to była dawana szkola i domek nauczycielski. Obecnie sa wlasnoscia miasteczka i sluza jako miejsce spotkan. No coz – przy nowozelandzkich funkcjonalnych domkach ciężko byłoby zrobić spotkanie wiecej niż 10 osob. Zaczelam zastanawiać się – jak tu wygladaja sluby oraz gdzie się ludzie poznają. Mąż jak zwykle ma odpowiedz na wszystkie moje dziwne pytania – ludzie musza się poznawać w szkole albo jeśli wyjada na dluzej do miasta na studia czy tez do pracy. Chyba ma tu racje. Gdyby tak moc dluzej porozmawiać z miejscowym to byłoby super.
Droga do Queenstown zaczela biec przez rejony naprawde mało zaludnione i z mala iloscia wody – góry i jeszcze raz góry, pagórki a na nich takei brazowe, jakby wysuszone trawy.
Dotarlismy do celu o zachodzie slonca nad tutejeszym jeziorem Wakatipu (te maoryskie nazwy sa strasznie trudne do zapamiętania). Znow recepcje w dwóch hotelach zamknięte i jedynie karteczka gdzie dzwonic w sprawach nagłych. Na szczęście w trzecim recepcja była otwarta jeszcze i dostalismy pokoj – taki domek na kurzej lapce ale za to z widokiem na jezioro.
Wieczorem nastapil czas na przepierki ubraniowe oraz obejrzenie w TV kolejnej relacji z wiztyt ksiecia Karola – w każdych wiadomościach to najwazniejsza informacja dnia. Druga zas – ze 2 osoby uciekly z tutejszego wiezienia i sa to grozi przestępcy. N a szczęście my ich nie braliśmy jako autostopowiczów:-)
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Obserwatorzy
Archiwum bloga
-
▼
2012
(15)
-
▼
listopada
(12)
- Sydeny - Uluru sr 14.11.2012
- Sydeny – wt 13.11.2012
- Christchurch – Sydney pn 12.11.2012
- Kimbel - Christchurch ndz 11.11.2012
- Queenstown - Kimbel sb 10.11.2012
- Franz Josef - Queenstown pt 9.11.2012
- Omau – Franz Josef czw 8.11.2012
- Wellington – Omau - sr 7.11.2012
- Motuoapa – Wellington – wt 6.11.2012
- Matamata – Motuoapa – pn 5.11.2012
- Auckland - Matamata– ndz 4.11.2012
- Singapur – sb 3.11.2012
-
▼
listopada
(12)