poniedziałek, 21 czerwca 2010

Z Albanii do Macedonii czyli 8,5h autobusem po gorach

Wstalam o 6 rano, by przejsc sie po uliczkach budzacej sie Gjirokastry. Jak sie okazalowszystkie miejscowe barki serwujace piwo i kawe juz otwarte, a w nich panowie juz siedza i debatuja.
Budynek Partii Demokratycznej rowniez otwarty, a w mrocznej sali (chyba zeby nie bylo widac czy ma miejsce dawanie lapowek) obecni juz poranni dzialacze.
Ale co najgorsze - leje jak z cebra!

O 6.45 bylam znow w naszym hotelowym pokoju - Mirek gotowy, ale jeszcze pod koldra i droczacy sie, ze wyjdzie spod niej o 7 rano. Nie mialam odwagi sciagac koldry, bo kto wie, co ta gotowosc oznaczala:-) Okazalo sie jednak, ze byl gotowy do drogi i o 7.05 zajelismy sie szukaniem jakiegos fast foodu, ale ze nadal tylko dostepne bylo piwo i kawa, to wskoczylismy w takse. Pan kierowca jak uslyszal haslo "autobus Korcza" nabral przyspieszenia i to ogromnego mamroczac cos pod nosem. Sprawa stala sie jasna, gdy dotarlismy na przystanek - autobus odjechal o 7 rano, bo tak mial w rozkladzie. Jak widac w zadnym kraju nie nalezy wierzyc policji:-) Wczoraj nas zapewniala, iz odjazd jest o 7.45 :(
Szybka decyzja - zarzadzilismy poscig za uciekajacym pojazdem. Po 10 min ujrzelismy na widnokregu autobus. Pan kierowca spokojnie jednak rzucil haslo - Tirana. Poscig nadal musial trwac. Na szczescie kolejny autobus napotkany po 5 minutach wywolal westchnienie ulgi u pana taksowkarza. Spokojnie rzucil haslo: Korcza. Po chwili zatrzymal go nam i nastapila przesiadka. Nasze wejscie do autobusu wygladalo jak kontrola kontroli, ktorej bylismy swiadkami w pociagu do Durres. Jazda do Korczy trwala 6,5h, a to tylko 240km trzesienia sie na serpentynach gorskich. Oprocz tego dwa postoje na cos do zjedzenia. Na pierwszym - sniadanie w postaci zupy i rakiji. Mirek ma bowiem swa wlasna buteleczke i szybko przelamuje lody z miejsowymi raczac (rakijujac) sie nia po kieliszeczku. Po alkoholowym poczestunku nastepuje wymiana papierosowa i wzajemne podpalanie sobie fajek. Taki miejsowy rytualik :-)
W autobusie przezylismy urwanie chmury deszczowej, co spowodowalo, ze lalo sie na nas z okien i sufitu. Na szczesie jako wytrawny McGyver szybko przywiazalam reklamowke do polki, dzieki ktorej woda nie ciekla na nas. Bylismy uratowani.
Nasze zainteresowanie zbudzil jeden pan jadacy z jakims ptaszkiem w klatce. Czy dla ptaszka tez wykupil bilet?
Atrakcja byla takze pewna pani, ktora dostala ksywke Niunia, bo.... byla po prostu malo atrakcyjna, ze az Mirek postanowil to uwiecznic na zdjeciu, a wczesniej podac jej noge do towarzystwa (tak: noge - to nie literowka) .

W Korczy nie ma nic ciekawego - nawet Lonely Planet nie zamiescilo mapy tego miasta, choc inne przewodniki nazywaja to miasto "malym Paryzem". Niestety nie wiemy dlaczego - moze z powodu jednej ulicy pelnej samych Exchange?

Znow zaczelo padac wiec po krotkim obejsciu "malego Paryza" wpakowalismy sie do minibusika do Pogradeca, by dalej kierowac sie do przejscia granicznego z Macedonia przy jeziorze Ohrydzkim.
Podroz w dosc ciekawym towarzystwie - w busie dla 9 osob jechalo az 14 oraz pan z reklamowka pelna swiezych sledzi...nie musze wiec nadmieniac jaki zapach sie roznosil wewnatrz. Oprocz tego radio zastapil nam jeden rubaszny pan, ktoremu dalismy ksywke " DJ wolna Europa" - od samego poczatku nawijal jak nakrecony i zameczal rozmowa wszystkich - takze nas.

Albanskie budownictwo wiejskie to eklektyzm w 200%. Kazdy chce byc lepszy niz sasiad, tak wiec mozna spotkac domy z dachami jak pagody albo ewenement z wczorajszej drogi Berat - Gjirokastra - dom w ksztalcie statku. Smialismy sie, ze jakis kapitan postanowil dozyc konca zycia w stacjonarnych kajutach.
Stacje benzynowe - nadal sa i to w jeszcze wiekszym nadmiarze. Moze nic nie byc wokol - tylko pasace sie owce, ale stacja bedzie.
Pan z busika byl na tyle mily, ze dowiozl nas do punktu granicznego, ktory dobiero sie buduje, a sluzba graniczna siedzi w 2 kontenerach. Bez problemu opuscilismy Albanie i na piechote przespacerowalismy sie ok. 200m wzdluz jeziora Ohrydzkiego do kontroli macedonskiej. Po drodze minelismy dwie tablice graniczne - Albanii i Macedonii - obie z wielkimi dziurami po kulach. Troche zboczylismy z trasy i znalezlismy sie w przykoscielnym osrodku kempingowym pamietajacym czasy swietnosci Jugoslawii. Kosciolek Sveti Naum jest naprawde piekny, a my przy okazji spotkalismy tu malzenstwo wagi ciezkiej z Grojca - wegeterianka Marlenka oraz wedkarz Rafal - razem wazacy z 350kg. Dzieki nim nie musielismy czekac na autobus odjezdzajacy o 7 do Ohrydu, tylko zabralismy sie wszyscy razem ich autem. A droga wiodla poprzez chmury...

Pogoda znow sie popsula i do Ohrydu zajechalismy w strugach deszczu. Zawsze jakos tak sie dzieje, ze jak jedziemy, to pada - jak wychodzimy zwiedzac, to przestaje.

W Ohrydzie znow nocleg nas sam znalazl - znow Pan na rowerze wylapal nas i dostalismy swietny apartament w wiezowcu (tzn mieszkanie) z widokiem na jezioro. Cena 20 Euro - mamy farta albo po prostu jest poza sezonem.

Na kolacje wybralismy sie wreszcie na typowa balkanska kuchnie - wysmienite miesiwo z grilla nie mowiac o ohrydzkim torcie, ktory z racji przejedzenia Mirek poprosil o zapakowanie nam na jutro.

Jezyk macedonski jest zrozumialy dla nas - wiec my mowimy po polsku, badz rosyjsku i obie strony rozumieja. Uzywany tu alfabet to cyrylica. No i najwazniejsze - nareszcie jacys ladni ludzie, bo Albanczycy maja w sobie cos ze "zbirow".

Planow na jutro brak - wszystko zalezy od pogody. Jedno jest pewne - Mirek robi rano sniadanie.... tylko ja musze najpierw zrobic zakupy...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz