poniedziałek, 28 lutego 2011

Syria - z Palmiry do Damaszku (pn 28.02)

Noc w hotelu Bel byla taka zimna, ze Mirek na swym lozku wygladal jak poczwarka w kokonie - calkowicie zawiniety w koc.
Musielismy byc gotowi na 8 rano, bo musielismy sie stawic na autobus do Damaszku o 8.30. Niestety ten o 8.30 byl juz zapelniony, wiec ruszylismy tym 30 minut pozniej. Po raz kolejny trafil sie nam VIP, ale chwile musielismy poczekac :-) Gdy tak rozmawialismy przy herbacie pojawilo sie 2 panow - bardzo podobni do siebie, ale nie jak rodzeni bracia, a raczej ciepli bracia. Byli to Hiszpanie (moglam sobie porozmawiac w mym ulubionym jezyku obcym). Panowie wprawili nas w nie male zdziwienie - pozyczyli od nas przewodnik, by go poczytac i zrobic sobie zdjecia map. Podrozuja bowiem tylko z bagazami bez jakichkolwiek planow, map i przewodnikow. To jest dopiero hiszpanska fantazja, nie mowiac o temperamencie w innych chwilach ;)

Cale 3h dorgi do Damaszku przegadalismy z niejakim Alim. Jest Berberem i uzalal
sie nam na swa zone. Naprawde niezla zolza z niej i facet ma z nia ciezkie zycie, bo: ta nie gotuje, nie sprzata, nie ten tego... a tylko ciagle oglada TV. Sam Ali ma przy tym 15 owiec i 4 wielblady, ktorymi musi sie na codzien zajmowac. Zdebialam, gdy usyszlam cene wielbada - 1 szt to ok 4tys USD! Ale zycie na pustyni, czego nie musimy dodawac, to nie je bajka...
Po przyjezdzie do Damaszku razem z Alim zabralismy sie taksowka do centrum. Ali jechal w tym samym kierunku, ale na targ, by zakupic zywnosc dla swej trzody nie chlewnej. Kompletnie nie kumamy, czemu trzeba jechac praswie 300 km az do stolicy po trawe. To chyba kolejny niewyjasniony przypadek arabskiej filozofii.

Rozlokowalismy sie w tym samym hotelu, co za pierwszym razem - mamy nawet ten sam
pokoj :-) Szukalismy innych opcji ale niestety standard nie adekwatny do
ceny.
Pozegnalismy sie z Alim, ale jak sie okazalo nie na dlugo, bo gdy
czekalismy na zamowione szisz-kebaby przy stoliku wcisnietym miedzy dwa
zaparkowane samochody, Mirek wylowil go z tlumu "biznesmenow" przechadzajacych sie uliczka targowa. Szedl bardzo smutny, ale gdy nas zobaczyl, polbezzebny usmiech ropromienil jego marsowe oblicze beduinskie ;)
Zasiedlismy z nim przy herbacie. Mirek wzial go w obroty namawiajac, by zastanowil sie nad decyzja o zmianie swojego jalowego zywota z zero-zona. Ja za to utonelam w tym czasie w piekarni obok na sesji fotograficznej etapow wyrabiania malych chlebkow.
Troche sie czulam skrepowana, bo... bo Ali popatrywal mi dlugo i gleboko w oczy, a ponoc zgodnie z berberska tradycja, jesli kobieta odwdziecza sie dlugo utrzymywanym kontaktem wzrokowym z mezczyzna tzn, ze jest nim zainteresowana. Inna sprawa, ze Mirkowi tez dlugo i gleboko patrzyl w oczy ;)

Po drugim i juz naprawde ostatecznym pozegnaniu Alego udalismy sie do
dzielnicy Damaszku, ktora znajdowala sie na pobliskich zboczach gor.
Chcielismy sie koniecznie zapuscic w rejon, gdzie drugiego turyste trudno spotkac. Udalo sie - trafilismy naprawde na arabskie klimaty - waskie uliczki, rozwalajace
sie domki, balagan, brud i oczywiscie prawie zero angielskiego. Wpadlismy rowniez na pomysl, by wejsc na jakis miejscowy minaret, by zrobic zdjecie panoramy okolicy. Gdy wreszcie trafilismy na jeden z dosc wysoka wieza, rozpoczelismy pertraktacje wejscia. Mi od razu zabroniono (czyzby zadna baba nie weszla nigdy na minaret?). Pozwolono Mirkowi, ale jako, ze wlasnie wylano cement na minaretowych schodach musielismy sie obejsc smakiem - meczet bylw remoncie.
Udalismy sie zatem pieszo w kierunku centrum.

Na prosbe mego znajomego Jacka o dostarczenie zdjecia zrobionego 7 lat
temu z jednym panem sklepikarzem na souqu - rozpoczelismy poszukiwania jegomoscia,
by mu wreczyc zdjecie. Niestety z racji braku dostepu przez 2 dni do netu bylam swiecie przekonana, ze to chodzi o Damaszek - a to niestety byla Palmira. Ale moze uda sie to wyslac do hotelu Bel w Palmirze, gdzie bylismy i przekaza te cenna pamiatke w odpowiednie rece;)

Wypuscilismy sie jeszcze pod wieczor na ostatnie zakupy na suqu, by wydac syryjskie funty. Jutro ruszamy do Jordanii - a gdzie zakonczymy dzien - nie wiadomo:).
Mirkowa prognoza na jutro: nie ma prognozy, bo nie jestesmy w Jordanii, a
zdalnie spoza granic kraju zwiedzanego Mirek nie potrafi :-(

Syria - Palmyra (ndz 27.02)

Po wielu wczesnych pobudkach dzis zrobilismy sobie dzien wylegiwania
do 8mej;) Na 9.30 bylismy umowieni z niejakim Mohamedem Ali (nie tym bokserem), do ktorego Mirek dostal namiar od mej imienniczki poznanej przy wyrabianiu wizy w
ambasadzie syryjskiej w Warszawie. Jak zeszlismy do hotelowego holu - Mohamed juz czekal na nas.
Zalatwil nam pana taksowkarza do podwiezienia do wazniejszych, a bardziej
odleglych czesci palmirskich ruin. Kilkakrotnie zapewnial, ze wynegocjowana przez niego cena to naprawde good price, co Mirek niezmiennie kwitowal, ze owszem, ale dla taksowkarza;)
Poza tym Mohamed okazal sie tym Mohamedem od wielblada dla turystow, bo powiedzial, ze zamierza sie z Edyta ozenic. Panowie siedzacy obok potakiwali, ze: o taaaak - to jego zona! Z krotkiej rozmowy z Mohamedem dowiedzielismy sie tez, ze kolor "arafatek" ma istotne znaczenie. Czarno-biale posiadaja bowiem Palestynczycy, zas czerwono-biale to kolory beduinow (ludzi mieszkajacych na pustyni).
Mohamed szybko nas wyslal z taksowkarzem, bo niektore obiekty sa otwierane o konkretnych godzinach i najlepiej zwiedzanie zaczac o 10tej.
My kupowalismy bilety o jakiejs 10.10. Wsiadl przy tym do naszego taxi pan z
pekiem kluczy otwierajacy kolejne obiekty. Gdy przyjechalsimy pod pierwszy grobowiec - czekala juz wycieczka. Trzeba pamietac, ze w krajach arabskich wszystkie godziny otwarcia sa "orientacyjne" jak przystalo na ORIENT.
Ruiny palmirskie rozciagaja sie na przeogromnym obszarze i ciagle trwaja tam prace wykopaliskowe. Wiekszosc pochodzi z okresu od 1 w pne do 3w naszej ery z ewentualnymi "przerobkami" przez muzulmanow od VII do XIIw. Potem miasto przestalo byc zamieszkane i zostalo odkryte dopiero w I polowie XVIIw.
Ogrom i rozmach budowli moga jedynie swiadczyc o tym, jak bogaci mieszkancy tu kiedys zasiedlali ten region. Zastanawia nas bardzo, jak mozna bylo stawiac tak olbrzymie(15m wys.) kolumny i dodatkowo ustawiac na nich bloki skalne, na ktorych stawiano jeszcze posagi. Taka Swiatynia boga Bel - jak to zbudowano bez uzycia dzwigow?
W ruinach oczywiscie spotkalismy Mohameda "od wielblada i polskiej zony" (ktora jego zona jeszcze nie jest). Zaprowadzil nas do ogrodu, w ktorym planuja razem otwarcie knajpy. Miejsce naprawde wyborne - widok na ruiny kapitalny. Maja jednak problemy z pozwoleniami na budowe, bo jako, ze jest to rejon wykopaliskowy to UNESCO trzyma na nim lape. Zwiadzenie zakonczylismy po 4h, znow w pelnym sloncu.
Wrocilismy pieszo do centrum miasta, gdzie zejdlismy super szisz kebaby z
salatka, wypilismy po soku i ruszylismy obejrzec miasto. De facto nie ma
w nim nic ciekawego do zobaczenia pod wzgledem historycznym, ale za to
mozna obserowac codzienne zycie Syryjczykow. Przycupnelismy na kawie i herbacie w knajpie o nazwe "Cave". Nazwa idealnie do niej pasuje - pelno brudu, na podlodze
przeglad tygodnia: pety, piach, opakowania po papierosach. W jednym rogu siedzacy za biurkiem usmiechniety bezzebny wlasciciel, za to palacy papierosa za papierosem. Ciagle ktos wpadal do niego i zasiadal obok, by wspolnie pogawedzic i popalic. Zlozylismy proste zamowienie: 2 harbaty i 1 kawa. W odpowiedzi na zamowienie po kilku minutach kelner, szczerzac sie rowniez w bezzebnym usmiechu przyniosl nam z rozpietym rozporkiem: 2 kawy i 1 herbate;)
Sciany lokalu zostaly zrobione na ksztalt skal, ale stylizacja nie poszla chyba za daleko, bo wnet zalegl tu nie sztuczny kurz oraz pajeczyny. W centrum spelunki wisial portret wladcy, ktorego rama zostala ozdobiona sztucznymi kwiatami obecnie w kolorze szarym. Wygladalo to niczym swiety nierestaurowany obraz w naszym kosciele. Knajpa serwuje jedynie herbate i kawe oraz szisze a miejscowi "gentelmeni"przychodza tu dyskutowac i rozwiazywac sprawy swiata, grac w karty i wspolnie siedziec w oparach dymu smierdzacych papierosow. Na moje oko knajpa od swego powstania nie miala ani remontu ani mycia szyb...
Zapuscilismy sie wkrotce w malo uczeszczane uliczki - wszedzie nas milo witano i
pozdrawiano. Dzieciaki krzyczaly czesto "sura" tzn. zdjecie i szybko sie do niego ustawialy, by tylko potem moc sie obejrzec. Dla takich celow cyfrowka jest idealna. Ok 15tej wrocilismy do hotelu na odpoczynek. Mirek w czasie swej drzemki mial z pewnoscia rolnicze sny, bo z odglosow, ktore wydawal musial chyba jezdzic traktorem;)
0 16.30 ruszylismy ponownie do XVIIw cytadeli, ktora gorowala nad cala Palmira. Widoki z niej sa naprawde piekne, ale liczba stojacych wokol handlarzy rowna jest liczbie przybywajacych turystow. W srodku nie ma nic ciekawego :(

Nie udalo sie nam znalezc internetu z dzialajacym dostepem do bloga -
niestety w Palmierze jest blokada na niektore strony. W kafejce dowiedzielismy sie rowniez, ze dopiero od miesiaca w Syrii mozna legalnie wchodzic na youtube i facebook - wczesniej trzeba bylo stosowac pewne myki i zmieniac ustawienia proxy. A propos polityki - nikt nie chce sie glosno wypowiadac, bo ktos moze doniesc, ale ogolnie prezydent rzeczywiscie jest tu uwielbiany. Wszyscy jednak narzekaja,ze jego otoczenie jest niewlasciwe... Z racji "egipskiej fali rewolucji" dal obywatelom obnizki cen zywnosci i wielu produktow, co wzbudzilo jeszcze wiekszy szacunek. Ale malo kto sie zastanawia nad tym, ze to sa populistyczne i krotkoterminowe rozwiazania. Kolejne wybory parlamentarne maja tu byc dopiero za 3 czy 4 lata. Opozycja od lat 90'tych nie istnieje.
Wieczorem wlaczylismy TV - i dotarlo do nas, ze zamieszki post egispkie objely rowniez... Oman. Tiaaaa, nie ma co sie dziwic - w Jemenie i Omanie bylam(bylismy)
w tamtym roku, a moje odwiedziny zasze przynosza fatum zmian w panstwach, ktore odwiedzilam.
Wyczekuje wiec teraz co bedzie z ...Kuba!

Syria - Apamaea + Palmyra (sb 26.02)

Pobudka w Aleppo.
Przepowiednie Mirka co do pogody jak zwykle sprawdzily sie bezblednie, w przeciwienstwie do nastawiania przeze mnie budzika, bo po raz kolejny nastawilam na czas polski nie uwzgledniajac 1h roznicy, wiec z zalozenia mielismy o 1h czasu mniej na realizacje naszego planu dnia.
Hotelowe sniadanie identyczne jak wczoraj - czyli po jajeczku, marmolada morelowa i herbata.
Tym razem jechalismy autobusem w opcji VIP do Hamy. Opcja taka polega na tym, ze siedzenia sa szersze i nie smierdzi papierochami;)Po przyjezdzie zostawilismy bagaze u pana policjanta, ktory znudzony siedzial w swej budce na dworcu autobusowym i kompletnie nie kontrolowal nikogo przechodzacego przez brame. Robote ma cicha, spokojna, umyslowa... Wynajelismy sobie taksiarza, by nas zawiozl do Apamea - obecnie Afamia w jezyku arabskim. Tam znajduja sie ruiny miasta z okresu starozytnosci i w okresie swej swietnosci byla zamieszkana przez 500tys osob.Teraz to cicha miescinka z ruinami zamku na wzgorzu i bizantyjskimi ruinami. Do tego wszyscy mieszkancy maja zakodowane na "dzien dobry" tradycyjne staroamerykanskie "Hello". Najbardziej ubawila nas jednak jazda do miasteczka. Trafila sie nam taksowka, ktora okreslilismy jako "love taxi". Pan kierowca mial bowiem bzika na punkcie erotycznego koloru i wszystko wewantrz bylo w czerwieni. Caly przod na desce rozdzielczej jak i tylna polka wylozone byly czerwonym wlochatym futrem, popielniczka czerwona, marka papierosow - oczywiscie Malboro classic, dlugi wlochaty sznur miedzy lusterkiem a przednia szyba, a na dodatek do kompletu... czerwone chusteczki higieniczne przymocowane do szyby. Co wiecej - towarzyszyla nam anglojezyczna muzyka romantyczna w stylu love songs, a nie dotychczasowe miejscowe "audiobooki":-) Pan niewiele mowil po angielsku, wiec nie musielismy zajmowac sie podtrzymywaniem rozmowy. Zwiedzanie Afamia zaczelismy od cytadeli. Obskoczyly nas dzieciaki, wskazuajc w przeroznych kierunkach jak dojsc do Apamea. Minela chwila i Mirek zaczal wariowac od nadmiaru piskow, chcac natychmiast wracac :-) Na szczescie zjawil sie pan kierowca i zaprowadzil nas w dwa "widokowe" miejsca, by zobaczyc z oddali ruiny rozciagajace sie na obszarze 1 x 1,5km. Ale najbardziej zjawiskowy byl punkt drugi - wyladowalismy w mieszkaniu u miejscowej gospodyni, choc ciezko uzyc tu slowa "gospodyni", gdyz najczesciej slowo to niesie ze soba pewne zobowiazania. Podworko wygladalo jeszcze znosnie, ale pierwsze zdumienie - czemu plastikowe butelki i worki foliowe w oknach (jak sie potem okazalo szyby sa wybite i tak to "naprawiono"). Zostalismy zaproszeni na "przewyborna" herbate. Wnetrze rowniez z trudem nazywane "mieszkalnym" mozna opisac jako sodoma i gomora, badz krotko - menel saloon. Wewnatrz ciemno jak w jaskini, na scianach wbite gwozdzie na ubrania, torby, no i oczywiscie zzolkly portret milosciwie panujacego od 2000r prezydenta Bashara. Na podlodze rozwalone jakies maty, na nich smieci. Kuchnia to w jednym koncu postawiona butla gazowa z palnikiem. Lozko, a raczej wyro - w rogu i na nim sterta szmat. Mirka tak bardzo zafascynowala wysmakowana stylistyka wnetrza,ze rozpoczal sesje fotograficzna. Sama wlascicielka balaganu widzac szczere zainteresowanie zaczela "wdziecznie" pozowac i koniecznie chciec zobaczyc efekty sesji. A Mirek chyba jej totalnie wpadl w oko, bo wyprosila go o nr telefonu i sama zapisala go sobie w komorce. No coz, zauroczenie nie wybiera - a to, ze pani moglaby byc jego spokojnie babcia, to juz szczegol ;) Cale szczescie, ze mozna podawac dowolne kombinacje cyfr podajac swe komorkowe namiary ;)
Po bajzlowej herbacie ruszylismy samochodem do wlasciwych ruin. Dobrze, ze bylo taxi, bo inaczej to dobre 3h w jedna strone piechota, a my dzis zeby zdazyc ze wszystkim mielismy jeszcze dotrzec do Palmyry. Ruiny zwiedzilismy w pelnym sloncu - nie wiem jak to sie dzieje, ale zawsze w drodze nam padalo, a gdy wysiadalismy, to piekne slonce i idealne warunki na robienie zdjec. Obszar naprawde bardzo rozlegly i sporo fragmentow z zachowanymi rzezbieniami. Nie skorzystalismy z propozycji krecacych sie tu panow, by za 300 funtow syryjskich (czyli 6 USD kupic bizantyjskie monety. Na nasze oko: they are made AD 2011 gora 2010 i do tego made at home. Czyli znow sprawdza sie stare przyslowie - wszedzie dobrze, ale najlepiej w domu;)
W drodze powrotnej do Hamy w naszym "love taxi" zagoscily juz rytmy arabskie, ale na szczescie liczba decybeli puszczanej muzy nie przekraczala od zera bledu statystycznego . Zatrzymalismy sie jeszcze przy norias (drewniane kola wodne) z zachowanym fragmentem akweduktu. Niestety ustrojstwo nie dziala - ale sama swiadomosc, ze to ma dobre 2tys lat robi wrazenie.
Znow trafilismy do Hamy, odebralismy nasze bagaze i popedzilismy, by cos zjesc. Jak zwykle w knajpie oprocz dobrego jedzenia czekaly na nas opary dymu papierosowego. Niestety, ale w Syrii wszyscy i wszedzie fajcza, jak wsciekli. Mozna wrecvz pokusic sie o stwierdzenie, ze w dobrym tonie jest zajarac, a jak juz Cie czestuja, tu czuj sie wyrozniony;) Znalezienie Syryjczyka, ktory nie pali byloby nie lada wyzwaniem. Z rozmow ywnika, ze przecietny Syryjczyk wypala 2-3 paczki dziennie. I naprawde jak siedza to idzie jedna fajka za druga. Koncerny tytniowe naprawde zbiajaja tu niezla mamone. A mlodziez mozna nazwac smialo wyjatkowo rozpalona - nie raz spotkalismy 11-12 letnich chlystkow z papierosem w ustach.

Z Hamy do Homs przejechalismy znow minibusikiem - jak zwykle min 100km/h na budziku. Tu bez problemu dotarlismy na dworzec autobusowy, gdzie nieoczekiwanie czekala nas... kontrola paszportowa. Zostalismy zatrzymani przez policjantow, ktorzy dokladnie chcieli sie zapoznac z miejscami, w ktorych bylismy poza Syria. Na koniec stwierdzili z powaznymi minami: "Poland Syria friends" i moglismy wejsc na dworzec. I tu pierwszy raz trafilo sie nam czekanie na autobus. Ale to na szczescie tylko godzina. Niestety tym razem nie spotkalismy pana "szychy" vel "mafiozo" (dla przyjaciol Ciapcio) i chyba zaden z jego szpicili nie doniosl mu, ze znow tu jestesmy. Do autobusu wsiadalismy w siapiacym deszczu. Przed nami bylo dobre 2h jazdy i do Palmyry dotarlismy ok 19.30.
Autobus jak zwykle nie zatrzymuje sie w centrum, tylko na obrzezach miasta, wiec musielismy skorzystac z taryfy. Starym zwyczajem wybadalismy 3 czy nawet 4 hotele, by ostatecznie wyladowac w Bel Hotel. Ale w ciagu tych 20min dowiedzielismy sie, ze jakis miejscowy Mohamed "ten od wielblada" dla turystow ma zone Polke, ktora ponoc jest podobna do mnie. No i oczywiscie wszyscy panowie zazdroscili Mohamedowi i jego wielbladowi. Mowili, ze Poland is very very nice i ze polki sa najpiekniejsze :-) Dzieki Bogu, ze mam pierscionek, bo tym samym wzbudzam respekt miejscowych, a Mirek gra bezblednie dla miejscowych role meza :-)
Zostawilismy bagaze i ruszylismy glowna ulica miasta - i o dziwo godzina 23cia, a wszystkie sklepy z gadzetami ciagle otwarte. Prawie zywej duszy na ulicy - ale jak widac wszyscy licza na jakis night shopping.

Mnie zastanawia filozofia arabskiego handlu - jest on max rozdrobiony i organizacja kazdego targu polega na tym, ze dana ulica ma okreslona specjalizacje. Co gorsza w kazdym sklepie ten sam zestaw produktow. Jak wiec utrzymac sie ze sklepu o wymiarach 2x3m z zarowkami, gdy obok 10 identycznych sklepow. Co wiecej - wlasciciele maja czesto w zwyczaju siedziec i pic razem herbate nie zwazajac, ze kolo towaru kreca sie zainteresowani.

Padlismy ok polnocy w syryjskich ciemnosciach wysluchujac rozlewajacej sie fali egipskich zmian w relacji z CNN...

piątek, 25 lutego 2011

Syria - dzien pieszy w Aleppo (pt 25.02)

Dzis pobudka nastapila o 9tej. Po krotkich ablucjach i szybkim sniadaniu zebralismy sie na miasto. Jak zwykle, gdy wyszlismy z hotelu, zaswiecilo slonce. To sie nazywa miec farta. A sprawdzalnosc Mirkowych prognoz pogody na kolejny dzien - 110%! :)Na pierwszy ogien poszedl Gran Mosque bedacy ok 300m od naszego "Barbie" House. W srodku typowo - plac, dwie fotnanny do mycia rak i nog, miejsca na buty. Oczywiscie mi kazano wlozyc spodnice, bo dla kobiet spodnie zabronione. Na glowe na szczescie nakrycie mialam. Wewnatrz meczetu, na lewo od mihraba (wglebienie w scianie pokazujace kierunek na Mekke) znajduje sie ogromnych rozmiarow pomnik / katafalk. Zgodnie z wierzeniami i legendami pochowana jest tu glowa Zachariasza (ojca Jana Chrzciciela). Miejscowi oddaja kult stajac przed nim i modlac sie, albo zakladaja klodki na kratach chroniacych pomnik - ma to im zapewnic blogoslawienstwo Boga.

Niestety z racji piatku - caly tutejszy suq jest zamkniety i malo co otwarte. Nie mielismy wiec pokus, by zatrzymywac sie i ogladac tutejsze dobra do kupienia, a tym samym szybko wszedzie sie przemieszczalismy. Kolejny punkt programu - cytadela. Obydwojgu nam podobala sie bardziej niz ta w Crac de Chevallier. Jest co prawda mniejsza, ale wewnatrz wiecej pozostalo z dawnych budowli. Trafilismy tu przypadkiem na najazd szkolnych wycieczek, dla ktorych stalismy sie nieoczekiwanie...glowna atrakcja. Wszyscy chcieli robic sobie z nami zdjecia. Mirek przezyl totalne oblezenie przez nastolatki, ktore jedynie z nim chcialy rozmawiac. Zastanawialam sie kiedy tylko poprosza go o autografy i adres :-)Musimy stwierdzic, ze zycie gwiazdy chyba jest ciezkie, skoro nam sie to znudzilo po niecalych 2h.

Porzucilimy przewodnik i mapy i ruszylismy prosto przed siebie, bez celu. Zapuscilismy sie w ten sposob w "praska" dzielnice Aleppo, poprzecinana waskimi, wijacymi sie uliczkami, pelnymi radosnie nas witajacych dzieciakow tradycyjnym "welcome" i " what's your name". Szukajac herbaciarni natknelismy sie na kilku panow siedzacych na stoleczkach na chodniku przed cukiernia i raczacych sie wlasnie herbata. Panowie w mgnieniu oka i bez slowa poczestowali nas pyszna, slodka herbata i ciastkami. Poczestunek przyjelismy i ruszylismy dalej, ponownie w kierunku cytadeli.
Wlasnie przechodzlismy obok niej, gdy przemknelo obok nas kilkoro szalejacych mlodych rowerzystow na swoich bike'ach. Wyobrazilismy sobie, ze to z pewnoscia mlodociany gang, ktory stoczy bitwe o przejecie wplywow w miescie ;)
I tu puscilismy wodze fantazji - nastapilaby relacja z bitwy gangow rowerowych podawana na zywo przez Tomasza Zimocha:
"Taaaak, dzisiaj w godzinach popoludniowych nastapi generalne starcie bike gigantow walczacych o wplywy w Aleppo! Na pewno bedzie sie liczyc w tej potyczce mlody, dobrze zapowiadajacy sie gang Airforce Dragons z okolic Souqu. Przeciwko nim stanie z pewnoscia zaloga Oldtimers Citadel, ktora bedzie bronic swego terytorium przy Cytadeli. Ci dzentelmeni z pewnoscia moga liczyc tu na wsparcie Wild Dudes z As Safirach. Przeciez pamietamy slynna jatke z 1978 roku w Homs, kiedy to Dudesi przylaczyli sie do Oldtimersow! Wtedy dostali takze wsparcie samego Al Haar Jamala z Hell Carpenters z Dead Cities! Tym razem nie wiemy po ktorej stronie opowiedza sie w tej rzezi niewiniatek Falafel Bombers, Shawarma Masters i Kebab Lovers. Co prawda Abn All Ahmed z tej ostatniej formacji zadeklarowal swoja bezstronnosc, ale kto wie co sie wydarzy w tej zapowiadajacej sie dzis masakrze w Aleppo!!!
Oj, troche nas tu ponioslo, bo Oldtimers, to po prostu grupka kilku niegroznych zuli stojacych przy smietniku z jednym rozwalajacym sie starym klamotem, a Airforce Dragons, to wlasnie kilku mijajacych nas rozwrzeszczanych dzieciakow na poreperowanych x-bike'ach ;)

Gdy juz wysmialismy sie do woli z tej projekcji, stwierdzilismy, ze czas na posilek. Tym razem urzadzilismy piknik pod cytadela: kurczak z rozna + frytki + sos czosnkowy. Pychota! W miedzyczasie minely nas wczesniej widziane szkolne wycieczki, a Mirek na dobry kwadras stal sie znow gwiazda :-)Pozegnan nie bylo konca! Co wiec mi bylo poczac szarej myszce - postanowilam dzis bezwzglednie zakupic pierscionek, by zyskac nalezny "zonie" szacunek przynajmniej w czesci odpowiadajacy randze szacunku budzonego przez Mirka;)

Najedzeni udalismy sie wiec do dzielnicy chrzescijanskiej, gdzie czesc sklepow z racji pt (dnia swiatecznego dla muzulmanow) winna byla byc juz otwarta. Od razu w pierwszym napotkanym sklepie z bizuteria zakupilam pierscionek i chodze dumna! :-)

Posnulismy sie jeszcze po miescie - po opustoszalych bazarowych uliczkach. Odwiedzilismy kosciol ormianski, roznego rodzaju galerie, sklepy. W tym miejscu z racji liczby dzisiejszych wrazen stwierdzilismy, ze koniec zwiedzania i czas na internet. Nota bene zrobilismy dzis pieszo od 12 do 15km.

Koniec rozdzialu Aleppo i zaczynamy kolejna akcje - Palmyra. Co po drodze - zobaczymy. Mirek na jutro zapowiada 20C ciepla i mozliwe przelotne opady ;)

Syria - dzien oszczednosci, czyli z Damaszku do Aleppo (czw24.02)

Damaszek. Rano, czyli prawie w srodku nocy obudzil nas glos imama wzywajacego na modlitwe. Potem dolozyly sie osoby spozywajace w patio sniadanie. My zrobilismy jak zwykle we wlasnym zakresie korzystajac z polskich zapasow w polaczeniu z tutejszym chlebem.
Potem taxi na dworzec. Pan oczywiscie po przywiezieniu zazyczyl sobie 150 funtow syryjskich - ale wyjelam mu kartke, gdzie recepcjonista napisal nam po arabsku nazwe dworca autobusowego wraz z kosztem przejazdu - 100. Kierowca wiec juz nie protestowal i zadowolil sie 100 funtami. Przeszlismy przez brame dworca, a tam ogromna aleja z roznymi firmami transportowymi i w kazdej informowano nas, ze wlasnie wyjezdza autobus do Homs. Rozpietosc cenowa za bilet byla od 150 do 100 funtow. Wybralismy wiec firme z kwota 100 funtow za osobe - czyli od rana mamy juz 150 funtow oszczednosci na 2 osoby. Pan wypisal szybko bilet i skierowal nas na posterunek policji w celu "autoryzacji" biletu. Proces ten polegal na tym, ze policjant obejrzal nasze paszporty i przystawil pieczatke na biletach. Wrocilismy do okienka, skad jeden z panow snignal z nami na tyly budynku, gdzie doslownie w biegu wskoczylismy do autobusu. Ten jechal powoli i zbieral w podobny sposob pasazerow. Do szlabanu wsiadlo tak chyba z 10 osob. Wniosek jest taki, ze wszystkie firmy sprzedawaly bilety na ten sam autobus. W odroznieniu od Libanu - autobus nie zatrzymuje sie tam gdzie sie chce, tylko na konkretnych przystankach. No to tak jak u nas.
Droga do Homs wiodla przez gorzyste tereny, gdzie nie roslo nic albo jakies male krzewy czy tez na bardziej plaskich terenach drzewa oliwkowe. Na dzien dobry dostalismy po plastikowym kubku z woda. W przeciagu ok 2h dotarlismy na miejsce. Tu musielismy zlapac jakis transport, by dotrzec do Crac de Chevalier. Sa to ruiny XIIw twierdzy, ktora uchodzi za najwieksza w tym regionie. Miejscowi nie bardzo znaja angielski, ale szybko znalazl sie odzwierny, ktory zaprowadzil nas do miejscowej "szychy" stojacej z garscia monet w holu dworca. "Szycha" z racji znajomosci ang. ma tu prawdopodobnie ogromne powazanie, bo zaczela udzielac nam instrukcji, ze jedynie taksowka mozemy dotrzec do twierdzy. Podkreslal przy tym chyba z 10 razy nim wydusil cene, ze taryfa jest bardzo "expensive" - 25 Euro od osoby. Gdy tak stalisy i rozmawialismy, przystanela przy nas moze 14letnia dziewczyna. Pan "mafioso" poinformowal nas, ze ona sie przysluchuje konwersacji, bo w ten sposob podszkala swoj angielski. Oby nie przysluchiwala sie za czesto takiemu miejscowemu akcentowi, bo nie wyjdzie jej to na dobre ;) Na koniec, by nas przekonac do taxi - odeslal nas wraz z innym miejscowym do okienka, gdzie sprzedawane sa bilety. Tam nam powiedziano, ze sa autobusy ale o 16tej i 17tej - celowy zabieg. Polak jednak nie da sie oszukac, wiec zaczelismy sie wypytywac o minibusiki. Panowie skapitulowali i wskazali kierunek na dworzec minibusowy. Za chwile zagadal nas mlody chlopak i zaproponowal zawiezienie i powrot taxi za 800 funtow syryjskich - czyli ok 12 Euro. (tak wiec mamy juz zaoszczedzony kapital w wysokosci 2350: 150+ teraz jeszcze 2200 funtow). Co lepsze w momencie negocjacji pojawil sie kolejny krzyczacy 100 funtow i chcacy nas zawiezc. Doszlo miedzy nimi do malej aczkolwiek ostrej wymiany slownej.
Pomysl z taxi byl naprawde rewelacyjny, bo zaoszczedzil nam sporo kombinacji transportowych. Chlopak mimo, ze znal malo angielski byl bardzo komunikatywny. Nota bene jest muzykiem - gra na bebnach - i mial wystep w twierdzy Crac de Chevalier. Zawiozl nas po drodze do knajpy kolegi, gdzie zjedlismy super shawarme i jakies inne cudo miejscowe. Majac pelne brzuchy ruszylismy zdobywac twierdze. Jest faktycznie ogromna. Stoi na samym czubku olbrzymiej gory i widac ja z odleglosci ok 10km. Ale jesli ktos widzial Malbork, to niestety Crac nie zrobi na nim wrazenia. Nawet pod wzgledem powierzchni nie mowiac juz o architekturze.
W drodze powrotnej nasz mlody pan taksowkarz zaczal nas przekonywac do zawiezienia nas za 600 funtow wmawiajac, ze autobus wyniesie nas za 2 osoby 500 funtow. Oczywiscie nie uwierzylismy, bo za odcinek Damaszek - Homs zaplacilismy po 100 funtow od osoby a odcinek Homs-Hama to ok 1/3 tej odleglosci, wiec na pewno jest mniej niz 100 funtow. Poprosilismy o zostawienie nas przy postoju minibusikow, gdzie poszlam szybko sprawdzic ile kosztuje przejazd - jak sie okazalo to 40 miejscowych funtow za osobe(stan oszczednosci wzrasta i mamy juz w kasie: 2350+520=2870 funtow).
Tak jak zawsze w przypadku transportu - minibusik juz na nas czekal. Ale pan kierowca zaczal z kolei wmawiac, ze na duze plecaki musimy wykupic bilety jak na osoby. Mirek sie wkurzyl i zaczal po polsku glosno artykulowac swoje racje i pan grzecznie zrezygnowal z tego pomyslu, a na bagaze miejsce sie oczywiscie znalazlo (stan zaoszczedzonych pieniedzy: 2870+80 = 2950 funtow)
W Hamie wysadzono nas przy jakiejs drodze prawie na obrzezach miasta. Natychmiast znalezli sie taksiarze gotowi nas porwac. Zaladowalismy sie do jednego i poprosilismy o transport w okolice jednego z meczetow i cytadeli. Zwiedzanie kolejnej cytadeli odpuscilismy sobie ograniczajac do podziwiania resztek jej murow popijajac herbate. Po Crac de Chevalier wszystko jest male... a isc na gore, gdzie jest plaski teren i miejsce piknikowe dla tutejszych mieszkancow nie bardzo sie nam podobalo. Stad zrobilismy sobie wycieczke wzdluz rzeki z duzymi plecakami na barkach. Zobaczylismy starozytne "norias". Sa to duze, drewiane kola, ktore poruszaly system nawadniajacy. Naprawde cos niezwyklego i nigdzie wczesniej czegos podobnego nie widzielismy. Przechadzke zakonczylismy przy jednym z najwiekszych kol siedzac na lawce i dyskutujac, czy zostac w Hamie czy ruszyc pociagiem do Aleppo. Niestety nie bylo nam dane rozmawiac - miejscowi non-stop zagadywali i chcieli porozmawiac,ale nie znali dobrze angielskiego, a my arabskiego. Konwersacja ograniczala sie najczesciej do "Hello! What's your name? Where are you from? No English - only Arabic. Welcome in Syria / Hama". Ale trafil sie nam jeden - Ahmid. Slabo mowil, ale bardzo kontaktowy. Zaprosil nas na cos do picia i na shishe. Przegadalismy z nim dobre 2h. Jestesmy zdumieni tym, jak tu wszyscy kochaja pana prezydenta jak i swoj kraj. Nie dadza nic zlego powiedziec, ze maja nie prezydenta ale dyktatora. Tak wiec nasze srodki przekazu chyba przesadzaja, ze tu dojdzie "egipska" fala zmian. Co wiecej jest tu tez duzo policjantow tajniakow - wskazano nam jednego siedzacego i pijacego kawe obok, ubranego po cywilnemu i przysluchujacemu sie rozmowom - naszym rowniez, bo pan znal angielski. Kilka razy nawet wspomogl Ahmida w tlumaczeniu. I na koniec nie dano nam zaplacic rachunku! Nieoczekiwana "oszczednosc". Mirek z ciezkim sercem opuszczal Hame, ale ja sie uparlam by dzis dotrzec do Aleppo.
Oczywiscie po przyjezdzie na dworzec autobus tradyzyjnie wlasnie odjezdzal i ok 20tej bylismy w Aleppo. Tu znow nas obskoczyli taksowkarze. Zazadano na dobry wieczor 500 funtow za jazde do centrum... ostatecznie wyszlo 200 funtow(tak wiec oszczednosci calego dnia to: 2950+300 = 3250 funtow, co wynosi ok 68 dolarow!!!)
Trafilismy do dzielnicy hotelowej, gdzie w kazdej uliczce jest po kilka hoteli. Po przejrzeniu trzech i stanu ich pokoi trafilismy wg Mirka do "Barbie hotel". Wszystko w Hotleu Hanadi jest rozowe - lozka, sciany, koce, reczniki, przescieradla, nawet swiatlo w kinkietach i kaloryfery - te pierwszy raz widzane przez nas w Syrii. Co wiecej mamy rowniez kanape z rozowej krokodylej skory - oczywiscie to plastikowa atrapa. Mirek smieje sie, ze zaplanowalam to przed wyjazdem, bo mam rozowa pidzame. Cena za nocleg 1500 funtow (30 USD), ale ze sniadaniem - wiec ok.
Zostawilismy bagaze i ruszylismy w miasto. Tetni zyciem i to bardzo. Ok 22ej wyladowalismy w miejscowej "sziszarni" - sami panowie palacy fajki wodne, grajacy w nardi, pijacy kawe lub herbate. Nad biurkiem wlasciciela portret prezydenta w 2 ujeciach: solo oraz z zona i synem - kolejnym nastepca. Obok tego jeszcze zegar z podobizna pana prezydenta. Na drugej scianie kolejny zegar. Poczulam sie jak w big brotherze - prezydent wszedzie na wszystko ma oko. A jak wiadomo Panskie oko konia "tlucze" ;)
W knajpce odbywal sie rowniez handel - jeden sprzedawca rozlozyl sterte ubran i oferowal kazdemu ciuch w jego rozmiarze. Drugi handlowal czapkami - udalo mu sie upchnac 2 czapy.
Herbata przepyszna - taka syryjska po turecku;) Dobrze, ze mam towarzystwo Mirka, bo inaczej nie moglabym tu sama siedziec w tym typowo meskim przybytku. Koniecznie dla podwyzszenia swego statusu musze kupic pierscionek/obraczke, bo to budzi tu powszechny szacunek gdy bede tu "mezatka".
Do hotelu wrocilismy ok 23ciej i po kilku drinkach padlismy majac zaoszczedzone 68 USD, czyli na 2 dni zycia w Syrii dla 2 turystow! :)

środa, 23 lutego 2011

Syria - dzien na targu w Damaszku (sr 23.02)

Mamy rok 1432 - od dzis bawimy juz na ziemi syryjskiej i bardzo nam sie tu podoba :)
Niby przenieslismy sie w czasie, ale w gruncie rzeczy nie za bardzo. To po prostu dzisiejsza data wedlug kalendarza muzulmanskiego :)
Kraj jest bardziej arabski niz Liban - czyli wiekszy balagan, bardziej brudno i na sklepowych wystawach lub pod nimi pelno wszystkiego niepotrzebnego. Kroluje kolor zloty i rozowy - czyzby nie bylo innych barw? :-)

Droge z Bejrutu do Damaszku przebylismy w ciagu 3h minibusikiem - my w srodku a bagaze na dachu. O ile wczesniej jezdzilismy jedynie wzdluz wybrzeza, to teraz przecielismy libanskie gory, w ktorych zalega snieg i panuja doskonale warunki narciarskie. Nie skorzystalismy i cielismy dalej. Warto wiedziec, ze najwyzszy szczyt Libanu ma 3 090 metrow npm (a nasze Rysy 2499m npm). Wszystkie miasta i wioski pobudowane sa tu na szczytach gor i wokol nich w przeciwienstwie do Europy, gdzie przewaznie w dolinach. Po drodze oczywiscie byla przerwa na obiad i 2 postoje, bo pan kierowca musial zrobic sobie zakupy. O ile na libanskiej granicy nie bylo do nas zadnych pytan poza uzupelnieniem nazwy hotelu,w ktorym spalismy, to granica syrtyjska zasypala nas gradem pytan wlasciwie o wszystko. Granicznik syryjski przejrzal co najmniej dwkrotnie kazdy z naszych paszportow, by wykluczyc w nich obecnosc pieczatki izrealskiej. W przypadku mojego musialam odpowiedziec co to jest "Costa Rica", bo padlo podejrzenie, ze to moze byc pieczec izraelska. Natomiast Mirek zostal zapytany czy jest lekarzem (prawdopodobnie zdjecie w okularach zasugerowalo, ze inaczej byc nie moze. Na pytanie "doctor?" Mirek chcial momentalnie odpowiedziec "doctor", ale szybko sie zmitygowal, ze to nie zabawa w przedstawianie sie w stylu "Szpiedzy tacy jak my".
Zaraz po kontroli przywital nas gigantycznych rozmiarow transparent. No z kimze to? Ano z panem prezydentem jasnie panujacym w Syrii - z wyksztalcenia lekarzem ("doctor") i nawet po studiach w Anglii. Dostal wladze po ojcu, ktory przed smiercia w ciagu nocy zmienil konstytucje, tak by syn mogl zostac prezydentem: obnizyl wymog wieku z 40 lat do 34 (akurat tyle wlasnie mial obecny pan Bashar al Assad. Mysle, ze panowanie rodu al Assad jeszcze potrwa. Obecnie w sklepach z pamiatkami mozna nabyc wszelkiego rodzaju portrety lub podobizny jego samego lub z synem, ktory ma jakies 10 czy 12 lat.
Ustroj w Syrii mozna spokojnie nazwac dyktatura, bo tak jak w Iranie, czy tez na Kubie - w kazdym nawet najmniejszym sklepiku mozna ujrzec gigantyczne portrety obecnie panujacego prezydenta. Niektorzy maja nawet "wyklejanki" na tylnych szybach samochodow. Na ulicach rowniez dla przypomnienia billboardy z panem Basharem czy jego madrymi cytatami w stylu "Let us shape your future, don't waste your time".
A co bylo wczesniej z Syria? Tu kilka wersow historycznych.
Tereny te byly zamieszkane 5tys lat pne przez Fenicjan, Rzymian . Bylo tu takze Bizancjum. Od XVw przez 500 lat Syria byla czescia imperium otomanskiego. Potem w latach dwudziestych XXw Anglia przylozyla sie do stworzenia tu monarchii, ale po miesiacu Francuzi, ktorzy dostali Syrie (wraz z Libanem) jako mandat z Ligii Narodow szybko zdetronizowali monarche i rozpoczeli swoje rzady, ktore doprowadzily do wolnych wyborow w 1936r. Niestety wybrany parlament szybko ustanowil konstytucje pozbawiajaca Francuzow wplywow, co spowodowalo, ze Francja w odwecie wspomogla Turcjii wygrac referenduum przylaczajace tereny okreslane Aleksandretta. Na chwile obecna Syria nadal na swych mapach umieszcza ten region i nie uznala jego przylacznenia do Turcji. W okresie francuskiego rzadu Vichy Syryjczycy poskarzyli sie do Wielkiej Brytanii, ktora przyslala tu swoje wojska. Stacjonowaly one do 1946r i w wraz z ich opuszczeniem Syria uzyskala niepodleglosc. Niestety szybko do wladzy dorwali sie wojskowi, potem po 1963r byl okres tzw Ligii Arabskiej - czyli cos w rodzaju UE laczacej ze soba Syrie, Egipt oraz Irak. Rowniez w latach 60tych rozpoczely sie rzady socjalistow. Nie trwalo to dlugo, bo w pazdzierniku 1967r Izrael zaatakowal Syrie. Powodem byly gromadzace sie przy granicy z Egiptem wojska oraz ciagle najazdy syryjskich oddzialow querilla na Izrael. W ciagu 16 dni Izrael doszedl na odleglosc 35km od Damaszku. Syria zawarla wiec traktat w efekcie ktorego Izrael zabral Wzgorza Golan zamieszkane przez Palestynczykow. Kolejna "tragedia" byla smierc w 2000r panujacego prezydenta Hafeza al Assada rzadzacego przez 30 lat. Kraj pograzyl sie na 40 dni w w zalobie, a syn bez problemu przejal wladze i nadal panuje spogladajac z kazdego mozliwego zakatka na swych poddanych ze swych portretow i ulicznych billboardow.
Druga napotkana przez nas osoba w Damaszku tuz po wyjsciu z taksowki byl miejscowy pan doskonale mowiacy po polsku, bo od 20 lat prowadzi w Polsce w Chojnicach sklep z odzieza I ma zone Polke. Jak wiec widac – lepiej nie mowic wielu rzeczy glosno, bo zawsze mozna trafic na kogos mowiacego po polsku
Zostawilismy bagaze w hotelu I ruszylismy w miasto, by zwiedzac jego stara czesc. Jest naprawde imponujaca, a sama powierzchnia targu damaszkanskiego to prawie male miasto. Jak przystalo na dobrze zaopatrzony suq - znajdziemy tu wszystko i to w ilosciach zdecydowanie hurtowych. Na szczescie brak tu chinskiego czosnku, ktory byl wszechobecny w Libanie. Obejscie wkolo calego targu zajelo nam wiecej niz pol dnia.

Najwazniejszym punktem programu bylo zwiedzanie meczetu Umayyad - najwiekszego i drugiego po Mekkce pod wzgledem waznosci . Lezy w starej czesci miasta pomiedzy bazarowymi uliczkami. W srodku jest ogromny plac, gdzie miejscowi przychodza i wrecz piknikuja. W srodku – jak to w meczecie: roslinne motywy, dywan, mihrab i… minibar, niestety bez bronksu. Ale jest tu tez “grob”, w ktorym zgodnie z legenda jest pochowana glowa Sw. Jana Chrzciciela. Bylismy tez swiadkami “pogadanki” imama, ktory zapewne tlumaczyli jakies sury koranu. Nie mowil chyba za ciekawie, bo wielu panow wstawalo i wychodzilo z zaspanymi oczami.

Po zwiedzaniu nastapila kolacja w pierwszej lepszej lokalnej knajpie (menu podobne do libanskiej kuchni) a potem wrocilismy do hotelu. Wracamy, a tam… brak swiatla, wiec poszlismy do kafejki internetowej, gdzie wlasnie konczymy relacje z dzisiejszego dnia 
Jutro ruszamy dalej na polnoc – zamierzamy dotrzec do Hama.
Mirek “zapowiada” na jutro pogode identyczna jak dzis, tzn slonce, slonce i jeszcze raz slonce. No i nie jest za bardzo zadowolony z tego,ze tyle napisalam o historii Syrii…Bo to niby nudne ;)

wtorek, 22 lutego 2011

Liban - czesc poludniowa: Saida+Tyre (wt 22.02)

Mielismy wstac o 8 rano ... no i wstalismy, ale czasu polskiego, czyli o 9 tutejszego. Nie przestawilam komorkowego czasu na tutejszy i zapomnialam uwzglednic przy nastawianiu budzika. Ale jako, ze jestesmy szybcy, to o 10tej bylismy poza hotelem. Wczesniej szybkie sniadanko zlozone z zapasow zgromadzonych z dwoch kolacji z BarBara plus polska mielonka (bought by Mirek):-)
Najpierw znow stacja autobusowa Cola i stad minibusikiem do Saida. Tam kolejne fenickie i rzymskie ruiny, ale glowny punkt programu to twierdza zbudowana "na wodzie", gdzie na jej glowny plac wpadaja fale morskie. Oczywiscie pilnowana przez "zakamuflowanych" zolnierzy. Tym razem byli tak "zamaskowani", ze gdyby nie sprzedawali biletow nie zauwazylibysmy ich :) Widoki z wiezy idealne dla kazdego reportera. Twierdza jest chyba tutejszym miejscem randkowych schadzek, bo napotkalismy ze 3 pary wpuszczane w "odpowiednich" odstepach czasowych przez "zakamufowanych" zolnierzy jako bileterow.
Ewidentnie miasto jest zdominowane przez muzlumanow - panie w chustach na glowie i w sukniach do samej ziemi, zalozonych na zwykle ubranie.
Po zwiedzaniu przeszlismy przez miejscowy bazar (suq), gdzie na pierwszy ogien poszly stragany z rybami, potem mieso, dalej owoce, ciuchy, warsztaty krawieckie, szewskie i cala masc rzmieslnicza. Ogolnie bardzo klimatycznie i typowo arabsko.
Mnie najbardziej zadziwiaja jednak wystawy sklepow z bielizna, ktore porownalabym do naszych sex shopow. Niektore przedstawone propozycje sa naprawde zapierajace dech w piersiach :)
Zwiedzilismy tez meczet - mozna tam wejsc bez zadnych problemow bez wzgledu na plec i wyznanie.
Krecac sie po rynku zatrzymalismy sie na herbate w jednej knajpce, gdzie przy okazji zobaczylismy jak sie robi humus, bo byl przygotowywany na naszych oczach.
Ostatnim punktem programu bylo zwiedzenie ruin twierdzy Sw. Ludwika. Obeszlo sie bez kupowania biletow, bo miejscowi panowie wskazali nam dzika sciezke, prowadzaca pod same ruiny, mimo iz wszystko bylo ogrodzone jako "archeological site". Nota bene przy samych ruinach dzieciaki zrobily sobie boisko do gry w pilke z pozbieranych kamieni przy twierdzy. Za bramki robia ... zabytkowe kolumny. To jest wlasnie arabska kultura...
Z racji pory - ok 13tej ruszylismy do Tyre. Mirek jako osoba majaca "specjalne" uklady, zawsze gwarantuje ze busik podjezdza zanim sami go poszukamy. Jest takze "wytrawnym" meteorologiem, bo zapowiedzial na dzis bardzo sloneczna pogode i chodzenie w T-shircie. Sprawdzalnosc prognozy 100% ;)
Busik wysadzil nas w Tyre przy samym nabrzezu tuz przy lodkach rybakow reperujacych swoje sieci. Byl tu tez malowniczy zaklad szkutniczy.
W pierwszej kolejnosci udalismy sie do latarni morskiej i przeszlismy przez katolicka czesc starego miasta, ktora stanowia krete, waskie uliczki. To istny labirynt i mimo posiadania mapy zgubilam sie. Ale od czego "gpsowska" zdolnosc orientacji mojego towarzysza podrozy. Bez mapy doszlismy do poszukiwanej rzeczy - ruin z okresu romanskiego i biznatyjskiego. Sa naprawde majestatyczne i wlasnie dzieki nim Tyre jest wpisane na liste UNESCO. Mimo ogrodzenia przechodza przez nie wydeptane skroty i spokojnie mozna wejsc bez biletu. Tak samo w ich wiekszej czesci, gdzie trafilisimy na 4 panow idacych z ogromnym pudlem z napisem "Samsung plazma". Musi, ze szli zlozyc ofiare jakiemus starozytnemu bostwu ;)
W samym Tyre natknelismy sie tez na samochody oznakowane jako UN, gdyz na terenie miasta znajduja sie osiedla uchodzcow palestynskich ze wzgorz Golan.

Ok.18tej zwinelismy sie do Bejrutu. Czekala nas zmiana busika w Saidzie, bo nie trafilismy na bezposrednie polaczenie. Busik z Saidy do Bejrutu to byla istna podroz przez meke, bo przy dzwiekach zywcem z arabskiego horroru lub relacja z obrzedu zarzynania osla... Aczkolwiek ja sie zastanawialam, czy to nie jest jakis miejscowy audiobook o zyciu lub niezyciu Mahometa.

Garsc kolejnych faktow o Libanie:
- koszty przejazdow
Przede wszystkim w Libanie brak kolei, wiec wszedzie dojezdza sie na czterech kolkach. Taksowki i busiki jezdza po "wynegocjowanych" cenach i nie istnieje cos takiego jak taksometr. I tak podroz z naszego hotelu do stacji autobusowej Cola to koszt 8tys lirow libanskich, czyli ok 6USD, zas przejazd z Bejrutu do Tripoli (85km) to rowniez 8tys lirow libanskich za 2 osoby, czyli na glowe 3USD.

- libanski savoir-vivre
Jak tylko wsiadziesz do busika czy samochodu - zapal papierosa! Nie musisz otwierac nawet okna - nawet nie wypada;). Kierowca zobowiazany jest do zapewniania muzyki przez caly czas przejazdu i najlepiej odkreconej na full. Kroluja zestawy arabskie w wersji gleboko tradycyjnej - czyli tragiczne wycie na wysokich tonach przy bezrytmicznym podkladzie nieokreslonych instrumentow. Dobrze wiec miec przy sobie zatyczki do uszu, by zminimalizowac tenze dyskomfort.

- kafejki internetowe
W 99% zapelnione panami grajacymi w gry, a nie buszujacymi po internecie. Koszt 1h internetu to 2tys lirow libanskich czyli 1 Euro. Przy zakupie 4h dostaje sie 5h gratis.... wiec widac jak granie jest tu popularne. Takie arabskie dopalacze ;)


Co zapamietamy z Libanu to na pewno jedno: kuchnie, ktora jest naprawde przepyszna. Poza tym Liban sprawia wrazenie jakby nikt nie byl swiadomy i nie docenial tego, jak wazne dziedzictwo kulturowe dla swiata posiada. Nie jest to w zaden sposob szanowane, pilnowane ani zadbane.

Konczymy akcje pod "zamaskowanym" kryptonimem Liban i jutro zasuwamy do Damaszku, czyli akcja pod "nie wiemy czy zamaskowanym" kryptonimem SYRIA.
Postanowilismy jechac, bo po nas moze tu byc druga Libia...;)

Liban - polnocna eskapada czyli dzien ze zgubami (pn 21.02)

Poniedzialek zaczal sie roboczo - czyli pobudka o 7 rano tutjeszego czasu a spac poszlimy ok 2 czy 3 nad ranem w ndz, wiec bylo troche ciezko. Pogoda nie byla zachwycajaca - niebo lekko zachmurzone, ale temperatura ok 18C. Pierwsze rozczarowanie dnia - wszystkie knajpy ok 8 rano dopiero sie otwieraja i nawet nasz BarBar dopiero zaczynal prace. Udalismy sie na dworzec autobusowy Cola, ktory jest...na rondzie, gdzie stoja minibusiki. Niestety panowie z budek kebabowych tu tez byli w powijakach i nasze sniadanie ograniczylo sie do plaskiego placka chleba z tymiankiem. Wsiedlismy w jeden z wehikulow transportowych i ruszylismy do Tripoli. Tu trzeba zaznaczyc, ze w arabskim brzmi to Trablous, co po angielsku oznacza klopotliwy. W naszym przypadku sprawdzilo sie niestety w 100%:( Po wyjsciu z busika okazalo sie, ze Mirek zostawil w nim... swa czapke. Probowalismy zlokalizowac pana kierowce, ale niestety to bylo jak szukanie igly w stogu siana. Ruszylismy wiec w kierunku slawetnej twierdzy. Pytalismy o nia kilku miejscowych, ale ani slowo "citadel" czy "ruins" po angielsku nic im nie mowilo. Probowalismy tez zagadywac po francusku - to konczylo sie odsylaniem w przeciwnych kierunkach. Pytalismy zatem o khala, czyli po arabsku twierdze - sytuacja identyczna. Poszlismy w koncu na bazar, a tu napotkalismy niejakiego pana Samera mowiacego po angielsku. Zaprosil nas do swej knajpy, ale jako, ze mielismy inne plany poprosilismy jedynie o wskazanie wlasciwego kierunku. Wtedy pan szlachetnie wskazal paluchem poszukiwana twierdze. Jak przystalo na budowle obronna byla otoczona "zamaskowanymi" czolgami i krecili sie wokol niej "zamaskowani" zolnierze. Zastanawialismy sie jak mamy ja zdobyc i wejsc do srodka - pokazano nam wtedy szlachetnie paluchem waskie na stope schody i przeparadowalismy przed samym posterunkiem wojskowym. Cala cytadela stanowi obecnie plac budowy - wszystko rozkopane i zero pracujacych. Za wejscie na plac budowy skazowano nas po 5 USD od twarzy. Nie bylo znizek dla kobiet ani studentow, za to mozna bylo wejsc bez kasku ochronnego. Dopiero jak wychodzilismy, to raczylo sie pojawic dwoch miejscowych, by rozpoczac prace polegajaca na posiadywaniu na traktorze. Jedyny plus twierdzy - piekne widoki wokol.
Po zwiedzaniu okazalo sie, ze nie mam przewodnika. Nie bylo go w twierdzy, nie mieli go "zamaskowani" zolnierze ani tyrajay ciezko robotnicy. Droga eliminacji doszlismy do tego, ze zostal u pana Samera. I na szczescie faktycznie tam byl. Swiety Antoni w tym przypadku dal rade ;)Zostalismy zaproszeni na obiad, gdzie zachwycil nas bob z fasola - wszystko razem wymieszane z rewelacyjnymi przyprawami. Probowalismy dowiedziec sie, co mozna zobaczyc jeszcze w okolicach Tripolis... na wszystkie pytania o ciekawe miejsca w okolicy padala optymistyczna odpowiedz: nothing interesting. Jedynie Byblos mial byc warty zobaczenia, ale to dawno juz wiedzielismy. Za zaproszenie na obiad zabulilismy ...20USD :( Ot taka goscinnosc libanska;)
Ruszylismy zatem do Byblos...
Tam czekaly na nas naprawde ogromne ruiny twierdzy, a do tego dawne fenickie, romanskie i bizantyjskie pozostalosci budowli. Calosc robi mega wrazenie, a trzeba miec swiadomosc, ze w Byblos ok. 16 wieku p.n.e. narodzil sie alfabet, z ktorego powstaly alfabety arabski i lacinski. Wczesniej istnialy tylko hieroglify. Dzieki Bybnlos dzien okazal sie absolutnie nie stracony :)
Wrocilismy do Bejrutu ok 18tej i oczywiscie wyladowalismy na kolacji w BarBarze - jak zawsze niezawodne miejsce z przepysznym jedzeniem.

Spostrzezenia, jakie dzis poczynilismy:

-jazda + ruch uliczny
W skrocie: wariactwo, wariactwo, i jeszcze raz wariactwo. Kierowcy pedza tak, jakby byli uczestnikami formuly 1. Ma to swoje dobre strony, bo wszedzie mozna sie dostac stosunkowo szybko a rzadko kiedy na liczniku jest mniej niz 100km/h - nawet gdy stoja:-) Kroluje prawo wiekszego - mniejszy winen zjechac i ustapic wiekszemu-ale z drugiej strony, jesli mniejszy jest sprytniejszy, to prawo wiekszego nie dziala.

- uczestnicy ruchu ulicznego
W ciagu jednego dnia naliczylismy 3 rolls-royce, ok 10 hammerow, multum infiniti i lexusow. Poza tym od groma dobrze utrzymanych toyot, nissanow. Wiekszosc oczywiscie z przyciemnianymi szybami. To jest jedna strona - tzw bejrucka. Druga - to tabor transportowy poza stolica, gdzie mamy arabski sznyt: poobijane, przerdzewiale, wszechobecna bezmarkowosc, drzwi na sznurek, itd...
Przechodzi sie przez ulcie tam gdzie sie chce aczkowliek jest to zwykle walka o zycie: uda sie albo nie. Dobrze wiec zamknac oczy i isc prosto przed siebie.


I na koniec pytanie konkursowe - jaka czesc samochodowa jest najbardziej zuzyta badz najczesciej nadajaca sie do wymiany w libanskich samochodach? Przewidziane cenne nagrody za prawidlowa odpowiedz:-)

niedziela, 20 lutego 2011

Liban - weekend w Bejrucie (19-20.02)

Wystartowalismy z w-wy punktualnie o 12.40 wchodzac do samolotu na final call,z przesiadka w Paryzu.Sprawnie wyladowalismy w Bejrucie o 21.30 tutejszego czasu. Temperatura ok. 20C, a miejscowi w kurtkach z futrem:-)Taksowka za 15 USD dotarlismy do naszego milego hotelu Embassy w centrum dzielnicy Hamra. Trzeba przy tym zauwazyc, ze tutejsi kierowcy tak napieraja jeden an drugiego podczas rajdowej jazdy, jakby chcieli mu sprzedac berka :)Trzymaja sie za pojazdem przed soba doslownie na grubosc lakieru. Na przeciwko hotelu mamy rosyjska knajpe Kazkaja! Po zrzuceniu bagazy w pokoju i szybkim przebraniu ruszylismy na wieczorny spacer promenada wzdluz Morza Srodziemnego. Pierwsze wrazenie o Libanie po przejazdzce taxi oraz spacerze, ze wszyscy sa tu bogaci. Takiej liczby hammerow i samochodow z wyzszej polki to chyba doswiadczylismy wczesniej w Omanie. Promenada ponadto jest punktem obowiazkowym przejazdu orszaku weselnikow wychylajacych sie przez okna swoich aut i trabiacych jak wsciekli. Sobotnie zwiedzanie bylo noca - wiec stanu czystosci nabrzeza nie mozemy poswiadczyc, ale woda morska na pewno byla przejrzysta. No i ludzie na promenadzie wszyscy okutani w puchowki i czapki podczas gdy Mirek paradowal w t-shircie :)
Spacerujac bulwarem natknelismy sie na cale mnostwo wedkarzy. Najbardziej podobaly sie nam bulwarowe lawki wykonane z mozaiki i sponsorowane przez rozne firmy - moze by tak u nas w Sopocie zaadoptowac kilka siedzisk ;)
Oprocz bulwaru chcielismy zobaczyc tutejszy odpowiednik paryskiego Champs Elysees nazywany tu Solider. Jeden z miejscowych tak nam to zachwalal, ze ponoc to miejsce jest znacznie piekniejsze niz paryski odpowiednik. Niestety okazalo sie nie do konca prawda. Nasz godzinny spacer zakonczyl sie w jakiejs super nowoczesnej dzielnicy pelnej pozamykanych sklepow z wyzszej polki i braku zywego ducha na ulicach. Powrot do hotelu okazal sie ponad 1.5h tulaczka, bo mapa kompletnie nie koresponduje z tym, co jest napisane na tabliczkach z nazwami ulic. Ponadto miejscowi chcac pomoc wprowadzaja dodatkowy zamet. Udalo mi sie na jednej ulicy uchwycic 3 tabliczki z trzema roznymi nazwami! Co wiecej przewodnik jaki mamy ze soba radzi, by zawsze miec przy sobie telefon miejsca, do ktorego sie jedzie, by w razie czego taksowkarz mogl zadzwonic i dopytac o droge dojazdu. Nie pomagal nam rowniez fakt, ze o godzinie 1 w nocy wylaczane jest oswietlenie uliczne, co skutkuje nie egipskimi, ale bardzo zblizonymi libanskimi ciemnosciami...Ostatecznie dzieki spotkanemu Francuzowi pracujacemu w Bejrucie dotarlismy do hotelu, skad udalismy sie do ponoc najlepszego (tak nam mowil pan baraman z baru) w Bejrucie o nazwie Danny's. Wszyscy mlodzi mowia bardzo dobrze po angielsku zas wiekszosc po francusku (kiedys Francja miala tu swoj mandat Ligi Narodow nad tym terenem. Wybor drinkow w barze oszalamiajacy! Ale... brak polskiej wodki:( Mozna sprobowac co najmniej 3 marek rosyjskich a i nawet Becherovki. Moze warto rozwazyc handel naszego Polmosu z Libanem? No i jeszcze jedno - tu nadal mozna palic a knajpach... Ech stare czasy u nas ;)

Dzis byl dzien tzw pobudki naturalnej - czyli bez budzika... co skonczylo sie powstaniem o godzinie 12tej czyli pora na Aniol Panski :) Nim sie wygrzebalismy z hotelu bylo po 13tej, czyli zajac gotow - mozna zaczynac;) Slonca dzis prawie nie widzielismy - za to byly przelotne oberwania chmur.

Pierwszy punkt programu - pozne sniadanie. Zgodnie z poleceniem pana barmana z wczorajszej knajpy, ruszylismy w kierunku przybytku o nazwie BarBar. Jest to siec tutejszych libanskich fastfodow, gdzie mozna zjesc z 10 rodzajow roznych szaszlykow z mielonych mies i wiele potraw tutejszej kuchni. My wybralismy sobie prawie pol menu do testowania. Stol wyraznie sie uginal;) Furore zrobila rzecz tak banalna jak... siekana pietruszka z kawalkami pomidora polana oliwa i dodatkiem soli i pieprzu. Po prostu palce lizac! Na dodatek miesa rewelacyjnie przyprawione i humus rozplywajacy sie w ustach. Mi najbardziej podobalo sie cudo - paski jakiegos warzywa w kolorze rozowym. Jak sie okazalo to jest rzepa zabarwiona sokiem z burakow.
Jako, ze jestesmy rasowymi turystami, ktorzy rzadza sie swoimi prawami, czesc rzeczy zapakowalismy sobie na pozniej. Ot tak, co by przypominac sobie ten smak w ciagu dnia;)

Przerwa w ulewach pozwolila nam podjac decyzje o marszu do tzw "Pigeon rocks" - czyli 2 czy 3 skal w zatoce, o ktore rozbijaja sie morskie fale. Ulewa poki co nas oszczedzila, ale nie oszczedzil nas porywisty wiatr urywajacy wprost glowe. Z urwanymi glowami dotarlismy do skal, ktore sa naprawde olbrzymie. Ledwo zdazylismy zrobic zdjecia, nastapilo kolejne oberwanie chmury, ktore zalalo miejsca urwanych glow ;) Pierwsza z brzegu taryfa ruszylismy do bejruckiego National Museum. Gdy dotarlismy Mirek stwierdzil, ze winno nazywac sie arechologiczne i po 3 min zginal z sal. Prawda jest taka, ze sa tam jedynie rzezby, monety i wszelkiego rodzaju skorupy uzytkowe, troche bizuterii - wszystko z czasow przed narodzeniem Chrystusa. Mozna by sadzic, ze nowozytny Liban nie wydal na swiat zadnego zdolnego malarza, rzezbiarza czy muzyka. Co do tych ostatnich, to sluchajac tutejszego radia mozna odniesc podobne wrazenie ;) Cale szczescie, ze sa tez zeuropeizowane stacje radiowe nadajace tez "ludzka" muzyke.
Mi najbardziej spodobaly sie pudelka z przyborami do makijazu z okolo 3500 r pne. Nawet teraz posiadanie takiego cudenka byloby niekiepska rzecza.
Po 20min wizycie w muzeum ruszylismy na piechote w kierunku naszego hotelu. Po drodze wstapilismy na tutejszy hipodrom, gdzie wlasnie trwaly przygotowania do wyscigu. Jednak wczesniejsza ulewa spowodowala, ze hipodrom wygladal jakby byl przygotowany do walki koni w blocie;) Nam nie chcialo sie jednak czekac i zwinelismy sie predziutko dalej.

Idac glowna ulica minelismy 4 czolgi, ktorych nie pozwalaja tu fotografowac - ale dzieki naszej pomyslowosci prawie kazdy jest zarejestrowany;). Czolgi stoja chyba w celach propagandowych, ze dzielne wojsko jest i czuwa. Bylo takze kilka punktow wojskowych kontroli w pelnym zamaskowaniu, ale nie na tyle dobrym, zebysmy ich nie zauwazyli i nie sfotografowali ;) Wojskowi cichociemni - od siedmiu bolesci...
Znudzeni marszem podjechalismy taxi do hotelu.
Na wieczor wybralismy sie do tzw. downtown na Place d'Etoile, ktory okazal sie wymarlym miejscem z na wpol pozamykanymi knajpami, wiec ucieklismy stamtad do "naszej" tetniacej zyciem Hamry.

I jeszcze garsc spostrzezen i uwag dla co bardziej zainteresowaych:
- zabudowa miasta
Ogolnie wszedzie wiezowce z apartamentami, wysokiej klasy hotele, rozpoczete place budowy (nawet jeden ma wnetrza projektowane przez marke Versace). Pomiedzy nimi puste male place z parkingami dla samochodow i ciecie pilnujacy wozow. Od czasu do czasu trafia sie jaksi stary budynek w oplakanym stanie, badz poniszczone po wojnie domowej pustostany.

- ludzie
Wiekszosc o rysach arabskich: czarne oczy i wlosy, sniada cera, co akurat nie dziwi, ale mozna tez spotkac osoby z niebieskimi oczami mimo sniadej cery i czarnych wlosow. Zdarzaja sie tez ciemni szatyni. Nie wysocy, wiekszosc raczej lekko pulchna.
Zadziwiaja nas jedynie napotykani czarnoskorzy. Naprawde jest ich tu dosc sporo i nurtuje mnie z powodu jakich zawirowan historycznych sie tu znalezli. Dzis spotkalismy tazke skosnookich, zas w kafejce internetowej siedziala pani zasuwajaca po rosyjsku przez Skype'a, z wlascicielami kafejki rozmawiajaca po arabsku i chyba dobra ich znajoma. W Libanie jest ok 4.4mln ludzi, a ponoc 10mln Libanczykow zyje poza granicami. Sa wszedzie - od Brazylii przez Francje, Niemcy itd... Miejscowi twierdza, ze na przyklad wicepremier w Brazyli ma libanskie korzenie.

- zarobki
Sredna krajowa to ok.500USD, zas wynajecie 1-pokojowego mieszkania to takze ok. 500-600USD. Poziom zycia w Bejrucie dosc wysoki, a i ceny na poziomie europejskim. Skad wiec wszycy maja kase i takie samochody, podczas gdy jest tu 20% bezrobocie? Ponoc w rekach libanskich jest kontrola wydobycia diamentow w RPA, finanse mafii wloskiej rowniez - a to juz chyba wiele tlumaczy. Ponadto brak tu klasy sredniej - albo sie jest bogatym albo biednym. Nic pomiedzy...

- religia
Zgodnie z tym, co mowil nam wczoraj pan barman jest tu ok.20 wyznan i kazde z nich ma jakies swoje prawa polityczne. Stad byc moze do tej pory brak tu zamieszek na "egipskiej fali". Na przyklad jesli prezydent jest muzulmaninem, to wiceprezydent czy premier musi byc innego wyznania i vice versa. Fenomenem sa maronici. Jest to odlam chrzescijan chyba z IVwieku, ktorzy schronili sie w libanskich gorach i nie przyjeli wielu postanowien synodow... Stad jakiez bylo zdziwienie wypraw krzyzowych, ktore chcialy uwolnic tutejsze ziemie od innowiercow, a natrafily na... chrzescijan! Mozna na ulicy spotkac panie w chustach na glowie, ale ogolnie wszystko jest dozwolone - nawet calowanie sie na ulicy. Ja osobiscie ubolewam nad tym,ze nie wzielam zadnego zestawu do make-upu, bo wygladam jak szara myszka, podczas gdy panie na ulicy w pelnym zestawie upiekszajacym. Jakby byly non stop przygotowane na jakas nieoczekiwana impreze ;)

- ruch drogowy
prawostronny, ale klaksony w ciaglym uzyciu. Zgodnie z tym co mowi przewodnik najwieksza trudnosc w tej czesci swiata to ruch uliczny. Nas najbardziej bola glowy od stale zatrzymuajcych sie obok nas taksowkarzy, ktorzy trabia, by nas gdzies podwiezc. No istny bejrucki sajgon ;)

Teraz chyba polecimy na jakiegos drinka lub moze... ciacho...:)

PS. A w kafei internetowej podkladki pod myszki z napisem "Logitech" - a to zdaje sie polska firma...

Kuba - zdjecia

Po po opisaniu zostana umieszczone

Kuba - uzpelnienie

W perwszym mozliwym terminie to uzupelnie....