Ostatni dzien urlopu postanowilsmy spedzic bez pospiechu. Przede wszystkim - zero budzika rano. Obudzilismy sie ok 10tej, a potem przez jakas 1h ogladalismy tutejsze kanaly muzyczne.
Wniosek jest taki: nie ma w tv czy w radiu ani jednej piosenki arabskiej, w ktorej nie padloby "habibi", czyli kochanie. Jest to absolutnie wymog konieczny i bez tego piosenka sie "nie liczy". Mozna odniesc wrazenie, ze bez tego magicznego slowa piosenka nie jest wciagana na listy przebojow w TV i radiu. Jesli w piosence zlowieszczo przez dluzszy czas nie pada "habibi" albo co gorsza nie pojawia sie ostatecznie w ogole, to znaczy ze mamy do czynienia z tworczoscia offowa lub garazowa, krotko mowiac z niekomercyjnego obiegu lub innego obszaru platniczego ;););)
Liczylismy nawet ile razy sie pojawia w piosence.Szacunki mowia o 7, 9 i 11 razach.
Same teledyski to "filmy krotkometrazowe" - mamy maly wstep, potem rozpoczyna sie karkolomny spiew, a na koncu jak w filmie - lista plac: rezyser, makijazysta, scenarzysta, studio nagraniowe, cala lista firm z podziekowaniami za realizacje (salony odziezowe, firmy kosmetyczne, producenci dywanow) i ...podziekowania dla..rodzicow.
Po herbacie i kanapkach z dzemem ruszylismy w miasto, by zdobyc cytadele. Okazalo sie to dosc trudne, bo idac wg mapy LP trafilismy do starozytnego teatru na 6 tys miejsc. Znow jakas wtopa z tym Lonely. Cale szczescie przy teatrze byla informacja turystyczna, gdzie pan pokierowal nas w kierunku cytadeli. Po 5 min znow cos nam nie pasowalo - brakowalo schodow o ktorych nam mowiono. Zaczelismy pytac miejscowych i ostatecznie pomiedzy domami, waskimi sciezkami wspielismy sie na.... szczyt cytadeli zdobywajac nawet bez lin mury obronne, ktore maja 1,7km dlugosci. Informacyjnie pomogly nam najbardziej miejscowe dzieciaki, ktore pasly kozy pomiedzy starozytnymi kolumnami na terytorium cytadeli. Trudno nam znow zrozumiec - stolica i na terenie stricte zabytkowym pasace sie kozy. Ale co kraj to obyczaj. Obeszlismy calosc - naprawde powierzchnia na miare polskiego Malborku,tylko ze same ruiny. W trakcie zwiedzania okazalo sie, ze zupelnie przypadkiem twierdze obeszlismy za friko, bo przy naszym "secret way" wspinania sie weszlismy z zupelnie innej strony, gdzie nie ma zadnych kas ;) Zeszlismy ta sama droga, co weszlismy i na bazarze znalezlismy "naszostylowa" knajpe, gdzie wsunelismy obiad, po ktorym leglismy na sieste w hotelu.
Pan wlasciciel hotelu jest tak mily, ze pozwolil nam przedluzyc dobe hotelowa do...23-ciej i przy tym nie musimy za to placic :-)
A teraz w planach mamy jeszcze kolacje w naszej knajpie serwujacej kefte z bialym sosem, potem herbatka w sziszarni dwa pietra pod naszym pokojem i o 23-ciej ruszamy na lotnisko....
sobota, 5 marca 2011
Jordania - tour wokol Ammanu (pt 4.03)
Na 9ta stawilismy sie pod "ohydnym" hotelem na tour. Chcielismy dotrzec do najnizszego punktu na ziemi, ktory znajduje sie w kanionie Wadi Mujib, ale po wczorajszej rozmowie z Naelem musielismy z tego zrezygnowac. Jak sie okazuje miejsce w wycieczce trzeba zarezerwowac w jordanskiej intstytucji turystycznej...tydzien wczesniej. Poza tym jest tu wpuszczane tylko 25 osob dziennie, tour po okolicy trwa 6h. Zamienilismy wiec ten punkt programu na dawna Betanie, czyli miejsce chrztu Jezusa.
Pierwsza atrakcja miala byc wg wirzaki Madaba z kosciolami posiadajacymi stare freski z VI w n.e. Prawde mowiac nic szczegolnego. Mi udalo sie dotrzec takze do kosciola rzymskokatolckiego, gdzie trwaly przygotowania do Mszy Sw i mimo pt byly tak zaawansowane jak do mszy niedzielnej. Czyzby pozamieniali dni?:-)
Tak wiec po 45min znow siedzielismy w samochodzie i pedzilsmy do Mount Nebo.
Miejsce bardzo wazne w historii - Gora, z ktorej ponoc Mojzesz patrzyl na ziemie obiecana, do ktorej prowadzil Izraelitow. Widoki piekne - widac Madabe, Morze Martwe
oraz Jerycho. To miasto lezy na Zachodnim Brzegu Jordanu, ktory jest na Terytorium Palestyny okupowanym przez Izrael. Na samym szczycie jest tez kosciol - obecnie under construction. Wszystkim zarzadza Zakon Franciszkanow. Jak tak sobie popatrzylam "mojzeszowymi" oczami, to kompletnie nie rozumiem, dlaczegoczemu tak niedostepne i gorzyste tereny mialy stac sie Ziemia Obiecana.
Popedzilismy zatem dalej do kolejnego punktu dnia - Morza Martwego. Mijalismy po drodze dosc zaskakujace rzeczy: po jednej stronie drogi piekne apartamentowce, zas po drugej namioty Beduinow i pasace sie wielbady, owce czy kozy.
Ci ludzie nadal sa tu "pasterzami". Na dobitke w TV przewazaja kanaly, gdzie wystepuja wykladajacy Koran panowie z chustami na glowie i paskudnymi brodami. Modlitwy i spiew "a capella" z klaskaniem - jak w plemionach afrykanskich - a wszyscy tak samo ubrani - biale suknie, na glowie czerwono-biale arafatki. Na niej zas podobny do czarnej aureoli "hamulec" chusty. Sa to najczesciej kanaly z Arabii Saudyjskiej, wiec jak widac pieniadze nijak nie wplywaja na ortodoksje.
Po drodze pan kierowca wirazka zaczal nam opowiadac, ze nad Morzem Martwym w "resortach" ma znajomego, dzieki ktoremu mozemy (tylko ciiiii!!!)wejsc przez "secret way" na dobra plaze z prysznicem. Musimy tylko dac w lape po 5JD od osoby, gdy standardowo jest to 15JD. Poprosilismy zatem o podwozke do resortu. Po dotarciu na miejsce okazalo sie, ze resort wyglada jak niedzielny odpust w trakcie rozbiorki, a miejsce kapieli dostepne absolutnie dla wszystkich. Tak wiec "secret way" ubawilo nas do rozpuku i kazalismy sie Panu gonic z jego 5 JD, ktore trzeba bylo zaplacic za uczestnictwo w tej tajemniczej i "niebezpiecznej" akcji przejscia do Narnii. Po jednej stronie ulicy samochody, po drugiej caly sznur straganow sprzedajacyh "resortowe" klapki, kapielowki czy herbate...
I to mialo byc to "secret way"? Wirazka chyba nie do konca zakumal, ze nie z nami te numery Bruner i chyba znienawidzi polskich turystow, bo nie mozna na nich z godnoscia stosowac przyzwoitych, tradycyjnych arabskich trikow:) Liczac na nasza naiwnosc chcial sobie po prostu dorobic czy tez odrobic za hotel 10JD. W koncu postanowil nie nalegac wiecej, podkulil ogon i ruszyl jak niepyszny... na herbate. Dojscie nad brzeg w klapach po stromym i gorzystym zboczu bylo nie lada wyczynem. Mirek zbiegal niczym kozica - ja raczej w tempie slimaczym. Z racji pt zatloczenie nad brzegiem straszne. Cale rodziny siedzace na kocach, czasami na krzeslach - wszyscy z grillowym i sziszowym osprzetem . A wszystko to w aurze walajacych sie wokol smieci. Serce mi sie krajalo jak 4 chlopakow siedzacych obok rzucalo przed siebie wszystkie zuzyte opakowania... i przez nie patrzyli na Morze Martwe.
Co prawda nie z tego powodu, ale ja nie odwazylam sie jednak na kapiel i ograniczylam sie da zanurzenia nog - czyli de facto jak Arabki, ktore siedza opatulone w szalach, hidzabach i czadorach, a panowie lataja w slipkach i zazywaja przyjemosci solnej kapieli. Samo morze ma 30% zasolenia - 6 razy wiecej niz wody oceanow. Z tego powodu nie ma szans sie tu utopic, wiec na pewno nie jest to miejsce dla...samobojcow ;). Mirek pognal do kapieli, co wiecej idac za przykladem miejscowych wysmarowal mineralnym blotem z morza. Wygladal jak ufoludek czy indianski szaman przed rozpoczeciem czarow:-)Po kilku chwilach jednak skorzystal z resortowego prysznica, tzn. poszedl sie umyc pod wolno splywajacym wodospadem.
Po tych chwilach odpoczynku ruszylismy do Betanii. Jest to miejsce nad Jordanem, gdzie Jan Chrzciciel ochrzcil Pana Jezusa. To tez miejsce, gdzie po swym zmartwychwstaniu Jezus pojawil sie dwom uczniom idacym do Betanii. Dzis totalne pustkowie. Niestety nie trafilismy na czas wycieczki, ktora jest organizowana przez tutejsze muzeum, wiec zrezygnowalismy z czekania.
Caly tour zakonczylismy ok 15tej, kiedy to dotarlismy do naszego hotelu, gdzie ucielismy sobie po malej siescie. Potem ruszylismy w miasto. O dziwo sporo rzeczy jak na pt otwartych. Obiad w naszej ulubionej jadlodajni, gdzie stoliki zastawiaja caly chodnik i trzeba czekac, az cos sie zwolni, bo miejsce tak jest oblegane przez lokalesow. Dzis byla "jordan" pizza - czyli dwa tutejsze cienkie chleby przelozone mielonym miesem z pomidorami, do tego okragla kefta i salatka. Ledwo w siebie upchnelismy calosc. Przy okazji spotkalismy 3 Rumunki, ktore przez tydzien jezdzily po Jordani. Poradzilismy im, co maja zamowic - kefte z bialym sosem, ktora wczoraj wsunelismy i jest to obecnie pozycja nr 1 z calych 2 tygodni - lepsza nawet niz
kurczak w Aleppo.
Na koniec dnia ok 21-szej znow zeszlismy 2 pietra nizej do naszej "sziszarni" na herbate... a po kwadransie sidzielismy przy stoliku z przemilym Palestynczykiem pracujacym w WHO w departamencie dotyczacym Iraku. Ciekawostka - ma siostre blizniaczke, a maja rozne lata urodzenia:-) Wyjasnienie proste - on urodzil sie 31.12a jego siostra 1.01 :-) Przegadalismy z nim chyba do 0.30. Rozmawialismy doslownie o wszystkim i jak sie okazuje, ozenek w kraju arabskim to ciezka sprawa. Pan mlody musi posiadac przed slubem ok. 20tys USD z czego 1/3 idzie na zakup zlota dla przyszlej zony. Mezczyzna musi tez miec mieszkanie, do ktorego wprowadza sie zona. Rodzina dziewczyny ewentualnie odpowiada za wyposazenie mieszkania - ale jesli nie poczuja sie do tego, wszystko jest na barkach mezczyzny. Po prostu "dajemy Ci corke" a Ty tu sam u-rzadzisz ;) Dlatego tez miejscowi pobieraja sie po 30tce, bo chlopaki glowkuja jak nagromadzic taki majatek :-)
Na koniec dnia zafundowalsmy sobie jeszcze w TV aktualne wiesci ze swiata i stwierdzamy, ze Al Jazeera to najlepszy kanal informacyjny!!! O wiele lepsza niz BBC czy CNN - krotko i rzeczowo, bez oceny - po prostu fakty.
Pierwsza atrakcja miala byc wg wirzaki Madaba z kosciolami posiadajacymi stare freski z VI w n.e. Prawde mowiac nic szczegolnego. Mi udalo sie dotrzec takze do kosciola rzymskokatolckiego, gdzie trwaly przygotowania do Mszy Sw i mimo pt byly tak zaawansowane jak do mszy niedzielnej. Czyzby pozamieniali dni?:-)
Tak wiec po 45min znow siedzielismy w samochodzie i pedzilsmy do Mount Nebo.
Miejsce bardzo wazne w historii - Gora, z ktorej ponoc Mojzesz patrzyl na ziemie obiecana, do ktorej prowadzil Izraelitow. Widoki piekne - widac Madabe, Morze Martwe
oraz Jerycho. To miasto lezy na Zachodnim Brzegu Jordanu, ktory jest na Terytorium Palestyny okupowanym przez Izrael. Na samym szczycie jest tez kosciol - obecnie under construction. Wszystkim zarzadza Zakon Franciszkanow. Jak tak sobie popatrzylam "mojzeszowymi" oczami, to kompletnie nie rozumiem, dlaczegoczemu tak niedostepne i gorzyste tereny mialy stac sie Ziemia Obiecana.
Popedzilismy zatem dalej do kolejnego punktu dnia - Morza Martwego. Mijalismy po drodze dosc zaskakujace rzeczy: po jednej stronie drogi piekne apartamentowce, zas po drugej namioty Beduinow i pasace sie wielbady, owce czy kozy.
Ci ludzie nadal sa tu "pasterzami". Na dobitke w TV przewazaja kanaly, gdzie wystepuja wykladajacy Koran panowie z chustami na glowie i paskudnymi brodami. Modlitwy i spiew "a capella" z klaskaniem - jak w plemionach afrykanskich - a wszyscy tak samo ubrani - biale suknie, na glowie czerwono-biale arafatki. Na niej zas podobny do czarnej aureoli "hamulec" chusty. Sa to najczesciej kanaly z Arabii Saudyjskiej, wiec jak widac pieniadze nijak nie wplywaja na ortodoksje.
Po drodze pan kierowca wirazka zaczal nam opowiadac, ze nad Morzem Martwym w "resortach" ma znajomego, dzieki ktoremu mozemy (tylko ciiiii!!!)wejsc przez "secret way" na dobra plaze z prysznicem. Musimy tylko dac w lape po 5JD od osoby, gdy standardowo jest to 15JD. Poprosilismy zatem o podwozke do resortu. Po dotarciu na miejsce okazalo sie, ze resort wyglada jak niedzielny odpust w trakcie rozbiorki, a miejsce kapieli dostepne absolutnie dla wszystkich. Tak wiec "secret way" ubawilo nas do rozpuku i kazalismy sie Panu gonic z jego 5 JD, ktore trzeba bylo zaplacic za uczestnictwo w tej tajemniczej i "niebezpiecznej" akcji przejscia do Narnii. Po jednej stronie ulicy samochody, po drugiej caly sznur straganow sprzedajacyh "resortowe" klapki, kapielowki czy herbate...
I to mialo byc to "secret way"? Wirazka chyba nie do konca zakumal, ze nie z nami te numery Bruner i chyba znienawidzi polskich turystow, bo nie mozna na nich z godnoscia stosowac przyzwoitych, tradycyjnych arabskich trikow:) Liczac na nasza naiwnosc chcial sobie po prostu dorobic czy tez odrobic za hotel 10JD. W koncu postanowil nie nalegac wiecej, podkulil ogon i ruszyl jak niepyszny... na herbate. Dojscie nad brzeg w klapach po stromym i gorzystym zboczu bylo nie lada wyczynem. Mirek zbiegal niczym kozica - ja raczej w tempie slimaczym. Z racji pt zatloczenie nad brzegiem straszne. Cale rodziny siedzace na kocach, czasami na krzeslach - wszyscy z grillowym i sziszowym osprzetem . A wszystko to w aurze walajacych sie wokol smieci. Serce mi sie krajalo jak 4 chlopakow siedzacych obok rzucalo przed siebie wszystkie zuzyte opakowania... i przez nie patrzyli na Morze Martwe.
Co prawda nie z tego powodu, ale ja nie odwazylam sie jednak na kapiel i ograniczylam sie da zanurzenia nog - czyli de facto jak Arabki, ktore siedza opatulone w szalach, hidzabach i czadorach, a panowie lataja w slipkach i zazywaja przyjemosci solnej kapieli. Samo morze ma 30% zasolenia - 6 razy wiecej niz wody oceanow. Z tego powodu nie ma szans sie tu utopic, wiec na pewno nie jest to miejsce dla...samobojcow ;). Mirek pognal do kapieli, co wiecej idac za przykladem miejscowych wysmarowal mineralnym blotem z morza. Wygladal jak ufoludek czy indianski szaman przed rozpoczeciem czarow:-)Po kilku chwilach jednak skorzystal z resortowego prysznica, tzn. poszedl sie umyc pod wolno splywajacym wodospadem.
Po tych chwilach odpoczynku ruszylismy do Betanii. Jest to miejsce nad Jordanem, gdzie Jan Chrzciciel ochrzcil Pana Jezusa. To tez miejsce, gdzie po swym zmartwychwstaniu Jezus pojawil sie dwom uczniom idacym do Betanii. Dzis totalne pustkowie. Niestety nie trafilismy na czas wycieczki, ktora jest organizowana przez tutejsze muzeum, wiec zrezygnowalismy z czekania.
Caly tour zakonczylismy ok 15tej, kiedy to dotarlismy do naszego hotelu, gdzie ucielismy sobie po malej siescie. Potem ruszylismy w miasto. O dziwo sporo rzeczy jak na pt otwartych. Obiad w naszej ulubionej jadlodajni, gdzie stoliki zastawiaja caly chodnik i trzeba czekac, az cos sie zwolni, bo miejsce tak jest oblegane przez lokalesow. Dzis byla "jordan" pizza - czyli dwa tutejsze cienkie chleby przelozone mielonym miesem z pomidorami, do tego okragla kefta i salatka. Ledwo w siebie upchnelismy calosc. Przy okazji spotkalismy 3 Rumunki, ktore przez tydzien jezdzily po Jordani. Poradzilismy im, co maja zamowic - kefte z bialym sosem, ktora wczoraj wsunelismy i jest to obecnie pozycja nr 1 z calych 2 tygodni - lepsza nawet niz
kurczak w Aleppo.
Na koniec dnia ok 21-szej znow zeszlismy 2 pietra nizej do naszej "sziszarni" na herbate... a po kwadransie sidzielismy przy stoliku z przemilym Palestynczykiem pracujacym w WHO w departamencie dotyczacym Iraku. Ciekawostka - ma siostre blizniaczke, a maja rozne lata urodzenia:-) Wyjasnienie proste - on urodzil sie 31.12a jego siostra 1.01 :-) Przegadalismy z nim chyba do 0.30. Rozmawialismy doslownie o wszystkim i jak sie okazuje, ozenek w kraju arabskim to ciezka sprawa. Pan mlody musi posiadac przed slubem ok. 20tys USD z czego 1/3 idzie na zakup zlota dla przyszlej zony. Mezczyzna musi tez miec mieszkanie, do ktorego wprowadza sie zona. Rodzina dziewczyny ewentualnie odpowiada za wyposazenie mieszkania - ale jesli nie poczuja sie do tego, wszystko jest na barkach mezczyzny. Po prostu "dajemy Ci corke" a Ty tu sam u-rzadzisz ;) Dlatego tez miejscowi pobieraja sie po 30tce, bo chlopaki glowkuja jak nagromadzic taki majatek :-)
Na koniec dnia zafundowalsmy sobie jeszcze w TV aktualne wiesci ze swiata i stwierdzamy, ze Al Jazeera to najlepszy kanal informacyjny!!! O wiele lepsza niz BBC czy CNN - krotko i rzeczowo, bez oceny - po prostu fakty.
Jordania - Z Aqaby do Ammanu przez Petre (czw 3.02)
Pobudka w srodku nocy, bo o 7 rano - kto na wakacjach tak wstaje??? Ale dzis sporo w planie - dotarcie i zwiedzanie najwiekszej atrakcji Jordanii - Petry. Jako tako sie podnieslismy, bo i za dlugo nie dali nam spac demonstranci z uliczki nieopodal. Tutejszy protest odbywa sie w typowym arabskim stylu (przynajmniej tym dotychczas, bo fala egipska ukazala inne oblicze): na ulicy i czesciowo na drzewach rozlozone jakies plotno chroniace przed sloncem,protestujacy siedza sobie na plastikowych krzeslach w koleczku i knuja, pala pyszne papieroski i szisze, graja w karty, pija herbate. Raz na godzine wzniosa harde okrzyki, a potem znow zajmuja sie "rozbijaniem atomu". Policja raczej ich pilnuje i siedzi przy samochodach takze popijajac herbate. Wszystko jest na gruncie pokojowym. Pozostali mieszkancy przychodza i robia sobie zdjecia na tle calego tego balaganiku. Dzis rano pojawily sie biale transparenty z "robakami", wiec moze cos wyknuli...Nie rozszyfrowalismy co:(
Co do jezyka arabskiego, to jest mega gardlowy i sklada sie w wiekszosci ze spolglosek i jak naliczylismy maksymalnie 4 czy 5 samoglosek. Pisane sa tylko spolgloski, a samogloski sa domyslne (to tak jak w hebrajskim). Sprawe komplikuje dodatkowo, ze inaczej pisze sie dana litere, gdy jest sama, a inaczej gdy jest na poczatku lub koncu czy tez w srodku wyrazu. W skrocie mozna rzec, ze taki Arab moze Cie zwymyslac i nigdy sie do tego nie przyzna, bo stwierdzi, ze nie powiedzial "dupa" tylko wyraznie "dipy" ...i co Pan mi zrobi;)???
Spakowalismy sie juz poprzedni wieczor, wiec zostalo nam szybkie sniadanko (ostatnia paroweczka hrabiego Barry Kenta). Szybko opuscilismy hotel i ok 8.15 bylismy juz na dworcu autobusowym, gdzie pan taksowkarz przekonywal nas do skorzystania z jego uslug. Oferowal 35 dinarow jordanskich (ok.140 PLN)za kurs do Petry. Tlumaczyl nam zywiolowo, ze on moze jechac juz, a minibus ruszy dopiero jak bedzie 25 osob wiec mozemy czekac for sure 3h na jego zapelnienie. I gdy juz bralismy bagaze w rece podjechal inny minibus i wyskoczyl z niego kierowca mowiac, ze za max 30min bedzie ruszac do Petry. Postanowilismy zaryzykowac zwazyszwszy, ze autobus to 5,5 JD za osobe. Mina pana taksowkarza - niezapomniana. Urabial nas jeszcze z 10 min zgrabnie balansujac cialem, by kierowca minibusa nie mial do nas dostepu , ale my zaladowalismy do autobusu i grzeczie czekalismy az ruszy. Wyszlo mniej niz pol godziny.Droga do Petry wiedzie przez typowy jordanski krajobraz - pustkowie z droga posrodku, od czasu do czasu jakies skaly po jednej ze stron. Z racji wczesnej pobudki wiekszosc przespalismy. Mi jeszcze sie udalo przeczytac o Petrze w Lonely Planet . Na miejsce dotarlismy przed 11-ta. Tradycyjnie po wyjsciu z autobusu dopadlo nas miejscowi biznesmeni transportowi-wszyscy chcieli zbic na nas interes zycia. W takich sytuacjach najlepsza jest strategia znana juz jako slynna rada wujka "Dobra rada": kompletnie nie zwracac uwagi. Zalala nas istna fala pytan przerywana powitaniami "welcome": do jakiego hotelu chcemy, czy moze do muzeum a kiedy wracamy itd. Mirkowi nawet puscila cierpliwosc z racji namolnosci biznesowej. Mi jest latwiej, bo jestem kobieta, a ze podrozuje z mezczyzna, to mnie sie o nic nikt nie pyta, stad wszystko spada na Mirka :-) Momentami mam nawet wrazenie, ze mam czapke niewidke, bo gdy idziemy razem ulica, to witaja i pozdrawiaja tylko jego. Zalozylismy bagaz na plecy i ruszylismy w kierunku starozytnego kompleksu w Petrze z planem wczesniejszego przycupniecia w jakiejs knajpie na sniadanie i zostawienia tam bagazy. Po 100 metrach natrafilismy na kebabownie ze stolikami na ulicy, kurczaki na roznie. Nasz klimat, bo wewnatrz sami lokalesi, a obecnosc tubylcow w knajpie z reguly gwarantuje sukces kulinarny. Jadanie w miejscach z bialasami to strata kasy i czasu. Wlasciciel bez problemu zgodzil sie na zostawienie naszych ogromnych plecakow i zdjal nam tym problem tulaczki z glowy. Zasiedlismy przy ulicznym stoliku i lada chwila wjechaly lokalne specjaly: odjazdowy szisz kebab, w ktorym mieso bylo zmieszane razem z natka, do tego jakas pyszna salatka (jak zwykle rozowa rzepa moczona w sosie z burakow). Byl to najlepszy kebab jaki jedlismy w czasie urlopu - na rowni z pieczonym kurczakiem z Aleppo. Zakupilismy jeszcze zapasy wody i udalismy sie po taxi do zabytkowej Petry. Mirka musialam juz na miejscu dlugo namawiac, by sie wybral ze mna, bo jak zobaczyl na mapie w Lonely Planet, ze w jedna strone musimy zrobic 4,5km w pelnym sloncu to stwierdzil, ze pojdzie na herbate a potem obejrzy zdjecia. Ale udalo mi sie sposobem go przekonac do zmiany zdania. Co lepsze -na mapie jaka dostalismy w muzeum skala pokazywala, ze to jest dystans 1,2 km. Cos z ta mapa w LP nie halo...
Natezenie zwiedzajacych ogromne. Bialych twarzy masa, ale trafily sie tez wycieczki z Indii i Malezji - jedni w swych lokalnych strojach, a drudzy w grubych polarach, co wygladalo naprawde zabawnie.
Bilet dla turystow to 50JD, miejscowi placa zas 1 JD.... bialy w tych stronach naprawde bywa odbierany jak bankomat:-(
Petra to dawna stolica Nabatejczykow. I pozwole sobie zacytowac tu kolege - Michala Radkiewicza: "W skalach same grobowce i wszystko glebokie na trumne. Nikt tu nie mieszkal w skalach, bo w dolinie/kanionie rozbijano namioty i tam mieszkano". Sytuacja jednak zmienila sie w okresie hellenistycznym i rzymskim, gdzie powstaly jakies budowle na przestrzeni otwartej, ale do czasow dzisiejszych.
niewiele juz z nich zostalo. Najwieksze wrazenie robi przejscie przez wysoki i dosc waski kanion, po ktorym dopiero pojawiaja sie budowle wykute w skalach. Rzeczywiscie jest to piekne - ale podobne rzeczy istnieja w perskim Persepolis i tamtejsze grobowce sa bardziej monumentalne.
Zwiedzanie jest utrudnione, bo liczba handlarzy pamiatek jest wprost proporcjonalna do rangi tego miejsca na mapie turystycznej Jordanii. Oprocz tego ze wlasnie dla nas sa zawsze zarezerwowane "good prices" ciagle ktos chce przewiezc na koniu, osle czy wielbadzie. Zrobienie zdjec tez trudne - non stop ktos wlazi w obiektyw.
Calosc obeszlismy w jakies 4h majac naprawde ekspresowe tempo. Slonce przy tym mocno dawalo czadu.
Wrocilismy taxi do centrum, zabralismy bagaze i pognalismy na dworzec. No i zaczela sie kolejna akcja namolnosci tutejszych transport- biznesmenow. Wszyscy chcieli nas zawozic, ale po takich cenach, ze lepiej oplacalo sie przenocowac w Petrze i rano jechac minibusem. Ostatecznie dogadalismy sie z jednym wirazka, ktory za 45 dinarow zawiozl nas do Ammanu.
Duza dawka tlenu i zrobione kilometry w Petrze spowodowaly, iz wiekszosc drogi znow przespalismy. Liczylismy juz na spokojna koncowke dnia - ale okazalo sie, ze wieczor niesie ze soba wiele atrakcji.
Poczatkowo rozlokowalismy sie w hotelu zaproponowanym przez taksiarza wirazke- koszt za pokoj dla 2 osob 20JD/noc, a warunki chyba najgorsze jakie do tej pory mielismy. Nie bywamy wybredni, ale stwierdzilismy, ze juz dawno skonczylismy jezdzic na kolonie ;) Ruszylismy w miasto, by przejrzec baze hotelowa i doslownie 100m od naszej "ohydy" trafilismy na perelke, gdzie za 2 noce chciano od nas tylko 24 JD. Pokoj i lazienka czysciutkie a do tego TV z satelita. Postanowilismy sie przeniesc, ale czekala nas jeszcze przeprawa z wczesniejszym hotelem. I tu rozpoczela sie jatka, nazywana przez niektorych walka o klienta. Na samo slowo "przeprowadzic" cena za noc poszybowala w dol o polowe plus sniadanie gratis. My jednak bylismy na tyle zdesperowani, by stamtad uciec, ze nie sluchalismy juz zadnych propozycji. To chyba najbardziej zalamalo pana kierowce wirazke, ktory z pewnoscia dostawal jakis bakszysz za przyprowadzonych klientow. Ale to w koncu nasze wakacje, a nie jego, tak wiec nie dalismy sie zbic z podjetej decyzji, a nasz Normas Hotel jest idealny :)
Przenieslismy manele, porzucilismy w pokoju i chwile potem wyladowalismy w sziszarni znajdujacej sie na 2 pietrze w tym samym budynku. Zajal sie nami Nael,wlasciciel calego budynku, z ktorym ja moglam sobie porozmawiac po hiszpansku a Mirek po francusku. Obydwoje jednak po angielsku, wiec tak zostalo. Na dodatek podczas misji zaplata uswiadomiono nas, ze zaproszono nas, wiec wara od portfeli ;);)Porzadnie po polnocy leglismy do lozek w naszym pieknym i czystym hotelu:-)Na dzien nastepny bylismy juz umowieni z wirazka na poldzienna wycieczke po okolicznych atrakcjach...
Co do jezyka arabskiego, to jest mega gardlowy i sklada sie w wiekszosci ze spolglosek i jak naliczylismy maksymalnie 4 czy 5 samoglosek. Pisane sa tylko spolgloski, a samogloski sa domyslne (to tak jak w hebrajskim). Sprawe komplikuje dodatkowo, ze inaczej pisze sie dana litere, gdy jest sama, a inaczej gdy jest na poczatku lub koncu czy tez w srodku wyrazu. W skrocie mozna rzec, ze taki Arab moze Cie zwymyslac i nigdy sie do tego nie przyzna, bo stwierdzi, ze nie powiedzial "dupa" tylko wyraznie "dipy" ...i co Pan mi zrobi;)???
Spakowalismy sie juz poprzedni wieczor, wiec zostalo nam szybkie sniadanko (ostatnia paroweczka hrabiego Barry Kenta). Szybko opuscilismy hotel i ok 8.15 bylismy juz na dworcu autobusowym, gdzie pan taksowkarz przekonywal nas do skorzystania z jego uslug. Oferowal 35 dinarow jordanskich (ok.140 PLN)za kurs do Petry. Tlumaczyl nam zywiolowo, ze on moze jechac juz, a minibus ruszy dopiero jak bedzie 25 osob wiec mozemy czekac for sure 3h na jego zapelnienie. I gdy juz bralismy bagaze w rece podjechal inny minibus i wyskoczyl z niego kierowca mowiac, ze za max 30min bedzie ruszac do Petry. Postanowilismy zaryzykowac zwazyszwszy, ze autobus to 5,5 JD za osobe. Mina pana taksowkarza - niezapomniana. Urabial nas jeszcze z 10 min zgrabnie balansujac cialem, by kierowca minibusa nie mial do nas dostepu , ale my zaladowalismy do autobusu i grzeczie czekalismy az ruszy. Wyszlo mniej niz pol godziny.Droga do Petry wiedzie przez typowy jordanski krajobraz - pustkowie z droga posrodku, od czasu do czasu jakies skaly po jednej ze stron. Z racji wczesnej pobudki wiekszosc przespalismy. Mi jeszcze sie udalo przeczytac o Petrze w Lonely Planet . Na miejsce dotarlismy przed 11-ta. Tradycyjnie po wyjsciu z autobusu dopadlo nas miejscowi biznesmeni transportowi-wszyscy chcieli zbic na nas interes zycia. W takich sytuacjach najlepsza jest strategia znana juz jako slynna rada wujka "Dobra rada": kompletnie nie zwracac uwagi. Zalala nas istna fala pytan przerywana powitaniami "welcome": do jakiego hotelu chcemy, czy moze do muzeum a kiedy wracamy itd. Mirkowi nawet puscila cierpliwosc z racji namolnosci biznesowej. Mi jest latwiej, bo jestem kobieta, a ze podrozuje z mezczyzna, to mnie sie o nic nikt nie pyta, stad wszystko spada na Mirka :-) Momentami mam nawet wrazenie, ze mam czapke niewidke, bo gdy idziemy razem ulica, to witaja i pozdrawiaja tylko jego. Zalozylismy bagaz na plecy i ruszylismy w kierunku starozytnego kompleksu w Petrze z planem wczesniejszego przycupniecia w jakiejs knajpie na sniadanie i zostawienia tam bagazy. Po 100 metrach natrafilismy na kebabownie ze stolikami na ulicy, kurczaki na roznie. Nasz klimat, bo wewnatrz sami lokalesi, a obecnosc tubylcow w knajpie z reguly gwarantuje sukces kulinarny. Jadanie w miejscach z bialasami to strata kasy i czasu. Wlasciciel bez problemu zgodzil sie na zostawienie naszych ogromnych plecakow i zdjal nam tym problem tulaczki z glowy. Zasiedlismy przy ulicznym stoliku i lada chwila wjechaly lokalne specjaly: odjazdowy szisz kebab, w ktorym mieso bylo zmieszane razem z natka, do tego jakas pyszna salatka (jak zwykle rozowa rzepa moczona w sosie z burakow). Byl to najlepszy kebab jaki jedlismy w czasie urlopu - na rowni z pieczonym kurczakiem z Aleppo. Zakupilismy jeszcze zapasy wody i udalismy sie po taxi do zabytkowej Petry. Mirka musialam juz na miejscu dlugo namawiac, by sie wybral ze mna, bo jak zobaczyl na mapie w Lonely Planet, ze w jedna strone musimy zrobic 4,5km w pelnym sloncu to stwierdzil, ze pojdzie na herbate a potem obejrzy zdjecia. Ale udalo mi sie sposobem go przekonac do zmiany zdania. Co lepsze -na mapie jaka dostalismy w muzeum skala pokazywala, ze to jest dystans 1,2 km. Cos z ta mapa w LP nie halo...
Natezenie zwiedzajacych ogromne. Bialych twarzy masa, ale trafily sie tez wycieczki z Indii i Malezji - jedni w swych lokalnych strojach, a drudzy w grubych polarach, co wygladalo naprawde zabawnie.
Bilet dla turystow to 50JD, miejscowi placa zas 1 JD.... bialy w tych stronach naprawde bywa odbierany jak bankomat:-(
Petra to dawna stolica Nabatejczykow. I pozwole sobie zacytowac tu kolege - Michala Radkiewicza: "W skalach same grobowce i wszystko glebokie na trumne. Nikt tu nie mieszkal w skalach, bo w dolinie/kanionie rozbijano namioty i tam mieszkano". Sytuacja jednak zmienila sie w okresie hellenistycznym i rzymskim, gdzie powstaly jakies budowle na przestrzeni otwartej, ale do czasow dzisiejszych.
niewiele juz z nich zostalo. Najwieksze wrazenie robi przejscie przez wysoki i dosc waski kanion, po ktorym dopiero pojawiaja sie budowle wykute w skalach. Rzeczywiscie jest to piekne - ale podobne rzeczy istnieja w perskim Persepolis i tamtejsze grobowce sa bardziej monumentalne.
Zwiedzanie jest utrudnione, bo liczba handlarzy pamiatek jest wprost proporcjonalna do rangi tego miejsca na mapie turystycznej Jordanii. Oprocz tego ze wlasnie dla nas sa zawsze zarezerwowane "good prices" ciagle ktos chce przewiezc na koniu, osle czy wielbadzie. Zrobienie zdjec tez trudne - non stop ktos wlazi w obiektyw.
Calosc obeszlismy w jakies 4h majac naprawde ekspresowe tempo. Slonce przy tym mocno dawalo czadu.
Wrocilismy taxi do centrum, zabralismy bagaze i pognalismy na dworzec. No i zaczela sie kolejna akcja namolnosci tutejszych transport- biznesmenow. Wszyscy chcieli nas zawozic, ale po takich cenach, ze lepiej oplacalo sie przenocowac w Petrze i rano jechac minibusem. Ostatecznie dogadalismy sie z jednym wirazka, ktory za 45 dinarow zawiozl nas do Ammanu.
Duza dawka tlenu i zrobione kilometry w Petrze spowodowaly, iz wiekszosc drogi znow przespalismy. Liczylismy juz na spokojna koncowke dnia - ale okazalo sie, ze wieczor niesie ze soba wiele atrakcji.
Poczatkowo rozlokowalismy sie w hotelu zaproponowanym przez taksiarza wirazke- koszt za pokoj dla 2 osob 20JD/noc, a warunki chyba najgorsze jakie do tej pory mielismy. Nie bywamy wybredni, ale stwierdzilismy, ze juz dawno skonczylismy jezdzic na kolonie ;) Ruszylismy w miasto, by przejrzec baze hotelowa i doslownie 100m od naszej "ohydy" trafilismy na perelke, gdzie za 2 noce chciano od nas tylko 24 JD. Pokoj i lazienka czysciutkie a do tego TV z satelita. Postanowilismy sie przeniesc, ale czekala nas jeszcze przeprawa z wczesniejszym hotelem. I tu rozpoczela sie jatka, nazywana przez niektorych walka o klienta. Na samo slowo "przeprowadzic" cena za noc poszybowala w dol o polowe plus sniadanie gratis. My jednak bylismy na tyle zdesperowani, by stamtad uciec, ze nie sluchalismy juz zadnych propozycji. To chyba najbardziej zalamalo pana kierowce wirazke, ktory z pewnoscia dostawal jakis bakszysz za przyprowadzonych klientow. Ale to w koncu nasze wakacje, a nie jego, tak wiec nie dalismy sie zbic z podjetej decyzji, a nasz Normas Hotel jest idealny :)
Przenieslismy manele, porzucilismy w pokoju i chwile potem wyladowalismy w sziszarni znajdujacej sie na 2 pietrze w tym samym budynku. Zajal sie nami Nael,wlasciciel calego budynku, z ktorym ja moglam sobie porozmawiac po hiszpansku a Mirek po francusku. Obydwoje jednak po angielsku, wiec tak zostalo. Na dodatek podczas misji zaplata uswiadomiono nas, ze zaproszono nas, wiec wara od portfeli ;);)Porzadnie po polnocy leglismy do lozek w naszym pieknym i czystym hotelu:-)Na dzien nastepny bylismy juz umowieni z wirazka na poldzienna wycieczke po okolicznych atrakcjach...
środa, 2 marca 2011
Jordania - Wadi Rum (sr 2.03)
Wczoraj padlam - wymeczylo mnie najwyrazniej siedzenie i nicnierobienie w autobusach. I gdyby nie Mirek, to spalabym pewnie do poludnia. Nastawil budzik na 7.30 i zarzadzil opuszczenie hotelu najpozniej o 8.30.
Sniadanie dzis zostalo nam zasponorowane przez samego naczelnika stacji autobusowej w Aqabie. Wyslal na szybko pracownika i dostalismy po ogromnej kanapie z falafelami i warzywami plus herbata.
Pan nie chcial slyszec o zaplacie. Wreczyl nam za to ksiazke w jezyku angielskim - "Jak zrozumiec islam". Sam zreszta wygladal na fanatyka religijnego - z paskudnym brodziskiem prawie do piersi. Ale byl przemily i nawet nalegal, bysmy go wieczorem odwiedzili w jego domu. Sam punkt kontrolny to male pomieszczenie z 3 biurkami i komputerami. Niestety zaden nie jest wlaczony, wszyscy panowie siedza na ulicy a nie za biurkami. Pan kierownik wydzwonil nam rowniez taksowkarza, ktory zabral nas do Wadi Rum - przepieknej doliny ukrytej miedzy malo dostepnymi gorami. Wszystkie stoki sa wrecz pionowe. Mieszkaja tu jedynie Beduini - tak jak za czasow Abrahama czy Mojzesza - prymitywne namioty na piachu, wokol zwierzeta: owce, wielblady, kozy, kury. Zajmuja sie glownie pasterstwem.
Oczywiscie do Wadi Rum nalezy kupic bilet... ale my zawsze po swojemu
wiec jeden z miejscowych Beduinow obwiozl nas po okolicy swoja terenowa Toyota. Stan auta jak na tutejsze warunki zupelnie naturalny, by nie powiedziec naturalistyczny - drzwi na sznurek, szyby w opcji standing still, duza czesc pustyni w srodku ;) Nas jednak bardziej niz stare inskrypcje na skalach interesowali ludzie pustyni....
Skonczylo sie na tym, ze Mirek na tym pustkowiu wylowil dwie najpiekniejsze beduinskie kobiety mieszkajace wg opisu powyzej. Hmm, nawet na pustyni znajdzie jakas pieknosc :-) Panie byly same (matka z 2 corkami: jedna 11-letnia i druga
17-letnia) Kobiety zaprosily nas do siebie na herbate i poczestowaly serem z wielbladziego mleka(podobny w smaku do naszej bryndzy). Moglismy tez poglaskac wielbady - tu bez przyjemnosci. Cena jednej sztuki to ok.1 tys USD - a w Syrii ok 4tys USD - wiec mamy juz pomysl na biznes, by jordanskie wielbady transportowac do Syrii:-)) Poza tym znamy przeciez Dzikie Szwedzisko majace w materii szmuglu duze doswiadczenie ;)
Pogoda tradycyjnie nie nawala - znow pelne slonce i idealne warunki dla zdjec.
Chodzenie bosymi stopami po rozpalonym piasku pustynni - priceless :-)
Te 3h jazdy w Wadi Rum, wspinaczki na piaskowe wydmy bardzo nas umeczyly. Bylismy przy tym rozsadni i na pionowe sciany nie wchodzilismy, a zwazywszy, ze 2 mies temu spadla tu podczas wspinaczki Izraelka, zupelnie nas odstreczylo od tego typu pomyslow.
Totalnie zakurzeni dojechalismy ok 14tej z powrotem do hotelu i po doprowadzeniu
sie do kultury ruszylismy w miasto. Coraz bardziej upadabniamy sie do miejscowych co rusz posiadajac i saczac tutejsza herbate z mieta, slodzona ogromnymi ilosciami cukru. Krzesla takze ustawiamy w pozycjach obserwacyjnych - przodem do ulicy;)
Odwiedzilismy poczte, gdzie maja w sprzedazy tylko i wylacznie znaczek o jednym nominale. Czyzby koszt przesylki w Jordanii byl taki sam jak do Europy czy USA? Lepiej chyba arabskiej logiki nie probowac rozszyfrowywac ;)
Oczywiscie w tak powaznej instytucji jak poczta na glownej scianie portet "trojcy": w srodku obecnie panujacy Abdullah, po jego prawej stronie ciut nizej portret ojca, zas po lewej - 16letniego syna, ktory ma objac w przyszlosci rzady. Abdullaha wszedzie jest pelno - i chyba z wieksza intensywnoscia niz syryjskiego Baszara, ale przynajmniej w wiekszej liczbie ujec, bo Baszer ma gora 5 zaakceptowanych poz;)
Zaobserowalismy tez "hiperinflacje" - wczoraj paczka herbaty kosztowala 3,5 dinara jordanskiego, a dzis w tym samym sklepie - ta sama juz 5. Spox, to tylko inny sprzedawca w sklepie:-)
Podobnie jak w dwoch poprzednich krajach niestety dym papierosowy jest tu wszedzie. Palenie w autobusach wrecz mile widziane, a ja czuje sie jakbym siedziala wewnatrz pieca i ktos chcialby mnie uwedzic. Zakazy palenia owszem istnieja, ale raczej sa to formy ozdobne:-(
Zasiedlismy wnet na necie, bo miasto z racji pory lunchu jest w polowie wymarle. Za chwile w planie jedzenie w lokalnej knajpie i moze male zakupy bezclowe - przeciez jestesmy w strefie :)
Jutro prawdopodobnie Petra, a gdzie dzien skonczymy - Inshallah:-)
Sniadanie dzis zostalo nam zasponorowane przez samego naczelnika stacji autobusowej w Aqabie. Wyslal na szybko pracownika i dostalismy po ogromnej kanapie z falafelami i warzywami plus herbata.
Pan nie chcial slyszec o zaplacie. Wreczyl nam za to ksiazke w jezyku angielskim - "Jak zrozumiec islam". Sam zreszta wygladal na fanatyka religijnego - z paskudnym brodziskiem prawie do piersi. Ale byl przemily i nawet nalegal, bysmy go wieczorem odwiedzili w jego domu. Sam punkt kontrolny to male pomieszczenie z 3 biurkami i komputerami. Niestety zaden nie jest wlaczony, wszyscy panowie siedza na ulicy a nie za biurkami. Pan kierownik wydzwonil nam rowniez taksowkarza, ktory zabral nas do Wadi Rum - przepieknej doliny ukrytej miedzy malo dostepnymi gorami. Wszystkie stoki sa wrecz pionowe. Mieszkaja tu jedynie Beduini - tak jak za czasow Abrahama czy Mojzesza - prymitywne namioty na piachu, wokol zwierzeta: owce, wielblady, kozy, kury. Zajmuja sie glownie pasterstwem.
Oczywiscie do Wadi Rum nalezy kupic bilet... ale my zawsze po swojemu
wiec jeden z miejscowych Beduinow obwiozl nas po okolicy swoja terenowa Toyota. Stan auta jak na tutejsze warunki zupelnie naturalny, by nie powiedziec naturalistyczny - drzwi na sznurek, szyby w opcji standing still, duza czesc pustyni w srodku ;) Nas jednak bardziej niz stare inskrypcje na skalach interesowali ludzie pustyni....
Skonczylo sie na tym, ze Mirek na tym pustkowiu wylowil dwie najpiekniejsze beduinskie kobiety mieszkajace wg opisu powyzej. Hmm, nawet na pustyni znajdzie jakas pieknosc :-) Panie byly same (matka z 2 corkami: jedna 11-letnia i druga
17-letnia) Kobiety zaprosily nas do siebie na herbate i poczestowaly serem z wielbladziego mleka(podobny w smaku do naszej bryndzy). Moglismy tez poglaskac wielbady - tu bez przyjemnosci. Cena jednej sztuki to ok.1 tys USD - a w Syrii ok 4tys USD - wiec mamy juz pomysl na biznes, by jordanskie wielbady transportowac do Syrii:-)) Poza tym znamy przeciez Dzikie Szwedzisko majace w materii szmuglu duze doswiadczenie ;)
Pogoda tradycyjnie nie nawala - znow pelne slonce i idealne warunki dla zdjec.
Chodzenie bosymi stopami po rozpalonym piasku pustynni - priceless :-)
Te 3h jazdy w Wadi Rum, wspinaczki na piaskowe wydmy bardzo nas umeczyly. Bylismy przy tym rozsadni i na pionowe sciany nie wchodzilismy, a zwazywszy, ze 2 mies temu spadla tu podczas wspinaczki Izraelka, zupelnie nas odstreczylo od tego typu pomyslow.
Totalnie zakurzeni dojechalismy ok 14tej z powrotem do hotelu i po doprowadzeniu
sie do kultury ruszylismy w miasto. Coraz bardziej upadabniamy sie do miejscowych co rusz posiadajac i saczac tutejsza herbate z mieta, slodzona ogromnymi ilosciami cukru. Krzesla takze ustawiamy w pozycjach obserwacyjnych - przodem do ulicy;)
Odwiedzilismy poczte, gdzie maja w sprzedazy tylko i wylacznie znaczek o jednym nominale. Czyzby koszt przesylki w Jordanii byl taki sam jak do Europy czy USA? Lepiej chyba arabskiej logiki nie probowac rozszyfrowywac ;)
Oczywiscie w tak powaznej instytucji jak poczta na glownej scianie portet "trojcy": w srodku obecnie panujacy Abdullah, po jego prawej stronie ciut nizej portret ojca, zas po lewej - 16letniego syna, ktory ma objac w przyszlosci rzady. Abdullaha wszedzie jest pelno - i chyba z wieksza intensywnoscia niz syryjskiego Baszara, ale przynajmniej w wiekszej liczbie ujec, bo Baszer ma gora 5 zaakceptowanych poz;)
Zaobserowalismy tez "hiperinflacje" - wczoraj paczka herbaty kosztowala 3,5 dinara jordanskiego, a dzis w tym samym sklepie - ta sama juz 5. Spox, to tylko inny sprzedawca w sklepie:-)
Podobnie jak w dwoch poprzednich krajach niestety dym papierosowy jest tu wszedzie. Palenie w autobusach wrecz mile widziane, a ja czuje sie jakbym siedziala wewnatrz pieca i ktos chcialby mnie uwedzic. Zakazy palenia owszem istnieja, ale raczej sa to formy ozdobne:-(
Zasiedlismy wnet na necie, bo miasto z racji pory lunchu jest w polowie wymarle. Za chwile w planie jedzenie w lokalnej knajpie i moze male zakupy bezclowe - przeciez jestesmy w strefie :)
Jutro prawdopodobnie Petra, a gdzie dzien skonczymy - Inshallah:-)
Jordania - z Damaszku do Aqaby czyli dzien w srodkach transportu (wt 1.03)
Konczac jeszcze dzien wczorajszy - to prawie do 2-giej w nocy przegadalismy z panem recepcjonista. Abdullah swietnie mowi po angielsku, bo na zone Angielke, ktora 13 dni wczesniej urodzila mu syna. Teraz czeka, az przyjedzie z nim za jakies 2 tyg do Syrii. Niestety rzad nie pozwala Abdullahowi na wyjazd do Anglii i ma nadzieje, ze teraz dzieki synowi wreszcie sie uda.
Rozmowa byla pasjonujaca - wreszcie ktos otwarcie powiedzial, ze w Syrii ciezko z praca, zarabia sie malo i w ogole daleko do zadowolenia. Miesieczna pensja to ok 200-300 USD, a samo wynajecie mieszkania to koszt powyzej 100 USD na miesiac.
Gdy chcielismy zaplacic karta - okazalo ze zadna z kart nie dziala. Mozliwe, ze to z racji libijskich zamieszek, bo dzien wczesniej w Palmyrze nie dzialal satelita i byly tylko kanaly syryjskie. Abdullah wyjasnil, ze Libia zablokowala u siebie wszystkie kanaly satelitarne, a ze na kraje arabskie jest jeden satelita, to sygnal zostal zablokowany wszedzie.
Pobudka o 7.30!
Po sniadaniu w tempie ekspresowym o 8.20 siedzielismy juz w taksi na dworzec autobusowy skad o 9 chcielismy zlapac transport do Ammanu w Jordanii. Stalo sie jednak inaczej, bo nim dotarlismy do dworca, zlowil nas chlopak z taryfy jadacej rownolegle do naszej z dwoma juz pasazerami w srodku jadacymi do Ammanu. Zeby mu sie oplacalo, to potrzebowal jeszcze 2szt - czyli nas :-) A ze byl mocno zdesperowany, by szybko ruszyc dalej negocjacje przebiegly blyskawicznie i z 700 funtow syryjskich za osobe stanelo na 500 funtach i ...pajechali. Z tylu w taksi siedzial juz lekarz jadacy na jakas konferencje do Ammanu. Z przodu zas Irakijczyk, ktory mial paszport... szwedzki. Lekarz mowil po angielsku. W trakcie drogi Irakijczyk dostal ksywke "dzikie Szwedzisko" - bo mial w wygladzie cos z dzika no i mial paszport szwedzki, czym sie bardzo chwalil. Obecnie zajmuje zacnym zajeciem, bo szmuglem samochodow z Jordanii do Iraku. Wprowadzal rowniez Mirka w arkana mozliwych rozrywek w Ammanie - ja raczej bym z nich nie skorzystala :-)
Podczas jazdy ku granicy nagle Dzikie Szwedzisko strasznie sie rozloscilo i zaczelo ostro krzyczec i machac rekami - lekarz przetlumaczyl, ze przez dobra godzine jezdzili po Damaszku w poszukiwaniu dodatkowych pasazerow, a Szwedzisku sie spieszy, wiec teraz chce, by kierowca dal gaz do dechy, a on w razie czego bedzie placil mandaty. My przytaknelismy, ze tez sie ewentualnie dolozymy. Kierowca niepewnie rozejrzal sie po wszystkich i gdy wszyscy wybuchneli smiechem rozpedzil srebrnego szerszenia do predkosci mandatowej .
Zaliczylismy jeszcze 2 krotkie postoje, a przy trzecim tuz przed granica zmienil sie nam kierowca. Wsiadl wujek dotychczasowego kierowcy. Mowil... po hiszpansku, bo przez 10 lat mieszkal w Wenezueli. Skrzetnie to wykorzystalam, by cos znow sie wywiedziec w kwestii podejscia do prezydenta Syrii. Pan powiedzial,ze nikt w Syrii nie krytykuje wladzy i nic zlego nie powie, bo strach przed odsiadka paralizuje jezyki.
Przekraczanie granicy to cale procedury....
Najpierw sprawdzony zostal lekarz: wzieto go w krzyzowy ogien pytan, zaczeto go poszturchiwac, szydzic z za krotkich spodni, zastosowano najnowoczesniejsze tortury zgodne z ISO 9001 jak: wyrywanie wlosow z brody, ktorej nie mial, pocieranie styropianem o szybe, robienie strug strug marcheweczki czy najokrutniejsza z rzeczy odkrecenie kranu z ciurkajaca woda bez pozwolenia wyjscia do toalety...
Nie nie no znow wodz fantazji dal znac o sobie, ale faktycznie ceregieli jest co niemiara..
Paszport w porzadku, oplata 500 funtow syryjskich za wyjazd - nie w porzadku , gra w sto pytan i sto odpowiedzi i wreszcie pieczatka wyjazdowa w paszporcie. W urzedach panstwowych jest zakaz palenia - wielkie papierosy przekreslone na kazdej scianie ale to nie szkodzi temu, by wszyscy fajczyli. Mirek wiec podszedl bezczelnie do jednego "cmiacego" celnika z zapytaniem czy mozna tu palic. Pan sie bardzo zmieszal i poprosil, by nic nie mowic "tam wyzej", bo jest zakaz.
Mnie zaskoczyla w punktach kontroli liczba dzieci, handulacych najrozniejszymi rzeczami. Niestety niektorzy rodzice zabieraja dzieciaki ze szkol i musza na przyklad w ten sposob pracowac. Zreszta patrzac na Europe, to dzieci maja wygodne zycie i sa zbytnio rozpieszczone. Tu dzieciaki po powrocie do szkoly pomagaja rodzicom - podajac herbate w knajpach, czyszczac buty, handlujac itd...
Ostatnia rzecz jaka zobaczylismy na pozegannie Syrii - ogromny plakat milosciwie panujacego Baszara al-Assada, by doslownie po 10 min zobaczyc witajacego nas w identycznej pozie krola Jordanii Abdullaha.
Jordanczycy sa bardzo przyjazni i nawet na granicy pozowolili nam robic zdjecia, ale nie przeszkadzalo im to przeszukac cala zawartosc plecaka Mirka ...;)
Po przekroczeniu granicy w ciagu 1h dotarlismy do Ammanu, a stamtad kolejne 5h autobusem do Aqaby - kurortu nad Morzem Czerwonym skad rzut beretem do Eljatu w Izraelu.
Panorama i widoki Jordanii sa dosc montonne - pustki i pustynia. Jedyne urozmajcenie w krajobrazie, to... rury lezace wzdluz drogi (jak sie okazuje Amman cierpi na brak wody i wlasnie jest budowany 300km wodociag z poludnia, by transportowac wode). Zaliczylismy tez autobusowa awanture, bo wciskano pasazerow z innego autobusu, ktory zepsul sie po drodze.
Porownujac Jordanie z Syria, to mamy wrazenie wiekszej czystosci, zadbanych samochodow, domow - po prostu wyzszy standard zycia. Ludzie sa albo o wiele ciemniejszej karnacji niz Syryjczycy (podobni jak w Jemenie) badz znacznie jasniejsi - to z reguly Palestynczycy. Miejscowi rowniez bardzo otwarci, ale ja nadal jestem tylko "ogladana", bo wszyscy rozmawiaja z Mirkiem. Na granicy tytulowano mnie "Madame", bo jestem brana za zone Mirka, w czym na pewno pomaga zakupiony pierscionek ;)
Do Aqaby dotarlismy ok 19.45., ale tuz przed nia przejechalismy przez kontrole celna (Aqaba lezy w strefie bezclowej)gdzie zarzadzono kontrole bagazy wg logiki arabskiej. Czesc przeswietlono, inne rozpakowano, a niektorzy pasazerowie nawet nie ruszyli sie z autobusu. Potem pojawil sie problem z ponownym zmieszczeniem wypakowanych tobolow, wiec sporo z nich wyladowalo wewnatrz.
W Aqabie na szczescie zaglebie hotelowe jest rzut beretem od dworca , wiec udalismy sie tam na piechote.
Szybki hotel research - padlo na Amira hotel, bo... na dole jest bezclowy monopolowy i wiele knajp wokol. Mamy tez balkon - mial byc z widokiem na morze... i jest, tyle ze na morze smieci na dachach pobliskich domow:-)
Zostawilismy manele i ruszylismy w miasto, ktore do 24tej tetnilo zyciem. Turystow masa i wszyscy z torbami duty free;)
Wracajac do hotelu wpadlismy na nocna demonstracje przed wladzami lokalnymi. Flagi, okrzyki i domaganie sie zmiany wladz - czyby fala egpiska dotarla i tu? Demonstranci siedzieli cala noc, co obserwowalismy z naszego hotelowego balkonu. Policja zas stala i grzecznie nic nie robila i raczej pilnowala porzadku.
Rozmowa byla pasjonujaca - wreszcie ktos otwarcie powiedzial, ze w Syrii ciezko z praca, zarabia sie malo i w ogole daleko do zadowolenia. Miesieczna pensja to ok 200-300 USD, a samo wynajecie mieszkania to koszt powyzej 100 USD na miesiac.
Gdy chcielismy zaplacic karta - okazalo ze zadna z kart nie dziala. Mozliwe, ze to z racji libijskich zamieszek, bo dzien wczesniej w Palmyrze nie dzialal satelita i byly tylko kanaly syryjskie. Abdullah wyjasnil, ze Libia zablokowala u siebie wszystkie kanaly satelitarne, a ze na kraje arabskie jest jeden satelita, to sygnal zostal zablokowany wszedzie.
Pobudka o 7.30!
Po sniadaniu w tempie ekspresowym o 8.20 siedzielismy juz w taksi na dworzec autobusowy skad o 9 chcielismy zlapac transport do Ammanu w Jordanii. Stalo sie jednak inaczej, bo nim dotarlismy do dworca, zlowil nas chlopak z taryfy jadacej rownolegle do naszej z dwoma juz pasazerami w srodku jadacymi do Ammanu. Zeby mu sie oplacalo, to potrzebowal jeszcze 2szt - czyli nas :-) A ze byl mocno zdesperowany, by szybko ruszyc dalej negocjacje przebiegly blyskawicznie i z 700 funtow syryjskich za osobe stanelo na 500 funtach i ...pajechali. Z tylu w taksi siedzial juz lekarz jadacy na jakas konferencje do Ammanu. Z przodu zas Irakijczyk, ktory mial paszport... szwedzki. Lekarz mowil po angielsku. W trakcie drogi Irakijczyk dostal ksywke "dzikie Szwedzisko" - bo mial w wygladzie cos z dzika no i mial paszport szwedzki, czym sie bardzo chwalil. Obecnie zajmuje zacnym zajeciem, bo szmuglem samochodow z Jordanii do Iraku. Wprowadzal rowniez Mirka w arkana mozliwych rozrywek w Ammanie - ja raczej bym z nich nie skorzystala :-)
Podczas jazdy ku granicy nagle Dzikie Szwedzisko strasznie sie rozloscilo i zaczelo ostro krzyczec i machac rekami - lekarz przetlumaczyl, ze przez dobra godzine jezdzili po Damaszku w poszukiwaniu dodatkowych pasazerow, a Szwedzisku sie spieszy, wiec teraz chce, by kierowca dal gaz do dechy, a on w razie czego bedzie placil mandaty. My przytaknelismy, ze tez sie ewentualnie dolozymy. Kierowca niepewnie rozejrzal sie po wszystkich i gdy wszyscy wybuchneli smiechem rozpedzil srebrnego szerszenia do predkosci mandatowej .
Zaliczylismy jeszcze 2 krotkie postoje, a przy trzecim tuz przed granica zmienil sie nam kierowca. Wsiadl wujek dotychczasowego kierowcy. Mowil... po hiszpansku, bo przez 10 lat mieszkal w Wenezueli. Skrzetnie to wykorzystalam, by cos znow sie wywiedziec w kwestii podejscia do prezydenta Syrii. Pan powiedzial,ze nikt w Syrii nie krytykuje wladzy i nic zlego nie powie, bo strach przed odsiadka paralizuje jezyki.
Przekraczanie granicy to cale procedury....
Najpierw sprawdzony zostal lekarz: wzieto go w krzyzowy ogien pytan, zaczeto go poszturchiwac, szydzic z za krotkich spodni, zastosowano najnowoczesniejsze tortury zgodne z ISO 9001 jak: wyrywanie wlosow z brody, ktorej nie mial, pocieranie styropianem o szybe, robienie strug strug marcheweczki czy najokrutniejsza z rzeczy odkrecenie kranu z ciurkajaca woda bez pozwolenia wyjscia do toalety...
Nie nie no znow wodz fantazji dal znac o sobie, ale faktycznie ceregieli jest co niemiara..
Paszport w porzadku, oplata 500 funtow syryjskich za wyjazd - nie w porzadku , gra w sto pytan i sto odpowiedzi i wreszcie pieczatka wyjazdowa w paszporcie. W urzedach panstwowych jest zakaz palenia - wielkie papierosy przekreslone na kazdej scianie ale to nie szkodzi temu, by wszyscy fajczyli. Mirek wiec podszedl bezczelnie do jednego "cmiacego" celnika z zapytaniem czy mozna tu palic. Pan sie bardzo zmieszal i poprosil, by nic nie mowic "tam wyzej", bo jest zakaz.
Mnie zaskoczyla w punktach kontroli liczba dzieci, handulacych najrozniejszymi rzeczami. Niestety niektorzy rodzice zabieraja dzieciaki ze szkol i musza na przyklad w ten sposob pracowac. Zreszta patrzac na Europe, to dzieci maja wygodne zycie i sa zbytnio rozpieszczone. Tu dzieciaki po powrocie do szkoly pomagaja rodzicom - podajac herbate w knajpach, czyszczac buty, handlujac itd...
Ostatnia rzecz jaka zobaczylismy na pozegannie Syrii - ogromny plakat milosciwie panujacego Baszara al-Assada, by doslownie po 10 min zobaczyc witajacego nas w identycznej pozie krola Jordanii Abdullaha.
Jordanczycy sa bardzo przyjazni i nawet na granicy pozowolili nam robic zdjecia, ale nie przeszkadzalo im to przeszukac cala zawartosc plecaka Mirka ...;)
Po przekroczeniu granicy w ciagu 1h dotarlismy do Ammanu, a stamtad kolejne 5h autobusem do Aqaby - kurortu nad Morzem Czerwonym skad rzut beretem do Eljatu w Izraelu.
Panorama i widoki Jordanii sa dosc montonne - pustki i pustynia. Jedyne urozmajcenie w krajobrazie, to... rury lezace wzdluz drogi (jak sie okazuje Amman cierpi na brak wody i wlasnie jest budowany 300km wodociag z poludnia, by transportowac wode). Zaliczylismy tez autobusowa awanture, bo wciskano pasazerow z innego autobusu, ktory zepsul sie po drodze.
Porownujac Jordanie z Syria, to mamy wrazenie wiekszej czystosci, zadbanych samochodow, domow - po prostu wyzszy standard zycia. Ludzie sa albo o wiele ciemniejszej karnacji niz Syryjczycy (podobni jak w Jemenie) badz znacznie jasniejsi - to z reguly Palestynczycy. Miejscowi rowniez bardzo otwarci, ale ja nadal jestem tylko "ogladana", bo wszyscy rozmawiaja z Mirkiem. Na granicy tytulowano mnie "Madame", bo jestem brana za zone Mirka, w czym na pewno pomaga zakupiony pierscionek ;)
Do Aqaby dotarlismy ok 19.45., ale tuz przed nia przejechalismy przez kontrole celna (Aqaba lezy w strefie bezclowej)gdzie zarzadzono kontrole bagazy wg logiki arabskiej. Czesc przeswietlono, inne rozpakowano, a niektorzy pasazerowie nawet nie ruszyli sie z autobusu. Potem pojawil sie problem z ponownym zmieszczeniem wypakowanych tobolow, wiec sporo z nich wyladowalo wewnatrz.
W Aqabie na szczescie zaglebie hotelowe jest rzut beretem od dworca , wiec udalismy sie tam na piechote.
Szybki hotel research - padlo na Amira hotel, bo... na dole jest bezclowy monopolowy i wiele knajp wokol. Mamy tez balkon - mial byc z widokiem na morze... i jest, tyle ze na morze smieci na dachach pobliskich domow:-)
Zostawilismy manele i ruszylismy w miasto, ktore do 24tej tetnilo zyciem. Turystow masa i wszyscy z torbami duty free;)
Wracajac do hotelu wpadlismy na nocna demonstracje przed wladzami lokalnymi. Flagi, okrzyki i domaganie sie zmiany wladz - czyby fala egpiska dotarla i tu? Demonstranci siedzieli cala noc, co obserwowalismy z naszego hotelowego balkonu. Policja zas stala i grzecznie nic nie robila i raczej pilnowala porzadku.
Subskrybuj:
Posty (Atom)